wtorek, 31 stycznia 2017

„Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” (1976)

Trzynastoletnia Rynn niedawno przeprowadziła się wraz z ojcem z Anglii do małego miasteczka w stanie Maine. Właścicielkę wynajmowanego przez nich domu, panią Hallet, z czasem zaczynają niepokoić częste nieobecności ojca Rynn i fakt, że dziewczynka nie uczęszcza do szkoły. Martwi ją również zainteresowanie, jakie jej dorosły syn Frank żywi w stosunku do dziewczynki, ponieważ w miasteczku ma opinię mężczyzny odczuwającego niezdrowy pociąg do nieletnich. Rynn zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi jej ze strony Franka, ale nie informuje o tym ojca. Koncentruje się natomiast na próbach zniechęcania wścibskiej pani Hallet do niezapowiedzianych wizyt. Gdy w jej domu dochodzi do tragedii Rynn zaprzyjaźnia się z trochę starszym od siebie Mario, który pomaga jej ukryć prawdę przed resztą świata. Największym zagrożeniem jest nieprzejednany Frank, który nie może oprzeć się pragnieniu zbliżenia się do trzynastoletniej dziewczynki.

W 1974 roku w Stanach Zjednoczonych ukazała się powieść Lairda Koeniga pt. „The Little Girl Who Lives Down the Lane”. Dwa lata później pojawiła się filmowa wersja tej historii w reżyserii Nicolasa Gessnera, na podstawie scenariusza napisanego przez autora literackiego pierwowzoru. Rolę główną powierzono młodziutkiej Jodie Foster, która jeśli wierzyć doniesieniom medialnym nie pała wielką sympatią do produkcji Gessnera. Z jej wypowiedzi można wręcz wnosić, że uważa ten film za najsłabszy twór, w jakim dane jej było wystąpić. Zupełnie inaczej zapatruje się na niego opinia publiczna – kanadyjsko-francuska „Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” (w Polsce rozpowszechniana również pod tytułem „Dziewczynka z sąsiedztwa”) nakręcona za trochę ponad milion dolarów kandyjskich, zaskarbiła sobie wielu fanów, również wśród krytyków. Dziełko Nicolasa Gessnera nominowano do Saturna w pięciu kategoriach. Zdobył dwie statuetki: dla najlepszego horroru i najlepszej aktorki (Jodie Foster). W 1997 roku miała miejsce premiera sztuki teatralnej na podstawie powieści „The Little Girl Who Lives Down the Lane”, którą na te potrzeby dostosował sam autor książki.

Tłumacząc swoją niechęć do „Małej dziewczynki, która mieszka na końcu drogi” Jodie Foster zdradziła w jednym z wywiadów, że film tworzono z obowiązku, bez pasji, co jak zazwyczaj w takich przypadkach zaowocowało mierną jakością. Nie będę polemizowała z jej obserwacjami z planu, bo to Foster tam była, nie ja, więc jest lepiej zorientowana, ale w przeciwieństwie do niej nie uważam, żeby wspomniane „mechaniczne podejście do procesu tworzenia” uwidaczniało się na ekranie. Gdybym nie znalazła zapisu tej wypowiedzi aktorki, z samego seansu nigdy nie wywnioskowałabym, że twórcom brakowało pasji. Wręcz przeciwnie: wydawało mi się, że dosłownie każdy kadr jest przepełniony żarliwością, niebotyczną emocjonalnością i czystą radością tworzenia. A więc z mojego punktu widzenia beznamiętne podejście twórców do stojącego przed nimi zadania, o którym wspomina Jodie Foster, nie rzutowało w widoczny sposób na efekt końcowy. „Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” to jeden z tego rodzaju dreszczowców, który stara się (moim zdaniem skutecznie) przyciągnąć uwagę widza swoistym niedookreśleniem, nieustannie czającą się pod powierzchnią groźbą koszmaru, zamiast celować w nieskrępowaną dosadność. Już wstępna sekwencja portretująca pierwsze spotkanie trzynastoletniej Rynn z obleśnym Frankiem Halletem (odtwórcy obu tych ról, Jodie Foster i Martin Sheen, moim skromnym zdaniem wspięli się na wyżyny swojej profesji) wprowadza zapowiedź zagrożenia, za sprawą czytelnych znaków wskazujących na przypadłość Franka. Albo raczej zboczenie. Uwidaczniający się już wówczas niezdrowy pociąg mężczyzny do małych dziewczynek może i kazałby nam sądzić, że scenariusz w całości skoncentruje się na problematyce pedofilskiej, gdyby nie zastanawiające zachowanie głównej bohaterki. Zanim Rynn otworzy drzwi nieproszonemu gościowi zapala papierosa celem zadymienia salonu – ma to bowiem utwierdzić Franka w przekonaniu, że niedawno siedział w nim jej ojciec, który obecnie przebywa na piętrze. Po co to robi? Odpowiedź na to pytanie właściwie nasuwa się sama przez się. Śmiem podejrzewać, że Laird Koenig celowo naprowadzał widza na rozwiązanie największej zagadki zamieszczonej w swoim scenariuszu. Taka narracja przynosi odbiorcy zarówno korzyść, jak i stratę. Przez to, że wstępne sekwencje obserwuje się z pozycji osoby całkiem nieźle zorientowanej w ogólnym zarysie tej bądź co bądź niecodziennej sytuacji, incydent mający miejsce mniej więcej w trzydziestej minucie traci na elemencie zaskoczenia. Z drugiej strony muszę jednak zauważyć, że choć scenarzysta zdradza zbyt wiele, żeby móc ukryć przed nawet najmniej domyślnym widzem istotę prezentowanych wydarzeń to jednak przez długi czas nie pozwala domyślić się szczegółów, które doprowadziły małą Rynn do tego punktu. Co więcej, taka wiele mówiąca narracja sprawia, że właściwie od początku żywimy podejrzenia do głównej bohaterki - wypatrujemy w niej źródła owej doskonale wyczuwalnej groźby. Niniejszy wydźwięk nie byłby tak głośny, gdyby scenarzysta nie naprowadził nas na naturę tajemnicy małej dziewczynki, która to przez długi czas jest bodaj najpotężniejszym nośnikiem złowieszczości. Nie postać pedofila (on będzie miał „swoje pięć minut” później), nachodzącego małą Rynn, głównie po to, żeby czynić jej nieprzyzwoite aluzje, sprawić, aby poczuła się niepewnie i prawdopodobniej wybadać, czy może kontynuować „zaloty”, bez obawy, że dziewczynka komukolwiek o nich doniesie.

Oprócz ważkiej informacji o położeniu trzynastoletniej Rynn zasugerowanej widzom już na początku „Małej dziewczynki, która mieszka na końcu drogi” w thrillerze (z elementami dramatu) Nicolasa Gessnera ważną rolę w kształtowaniu aury tajemnicy i w budowaniu ostrożnego podejścia do głównej bohaterki, odgrywa jej rys psychologiczny. Trzynastoletnia Rynn bowiem wydaje się nieco odrealniona, tak jakby jej miejsce znajdowało się w jakimś utworze fantasy, a nie filmie, który w największej mierze przystaje do gatunku thrillera. Pewnie znajdą się widzowie, którzy uznają ten typ bohaterki za tak śmiały, że wręcz ocierający się o wydumanie podkopujące poziom wiarygodności prezentowanych wydarzeń, ale ja potrafiłam jedynie przyklasnąć takiemu hipnotyzującemu podejściu do czołowej postaci owej produkcji. Czułam się jakbym świadkowała czemuś z pogranicza dwóch światów, jakbym towarzyszyła osóbce, która nie do końca przynależy do znanej mi rzeczywistości. To tylko wrażenie, bo oczywiście małą Rynn w istocie nic nie łączy z żadnym fantastycznym uniwersum - jest człowiekiem z krwi i kości, egzystującym w zwyczajnej rzeczywistości. Tyle, że całkiem nietypowym. Rynn jest nad wiek rozwiniętą, właściwie to zachowującą się jak dorosła kobieta, dźwigająca na swoich barkach ogromne doświadczenie życiowe, elokwentną trzynastoletnią dziewczynką, uwielbiającą poezję Emily Dickinson i większość czasu spędzającą w samotności w przytulnym domku w stanie Maine, usytuowanym w zadrzewionym, zacisznym zakątku oddalonym od wścibskich sąsiadów. Jej ociec jest poetą, który lwią część czasu spędza w rozjazdach i w zamkniętym gabinecie na piętrze – nie przeszkadza mu, że córka w tym czasie musi sama się o siebie zatroszczyć, wziąć na siebie obowiązek prowadzenia domu. Nie widzi również problemu w tym, że trzynastolatka nie uczęszcza do szkoły, którą notabene uważa za całkowicie zbędną z tego prostego powodu, że według niej tam jedynie uczy się teorii na temat życia, jednocześnie zabierając młodym umysłom możliwość przeżywania wszystkiego na własnej skórze. Kolejną ciekawą cechą wchodzącą w skład zadziwiającej osobowości trzynastolatki jest jej pogarda do wszelkiego rodzaju autorytetów, a nawet niechęć do systemu, który według niej narzuca większości pozostawanie pod dyktatem innych, głupszych od siebie. Trzynastolatka jest więc nonkonformistką – pomimo młodego wieku zdaje się doskonale wiedzieć, jak skonstruowany jest otaczający ją świat i co jeszcze bardziej zadziwiające wykazuje gotowość przeciwstawienia się narzuconym normom społecznym. Obiera własną ścieżkę życiową, która w jej mniemaniu da jej pełnię wolności. Podsumowanie Rynn słowem „niegłupia” byłoby wielkim niedopowiedzeniem, wszak cechuje się ona taką błyskotliwością jakiej nie powstydziłby się niejeden profesor w podeszłym wieku. A moim zdaniem nawet przewyższa inteligencją wielu z nich, bo zna prawdziwy, a nie podręcznikowy kształt rzeczywistości i dostrzega wady systemu, których zdaje się nie zauważać część tak zwanych ekspertów (albo udają, że ich nie widzą, byle tylko podtrzymywać w ludziach kłamstwo, które przecież im służy). W każdym razie z charakterystyki Rynn, tak samo jak z poszczególnych sytuacji przebija pewna groźba, bo nie można wykluczyć, że tak silnie zakorzeniony sprzeciw wobec systemu mógł w końcu sprowadzić małą osóbkę na drogę występku. Wziąwszy pod uwagę jej zastanawiające zachowanie wskazujące na ukrywanie jakiegoś brudnego sekretu i gęsty mroczny klimat (wzbogacany przepiękną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Christiana Gauberta) spowijający dom, w którym osiadła, intensyfikowany coraz to bardziej czytelnymi podejrzeniami żywiony do jej osoby przez panią Hallet i miejscowego policjanta, które mocno potęgują napięcie przy maksymalnej minimalizacji technicznej dosłowności, widz chwilami powinien wyzbywać się wszelkich wątpliwości - nabierać miejscowej pewności, że mała Rynn nie jest niewinnym, inteligentnym aniołkiem tylko potworem w ludzkiej skórze. Któremu zagraża nieoczekiwany przeciwnik w osobie odczuwającego odrażający pociąg do małych dziewczynek, Franka Halleta. Sceny z jego udziałem, a zwłaszcza wstrząsający moment z chomikiem tchną taką dramaturgią i niemalże nieznośnym napięciem, że wprost nie można powstrzymać napływu adrenaliny do krwi. Jednak równie emocjonująco, co konfrontacje z czarnym charakterem wypadają wolniejsze sekwencje ukazujące codzienne życie małej Rynn, z czasem w towarzystwie nieco starszego od niej Mario, z którym połączy ją głębsze uczucie, oddane w taki sposób, żeby nie przysłonić zapowiedzi rychłego niebezpieczeństwa. Z tego prostego powodu, ze zachęcają one do ciągłego zastanawiania się kto tutaj tak naprawdę jest większym oprawcą? Bezczelny pedofil, czy elokwentna trzynastolatka? Długo nie otrzymujemy odpowiedzi na to pytanie, przez co dopóki twórcy nie uznają za stosowne rozwiać mgiełki tajemnicy jesteśmy zmuszani przez nich do częstego weryfikowania swoich zapatrywań na całą intrygę - moja ocena Rynn zmieniała się, jak w kalejdoskopie, przechylając się ze skrajności w skrajność, więc można chyba rzec, że twórcy idealnie wywiązali się z bodaj najważniejszego zadania (przynajmniej jeśli chodzi o moją osobę). Zresztą zbliżony efekt osiągnęli we wszystkich pozostałych składowych tej produkcji. No może z wyłączeniem przesłania kiełkującego młodzieńczego romansu, które jak dla mnie za bardzo posłodzono.

„Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” to thriller z elementami tożsamymi dla dramatu, który w pierwszej kolejności powinien zainteresować osoby doceniające trudną sztukę żonglowania emocjami widza z wykorzystaniem minimalnych nakładów. Zamiast upiornych efektów specjalnych i nieustającej akcji dostajemy psychologiczną, niezwykle klimatyczną, wciągającą i do pewnego stopnia tajemniczą opowieść, pełną tak różnorodnych emocji, że właściwie nie sposób całkowicie w nią nie wsiąknąć. A przynajmniej nie wówczas, gdy jest się sympatykiem obrazów, krzewiących zasadę, że mniej znaczy więcej, że fabuła tylko zyskuje na minimalizacji efekciarskich dodatków i dynamicznych zrywów, zwłaszcza jeśli osnuje się ją tak mroczną atmosferą, jak w tym przypadku i oczywiście z wyczuciem przeprowadzi się widza przez proces tworzenia i potęgowania napięcia, co dla Nicolasa Gessnera zdaje się żadnym wyzwaniem nie było.

1 komentarz:

  1. Rewelacyjny i niesamowicie klimatyczny film. Świetna rola młodziutkiej Jodie Foster. Film trzyma w napięciu i mimo upływu lat nic nie stracił na oglądalności.

    OdpowiedzUsuń