wtorek, 3 stycznia 2017

„I Know You're in There” (2016)

Tom Redding dowiaduje się, że jego matka popełniła samobójstwo zostawiając mu w spadku dom w górach. Mężczyzna zostaje również poinformowany, że ma młodszą siostrę, Chloe, która cierpi na schizofrenię katatoniczną. Zajmująca się jej przypadkiem doktor Jorgenson próbuje skłonić Toma do pozostawienia dziewczyny w ośrodku zamkniętym, ale on decyduje się spędzić z nią trochę czasu. Postanawia wraz z Chloe spędzić kilka dni w domu odziedziczonym po matce, filmując swoją opiekę nad nią w ramach pracy dyplomowej. Niedługo po przyjeździe na odludzie Tom świadkuje niepojętym zjawiskom zachodzącym w domu i jego okolicach. Nabiera przekonania, że ich sprawczynią jest jego milcząca i nieruchoma siostra, do której jest coraz bardziej przywiązany. Sytuacja komplikuje się po przyjeździe dziewczyny Toma, Jamie.

Robert Lawson Gordon swoją przygodę z reżyserią rozpoczął w 2009 roku krótkometrażowym obrazem zatytułowanym „Love Echoes”. Rok później nakręcił 25-minutowy „Ugly, Strong, and Dignified”. Był również współautorem scenariusza pełnometrażowej komedii pt. „Siblings”, ale swoją własną dłuższą produkcję nakręcił dopiero w 2016 roku. „I Know You're in There” to niszowa hybryda gatunkowa. Scenariusz napisany przez samego Roberta Lawsona Gordona zawiera elementy tożsame dla horroru nadprzyrodzonego i thrillera psychologicznego, zmiksowane w sposób, który pewnie niczym nie zaskoczy wiernych miłośników obu tych gatunków, ale wydaje mi się, że nie o innowacyjność Gordonowi chodziło. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że jego głównym celem było stworzenie standardowej choć wyrosłej na pomysłowych fundamentach opowieści, której największą siłą byłby przygniatający, paranoiczny klimat, a nie wymyślna warstwa tekstowa.

Niezmiernie cieszy mnie, że coraz częściej współcześni twórcy kina grozy rezygnują z nowoczesnego przepychu i skłaniają się w stronę minimalizmu. Oczywiście, nie zawsze jest to umotywowane pragnieniem odcięcia się od mainstreamu i dostosowania do oczekiwań węższej grupy odbiorców – często jest to spowodowane niedostatkami finansowymi, co mogło mieć miejsce również w przypadku „I Know You're in There”. Wolę jednak myśleć, że Robert Lawson Gordon swoim pełnometrażowym debiutem reżyserskim dawał wyraz głębokiej niechęci do efekciarskiego kina grozy i swoją przyszłość w tym zawodzie upatruje właśnie w tego rodzaju oszczędnych w środkach produkcjach. Być może to jedynie pobożne życzenia, może czas pokaże, że Gordon jest kolejnym karierowiczem, gotowym kręcić wszystko, co ma szansę przynieść jakiś dochód, choćby nawet miała to być przepełniona efektami komputerowymi szmira, której wejście na ekrany kin będzie poprzedzać obowiązkowa zakrojona na szeroką skalę kampania reklamowa. Jednak póki co na Roberta Lawsona Gordona nie sposób patrzeć, jak na przedstawiciela wspomnianej rzeszy twórców – jeszcze się nie skomercjalizował i być może z tego powodu udało mu się wydobyć tyle potencjału z doprawdy ograniczonych środków, którymi dysponował. Gordon zgromadził na planie niewielu aktorów, a lwią część akcji zamknął w starym niewielkim domku położonym w górzystej, malowniczej okolicy nieskażonej cywilizacyjnymi zdobyczami. Dom, który rodzicielka pozostawiła w spadku swojemu pierworodnemu dziecku, Tomowi Reddingowi, jest swego rodzaju samotną przystanią – oazą, w której można się schronić przed bezlitosną Naturą, rozciągającą się wszędzie jak okiem sięgnąć. Góry, lasy i jałowe pustkowia to wszystko, co leży w zasięgu wzroku każdego lokatora tego lichego domku – owa panorama zapiera dech w piersi swoją malowniczością i kusi spokojem, ale dzięki staraniom operatorów nie trudno dostrzec również skazę na tym uroczym obrazku. Niebo chwilami spowijają ciężkie, brudnoszare chmury, których obecność sprawia, że światło wpadające przez okna do domu Toma charakteryzuje się złowieszczą matowością, o wiele bardziej przytłaczającą od gęstych ciemności spowijających bohaterów filmu po zapadnięciu zmroku. Ale choć samotnie stojący domek w samym sercu tego pustkowia wydaje się jedynym miejscem w promieniu wielu kilometrów, w którym można znaleźć schronienie przed nieubłaganą Naturą, twórcy nie pozostawiają nam żadnych wątpliwości, że w jego wnętrzu natrafi się na zagrożenie zupełnie innego rodzaju, że przekraczając próg tego domu należy się liczyć z kolejnym niebezpieczeństwem. Jego źródła scenarzysta każe nam upatrywać w postaci Chloe (dobra kreacja Grainnne McDermott, choć z czasem jej warsztat szpeciła denerwująca dykcja), dziewczynki, która straciła kontakt z rzeczywistością, a przynajmniej w normalnym rozumieniu tego słowa. Bo główny bohater Tom Ridding, w którego w przyzwoitym stylu wcielił się Will Hurst, pewnego dnia odkrywa, że jego milcząca, nieruchoma siostra posiadła nadprzyrodzone moce, za pośrednictwem których nawiązuje z nim kontakt. Początkowo nie taki, jakiego by oczekiwał, bo rzekome przesunięcie siłą woli łyżeczki pozostawionej na stole przez mężczyznę to zbyt mało, aby mógł dotrzeć do siostry, ale dzięki wielkiej determinacji Tomowi z czasem udaje się poznać jej aktualne największe pragnienia. Robert Lawson Gordon zbudował swoją opowieść na chwytliwym, choć prostym fundamencie – przekonująco umotywował pobyt rodzeństwa na rozległym pustkowiu, uatrakcyjniając warstwę techniczną zdjęciami z kamer Toma, które w przeważającej mierze cechowały się stabilnością, aczkolwiek znalazło się kilka lekko rozchwianych, nocnych ujęć z udziałem przestraszonego Toma stojącego u progu przerażającej tajemnicy, które jednak całkiem mocno trzymały w napięciu, pomimo nielubianego przeze mnie zapożyczonego z found footage „drżącego kręcenia z ręki”.
 
Przyblakłe barwy, w których oddano przede wszystkim wydarzenia rozgrywające się w niewielkim domu zajmowanym przez Toma i Chloe wespół z długimi najazdami kamer na poszczególne wąskie pomieszczenia tworzą iście klaustrofobiczny klimat, doprawiony potężną dawką pierwiastka nadprzyrodzonego uosabianego złowieszczymi mocami drzemiącymi w chorej dziewczynce. Które manifestują się w tak niejednoznaczny sposób i które pojawiają się tak rzadko, że istnieje spore prawdopodobieństwo, iż nawykli do dosłownych prób straszenia odbiorcy szybko stracą cierpliwość i zrezygnują z obserwowania dalszego rozwoju wydarzeń. Twórcy wszak najbardziej skoncentrowali się na budowaniu złowrogiej otoczki „I Know You're in There”, generowaniu przytłaczającego klimatu zagrożenia, ograniczając efekty specjalne do absolutnego minimum. To samo zresztą można powiedzieć o składowych fabuły, którą cechuje podobna prostota, niechęć do wszelkich komplikacji, co w moim pojęciu było jak najbardziej trafionym wyborem. Czego z kolei nie mogę powiedzieć o końcowych próbach zaskoczenia mnie akcentem wcześniej ukrywanym przez scenarzystę, ponieważ moje doświadczenie z tego typu obrazami sprawiło, że jego starania nie przyniosły pożądanego skutku. Niezakłócane wydumanymi, nachalnymi próbami straszenia obserwowanie z dnia na dzień wzmacniającego się przywiązania Toma do niedawno poznanej siostry, niszczejącego wpływu jaki wywiera na niego podopieczna i przedłużająca się alienacja dostarczyło mi sporo przyjemności. Z radością przyjęłam tak mocno klimatyczną, prostą opowieść o rodzącej się obsesji, która przecież musi doprowadzić do wstrząsającego finału, wyczekiwanego w stanie wzmożonego napięcia. Wzmożonego, to prawda, acz gwoli formalności muszę przyznać, że twórcom ani razu nie udało się napiąć moich nerwów do granic wytrzymałości - nie zdecydowali się pójść o krok dalej i zaserwować mi choćby jedną dłuższą sekwencję, którą obserwowałabym z najwyższą trwogą, niepokojem o dalszy los któregoś z bohaterów. To, co osiągnęli wystarczyło, aby przykuć moją uwagę i dostarczyć mi sporo emocji, ale nie tak silnych, żebym mogła mówić o bezbrzeżnym zachwycie. Ponadto w moim pojęciu finalne wydarzenia nie przybrały tak zaskakującego kształtu, do jakiego bez wątpienia zmierzał scenarzysta, głównie dlatego, że kino grozy zdążyło już przyzwyczaić mnie do takich akcentów, a co za tym idzie dokładnie czegoś takiego się spodziewałam, łącznie z zamykającą krótką sekwencją, która miała za zadanie UWAGA SPOILER pozostawić widzów w stanie niepewności, co do charakteru wydarzeń pokazanych wcześniej. Zostawić interpretację fabuły w gestii odbiorców. Przy czym ścieżki są tylko dwie – albo odczytamy „I Know You're in There” w kategoriach opowieści o szaleństwie, albo dopatrzymy się tutaj wpływu nadprzyrodzonych mocy Chloe. A więc innymi słowy dostajemy możliwości, do których zdążyliśmy już przywyknąć i które mnie osobiście zaczynają już męczyć, a przynajmniej w takim wyraźnie nakreślonym wydaniu KONIEC SPOILERA.

Nie wszystko w „I Know You're in There” sprostało moim niewygórowanym wymaganiom. Przyznaję, że film posiada kilka felerów, które nieco obniżają moją ocenę całości, ale nie w takim stopniu, żebym uznała pierwsze pełnometrażowe dokonanie Roberta Lawsona Gordona za nieudane. Oczywiście, nie jest to produkcja przeznaczona dla szerokiej grupy odbiorców - wątpię, żeby zagustowały w niej osoby szukające w horrorach dosadnego straszenia efektami specjalnymi, ale nie zdziwiłabym się, gdyby film znalazł małą grupkę fanów wśród miłośników kina grozy stęsknionych za minimalizmem, tak technicznym, jak i fabularnym.

1 komentarz:

  1. Motywy w tym filmie przypadły mi do gustu. Samobójstwo i obłąkana o cos zdecydowanie dla mnie. Obejrze z ciekawości, lecz podejdę do tej produkcji bez niepotrzebnych oczekiwań.

    OdpowiedzUsuń