wtorek, 10 stycznia 2017

„Pitchfork” (2016)

Hunter Killian przyjeżdża na jakiś czas na farmę rodziców, na której się wychował. Towarzyszy mu grupa najbliższych przyjaciół, licząca na krótkie wakacje na rolniczych terenach, ale zamierzająca również wspierać Huntera w kontaktach z konserwatywnym ojcem, który nie jest zadowolony z mało męskiej postawy syna. Parę godzin po przyjeździe młodych ludzi na farmę Killianów gospodarze zostają zaatakowani przez mężczyznę ukrywającego swoją twarz pod zwierzęcą maską i posiadającego widły zamiast dłoni. Następnie morderca zaczyna polować na pozostałe osoby przebywające w okolicy. Hunter i jego przyjaciele zostają zmuszeni do walki ze zdziczałym oprawcą, który z jakiegoś powodu pragnie pozbawić ich życia.

„Pitchfork” to debiutancki obraz Glenna Douglasa Packarda, którego scenariusz opracował wespół z początkującym w tej branży Darrylem F. Gariglio. Obiecujące zapowiedzi pojawiające się na anglojęzycznych portalach internetowych rozbudziły apetyty wielu oddanych wielbicieli slasherów, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Spodziewali się oni stylowego widowiska smacznie nawiązującego do tradycji tego podgatunku z pomysłowo wykreowanym mordercą w roli głównej, ale jak się okazało wielu z nich spotkało ogromne rozczarowanie. „Pitchfork” nie jest jeszcze znany szerokiej grupie odbiorców, jednak ta garstka, która się z nim zapoznała w zdecydowanej większości nie szczędzi krytyki Glennowi Douglasowi Packardowi. I mocno wątpię, żeby z biegiem czasu ta tendencja mogła się odwrócić.

W zamyśle scenarzystów „Pitchfork” miał być chyba osobliwym skrzyżowaniem „Koszmaru z ulicy Wiązów” i „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, aczkolwiek nie wydaje mi się, aby twórcom zależało na dostosowaniu się do oczekiwań fanów tych dwóch kultowych slasherów. Forma, jaką przybrało debiutanckie przedsięwzięcie Glenna Douglasa Packarda w ogóle nie przypomina tej zaprezentowanej we wspomnianych produkcjach - już prędzej kiczowate współczesne teledyski. Z podobną stylistyką spotkałam się już podczas seansu tragicznego horroru zatytułowanego „Muck” i szczerze powiedziawszy nie potrafię powiedzieć, która z tych pozycji jest gorsza. Nie wiem, czy nakręcenie klimatycznego slashera jest dla wielu dzisiejszych twórców barierą nie do przebycia, czy po prostu uważają, że takie trudne do strawienia przejaskrawienie jest zdecydowanie fajniejsze, ale niezależnie od ich motywów faktem jest, że duża część widzów nie zapatruje się pozytywnie na tego rodzaju propozycje. Wydaje się więc, że twórcy tych produkcji celują w pewną niszę, a więc wypadałoby pochwalić ich niekomercyjne podejście do kinematografii, nawet jeśli nie przynależy się do tej konkretnej grupy odbiorców. Więcej przychylnych słów między innymi dla obrazu Glenna Douglasa Packarda nie znajduję, bo nie jestem miłośniczką, jak zaczęłam je nazywać „MTV horrorów”, niemniej od czasu do czasu daję szansę jakiemuś przedstawicielowi tego trendu kierując się jakimś masochistycznym podszeptem, każącym mi wpatrywać się w coś, co zadaje mi niemal fizyczny ból. Normalne może to i nie jest, ale dzięki niemal nadludzkim pokładom samozaparcia pomagającym mi wytrwać do napisów końcowych przez jakiś czas będę nieco przychylniej zapatrywać się na niejeden efekciarski twór przypisany do gatunku horroru – łatwiej będzie mi odnaleźć jakieś superlatywy w kilku mainstreamowych rąbankach i straszakach. A to już coś, jeśli idzie o korzyść płynącą z tego pożal się Boże tworu... Ale dość już tych stojących w sprzeczności do mojej natury optymistycznych akcentów – pora przejść do szczątkowego omówienia dokonania Packarda, którego potrafię rozpatrywać jedynie w samych negatywach. Pierwszym wielce deprymującym elementem „Pitchfork”, który rzucił mi się w oczy była kolorystyka – jaskrawe barwy przywodzące na myśl współczesne komedyjki, utrudniające właściwy odbiór krótkich sekwencji, wskazujących na obecność jakiegoś zagrożenia. Morderstwo pojawiające się w prologu i długie najazdy kamer „z lotu ptaka” na rozciągające się wszędzie, jak okiem sięgnąć trawiaste tereny oddane w tak krzykliwych kolorach nijak nie były w stanie zasiać we mnie ziarna niepokoju na myśl o rychłych wydarzeniach. Z biegiem trwania jakże miałkiej fabuły coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że głównym celem Packarda było przemieszanie dwóch odmiennych stylistyk, a być może nawet próba wzbogacenia jednego drugim. Tyle że smaczna żonglerka elementami tożsamymi dla komedii i horrorów to niełatwa sztuka wymagająca może niekoniecznie doświadczenia, ale na pewno talentu, którego Packard wydaje się nie posiadać. A przynajmniej nie unaocznił go w swoim debiutanckim obrazie, chyba że za przejaw niezwykłych zdolności uznać głupkowate dialogi, w stylu (parafrazuję, nie cytuję) „- Widziałam krew”, „- Co masz na myśli mówiąc krew?”. Albo mającą swoisty teatralny posmaczek choreografię taneczną wkomponowaną w akcję chyba tylko po to, żeby przypomnieć nam, że mamy do czynienia z „teledyskowym horrorem”. To samo zresztą można powiedzieć o „występach wokalnych” pojawiających się w ostatniej partii filmu. Takie wybiegi bardziej żenują niźli śmieszą – na domiar złego postać mordercy wprowadza nieprzyjemny dysonans, wydaje się tak bardzo nie na miejscu, tak dalece odstająca od stylistyki przyjętej przez twórców, że ma się wrażenie, jakby przypałętała się z innego planu, najpewniej jakiejś parodii slasherów.

Przyjazd grupy młodych ludzi na wiejskie tereny i pojawiający się pod koniec jakże przewidywalny zwrot akcji wskazują na inspirację „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”, ale moim zdaniem największe podobieństwo do tego kultowego slashera odnajdziemy gdzie indziej. A mianowicie w sylwetce mordercy, który tak na dobrą sprawę jest karykaturalnym skrzyżowaniem Leatherface'a, Freddy'ego Kruegera i mordercy z hakiem zamiast dłoni ze znanej urban legend (ich filmowymi odpowiednikami są na przykład Candyman i Ben Willis). Jeśli jednak ktoś spodziewa się wiernego przeniesienia atrybutów tych trzech fikcyjnych zabójców to jest w wielkim błędzie, bo charakteryzatorzy postanowili zastąpić je czymś, co tylko nasuwa skojarzenia z ich znakami rozpoznawczymi, zamiast być ich idealną kopią. Tak więc nasz morderca nie ukrywa swojego oblicza pod skórą zdjętą z twarzy jakiegoś człowieka tylko zwierzęcia, a w miejscu dłoni nie ma haka tylko widły (nie wiem, dlaczego tak się w tej kwestii rozdrabniano – ja na miejscu twórców przytwierdziłabym tam dreamlinera... bo w końcu jak już chce się udziwniać to najlepiej po całości). W przywoływaniu skojarzeń z Freddy'm Kruegerem twórcy byli bardziej bezpośredni. Podczas szturmowania domu rodziców głównego bohatera widzimy mordercę stojącego w cieni u szczytu schodów prowadzących do piwnicy, którego sylwetka w miarę dokładnie odwzorowuje Freddy'ego Kruegera. Żeby tego było mało w pokoju siostry Huntera dochodzi do krwawego wydarzenia, sfinalizowanego ujęciem przywodzącym na myśl pamiętną sekwencję w wannie – z tą różnicą, że tutaj ostrza nie wyłaniają się z wody tylko przebijają łóżko od dołu. Być może takie karykaturalne ukłony w stronę znanych filmowych morderców mają w sobie jakiś urok – coś, co może wywołać entuzjazm niektórych wielbicieli slasherów, ale ja nie potrafiłam ich dostrzec. Głównie dlatego, że pomimo starań nie udało mi się rozsądzić, czy Glenn Douglas Packard pragnął oddać należny hołd popularnym czarnym charakterom, czy raczej ich obśmiać. W każdym razie na jednym i drugim polu w moich oczach poległ całkowicie, bo patrząc na mordercę z widłami z hakiem zamiast dłoni cisnęło mi się na usta tylko jedno słowo: żenada. Kicz do potęgi entej. Scenariusz, jak to w slasherach zasadza się na sukcesywnym eliminowaniu protagonistów, którzy upatrują szansy przeżycia w nieustannym rozdzielaniu się. Najczęściej jeden z bohaterów wychodzi przed szereg z zamiarem spowolnienia oprawcy, tak aby pozostali mieli czas na ucieczkę i tak aż do momentu, gdy na placu boju zostają dwie niedoszłe ofiary. Jak można się spodziewać każdy taki bohaterski czyn finalizuje umiarkowanie krwawa scenka, raniąca oczy niebywale sztuczną substancją imitującą posokę. Nasz zdeterminowany, dziwaczny osobnik zabija również mniej odważnych osobników, którzy starają się mu umknąć, bądź mieli nieszczęście znaleźć się w centrum wydarzeń, a to wszystko w otoczeniu metalicznej czerni, która jest mniej więcej tak samo skuteczna, jak teatralna, manieryczna obsada. Innymi słowy na widowiskowy mroczny klimat wyobcowania i zagrożenia nie ma co liczyć – za to sztuczności jest aż w nadmiarze. I przekombinowania, bo z czasem robi się coraz brutalniej. Twórcy skręcają w stronę torture porn, a że nie są w stanie uraczyć nas realistycznymi efektami specjalnymi nadrabiają takimi niesmacznymi ujęciami, jak erotyczne zapędy mordercy w zwierzęcej masce i oblewanie więźnia moczem. Inaczej mówiąc idą po linii najmniejszego oporu, tylko po to, żeby wywołać odruch wymiotny u oglądającego, a nie wydaje mi się, żeby w slasherach właśnie o to chodziło. Nie sądzę również, żeby finalny zwrot akcji kogokolwiek przekonał, bo dostrzegłam w nim jeszcze więcej przekombinowania niż we wcześniejszych jaskrawych akcentach. Ale nie wykluczam, że mój ograniczony umysł nie był w stanie dostrzec jakiejś ukrytej głębi, czy przynajmniej logiki w takim zamknięciu akcji.

Uroczyście przysięgam, że jeśli dojdą mnie słuchy, iż Glenn Douglas Packard nakręcił kolejny horror w stylu „Pitchfork” to będę się trzymać z dala od owego tworu. Wątpię, żeby moja psychika wytrzymała kolejne spotkanie z czymś zbliżonym do tego czegoś... Może i styl tego pana kogoś przekona, może jego film zyska jakichś miłośników, ale nie sądzę, żeby było ich wielu. Ja w każdym razie dopisuję się do grona antyfanów, widzów wręcz zażenowanych poziomem tego obrazu, którzy nade wszystko pragną wyrzucić z pamięci to, co zobaczyli na ekranie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz