środa, 21 grudnia 2016

„Impuls” (2016)

Neil organizuje weekendowy pobyt na wyspie dla siebie i swoich przyjaciół. Wszyscy zatrzymują się w należącym do niego dużym domu, a wieczorem odwiedzają miejscowy klub. Nieskrępowane zachowanie bawiących się ludzi każe im podejrzewać, że zażyli jakiś dobry narkotyk, na który również mają ochotę. Jednemu z nich, Jasonowi, udaje się spotkać z właścicielem klubu i pozyskać od jego podwładnego dawki dla siebie i swoich przyjaciół. Wszyscy poza Jasonem po zażyciu narkotyku pozbywają się wielu zahamowań i oddają szalonej zabawie. Nazajutrz dochodzą do wniosku, że dzięki specyfikowi poczuli się naprawdę wolni, że narkotyk umożliwia ludziom spełnianie swoich najskrytszych pragnień. Są tak zachwyceni jego właściwościami, że postanawiają zdobyć więcej dawek, pomimo tego, że w klubie poinformowano ich, że można go zażyć tylko raz w życiu. Po pozyskaniu większej ilości narkotyku wszyscy poza Jasonem rzucają się w wir zabawy, dopuszczając do głosu coraz to dziksze instynkty.

Debiut reżyserski Aarona Kaufmana, thriller pod tytułem „Impuls”, trafił do kilku amerykańskich kin w 2016 roku, ale szczególny nacisk położono na dystrybucję za pośrednictwem platformy VOD. W kilku krajach film rozpowszechniano również na DVD i Blu-ray, ale wielkich ekranów, jak na razie Kaufmanowi nie dane było zawojować. Dystrybutorzy chyba doskonale zdawali sobie sprawę z niedostatków jego produkcji bądź swego rodzaju odstępstw od tego, czym zazwyczaj raczy nas kino – a jeśli nie to opinie większości widzów z pewnością im to uświadomiły. „Impuls” bowiem nie otrzymał wielu przychylnych recenzji, do czego moim zdaniem przede wszystkim przyczyniły się zaniedbania reżysera. Wolałabym, żeby scenariusz Jerry'ego Stahla trafił w ręce artysty obdarzonego większym wyczuciem gatunku, takiego który nadałby mu odpowiednio mroczny ton, zamiast tak jak to uczynił Kaufman uparcie łagodzić jego wizualny wydźwięk.

Gdy zapoznałam się ze skrótowym opisem fabuły „Impulsu” pomyślałam o „Ludożercy” i „Wyspie strachu”. Zaraz potem zreflektowałam się, dochodząc do wniosku, że szanse na to, iż „Impuls” choćby zbliży się do tego pierwszego obrazu są zerowe, bo od współczesnego kina grozy nie należy oczekiwać takiego spektaklu duszącego klimatu. Wydawało mi się jednak, że atmosfera rodem z „Wyspy strachu” jest niemalże gwarantowana, że twórcy nie powinni mieć większych trudności z wytworzeniem takiej bardziej złagodzonej oprawy wizualnej. Która może i nie wywoływałaby w widzu wrażenia przygniatania alienacją i zaszczuciem, ale te dwa pierwiastki byłyby przynajmniej odczuwalne. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy uświadomiłam sobie, że Aaron Kaufman zupełnie inaczej zapatrywał się na motyw pobytu grupki przyjaciół na wyspie. Jeśli w „Impulsie” pojawiały się jakieś szerokie ujęcia malowniczego miejsca akcji, z których wyraźnie przebijałaby aura odizolowania od reszty społeczeństwa (takie, które przypominałyby o nieciekawym położeniu protagonistów) to ja nie zarejestrowałam ich w pamięci. Zamiast choćby pobieżnie odmalowywać klimat wyobcowania poprzez obieganie kamerami tej odizolowanej scenerii Aaron Kaufman wolał skoncentrować się na podkreślaniu przepychu. Lwią część akcji zamknięto w nowocześnie urządzonym wielkim domostwie należącym do zamożnego Neila, ale kilka istotnych sekwencji rozgrywa się również w przepastnym, przebogato urządzonym klubie znajdującym się na wyspie. Od luksusów odstępowano bardzo rzadko – taką odskocznią jest choćby pobyt Jasona w obskurnej restauracyjce, czy końcowe partie rozgrywające się na plaży i promie, przy czym sekwencje mające miejsce „pod gołym niebem” nie bazują na szerszych ujęciach wyspy, ograniczają się jedynie do wąskiego pierwszego planu. Nie tyle za sprawą umiejscowienia kamer, ale głównie nocnych ciemności, które to uniemożliwiały dostrzeżenie czegokolwiek, co znajdowało się poza fragmentem plaży oświetlanym przez protagonistów. Twórcy „Impulsu” nie zaprzepaszczali mojej nadziei na klimatyczny dreszczowiec jedynie poprzez okazałe otoczenie bohaterów, ale również zdjęcia – silnie skontrastowane, plastikowe, wyjałowione z wszelkiej złowieszczości. Aura zagrożenia wypływała z warstwy tekstowej, ale operatorzy i oświetleniowcy jakoś nie uznali za stosowne podkreślić jej przybrudzonymi, mrocznymi zdjęciami. Jedno nie szło w parze z drugim, co zaowocowało nieprzyjemnym dysonansem, rozdźwiękiem, który doprowadzał mnie niemalże do szewskiej pasji. Bo na fabułę składały się lubiane przeze mnie motywy i interesujące obserwacje natury filozoficznej, niewtłaczane na siłę w przebieg akcji tylko jawiące się niczym naturalne, w pełni przekonujące jej uzupełnienie, idealnie stapiające się z końcówką, w której notabene wykorzystano kolejny dobrze znany w kinie grozy motyw. Jerry Stahl nie napisał jakiegoś diablo wyszukanego scenariusza, unikał nawet większych komplikacji, zdecydowanie nie starając się porazić widza inwencją twórczą i wyjątkową błyskotliwością. Bo chociaż obserwacje ludzkości, jakie poczynił na kartach swojego utworu do nieciekawych na pewno nie należały to raczej nie można oddać im niespotykanej przenikliwości.

Fabułę „Impulsu” zawiązuje popularny zwłaszcza w filmowych rąbankach motyw grupy przyjaciół, która postanawia wyjechać z miasta na weekend i zrelaksować się w jakimś spokojnym zakątku (w tym przypadku wybór pada na niewielką wyspę). Niedługo potem Jerry Stahl dynamizuje akcję kolejnym mało odkrywczym motywem, a mianowicie nowym narkotykiem zwanym Impulsem, który jeszcze nie wydostał się poza obręb wyspy. Po jego zażyciu ludziom puszczają wszelkie hamulce, wyzbywają się ograniczeń narzuconych przez społeczeństwo, zapominają o wstydzie i nie biorą pod uwagę ewentualnych reperkusji prawnych. Liczy się dla nich tylko i wyłącznie folgowanie swoim najskrytszym pragnieniom. Krótko mówiąc górę borą najdziksze instynkty. Jak stwierdza jeden z pracowników klubu, w którym główni bohaterowie otrzymują pierwsze dawki „cudownego” narkotyku „impuls sprawia, że czujesz się tak wspaniale, że myślisz, że umrzesz i boisz się, że nie umrzesz”. Łatwo można się domyślić, jakie konsekwencje będzie miało dla protagonistów zażycie tego narkotyku. Wszystkich poza Jasonem, który jest odporny na jego działanie z tego prostego powodu, że nigdy nie pozwalał, aby coś go ograniczało. W każdym razie fabuła toczy się przewidywalnym torem, co szczególnie mi nie przeszkadzało, w przeciwieństwie do plastikowej oprawy wizualnej. Przyjemnym dodatkiem były rozmowy Jasona z postacią kreowaną przez Pierce'a Brosnana, bezimiennym właścicielem klubu, który miał skłonność do poddawania rasy ludzkiej trafnej analizie. Mężczyzna doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zostaliśmy zmuszeni do tłamszenia swoich instynktów, że z lęku przed społecznym odrzuceniem, czy konsekwencjami prawnymi musimy rezygnować z wielu swoich pragnień, dlatego też stworzył narkotyk, który pozwala ludziom pozbyć się wszystkich zahamowań. Jednak jak zauważa podczas jednej z rozmów z Jasonem „gdy tracimy hamulce, przypominamy sobie, po co je mieliśmy”, tym samym dając do zrozumienia, że wyrzeczenie się całkowitej wolności jest lepszym rozwiązaniem niż niczym nieskrępowane folgowanie wszystkim swoim zachciankom. Bowiem taki sposób bycia może mieć opłakane skutki nie tylko dla ludzi w naszym otoczeniu, ale również dla nas samych. Jerry Stahl zauważa, że od przyjemności do autodestrukcji i destrukcji czasem jest tylko jeden krok, że niewiele potrzeba, aby w dążeniu do całkowitego zaspokojenia swoich instynktów osunąć się w otchłań zniszczenia. Scenarzysta nie powiedział mi nic, czego wcześniej bym nie wiedziała, ale i tak przyjemnie było posłuchać tych idealnie dopasowanych do fabuły wynurzeń filozoficznych, brak odkrywczości w ogóle mi nie przeszkadzał. Na miejscu twórców postarałbym się jednak o większą brutalizację końcowych partii filmu, bo jedyne co zwróciło moją uwagę to rzucanie kamieniami w kobietę, która znosiła tę jakże bolesną torturę w całkowitym milczeniu, a przecież od takiego scenariusza miałam prawo oczekiwać większego wynaturzenia. Twórcom jednak brakło odwagi, aby pójść na całość, woleli poprzestać na bezpieczniejszym, delikatniejszym spojrzeniu na ludzkie zezwierzęcenie. W dodatku poza sekwencją pojawiającą się po napisach końcowych denerwująco szybko przechodzili „do rzeczy”, bez uprzedniego dłuższego potęgowania napięcia emocjonalnego.

Moim zdaniem „Impuls” od strony technicznej nie prezentuje się dobrze – twórcy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu woleli skłaniać się w stronę plastiku zamiast skupiać się na budowaniu napięcia i mrocznego klimatu zaszczucia. Tymczasem sama fabuła, w oderwaniu od nieszczęsnej realizacji, wypada całkiem interesująco, choć poszukiwacze innowacyjnych obrazów zapewne będą wyznawać zgoła inny pogląd. Mnie scenariusz wydał się całkiem atrakcyjny. To samo mogę powiedzieć o postaciach, które choć nie grzeszyły jakąś psychologiczną głębią, czy niespotykanym w kinie grozy sposobem bycia i tak przyciągały uwagę, zwłaszcza Theresa kreowana przez Ashley Greene, w której odnalazłam kilka cech femme fatale. Jednak całkiem ciekawa z mojego punktu widzenia fabuła nie była w stanie przysłonić niedostatków technicznych, stąd mój wniosek, że błędem było powierzanie tego scenariusza Aaronowi Kaufmanowi, który to tak pokierował ekipą, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż głównym jego celem było zaprzepaszczanie potencjału drzemiącego w warstwie tekstowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz