niedziela, 22 stycznia 2017

„Sobota czternastego” (1981)

John otrzymuje w spadku po wujku stary dom, do którego wprowadza się wraz z żoną Mary, nastoletnią córką Debbie i dziesięcioletnim synem Billym. Ich nowym lokum interesuje się para wampirów, przez wzgląd na wiekową księgę znajdującą się w środku, która może dać znalazcy nieograniczoną władzę nad światem. Trafia ona w ręce Billy'ego. Nieświadomy niebezpieczeństwa chłopiec odczytuje kilka zdań znajdujących się na jej kartach, co skutkuje przywołaniem wszelkiej maści potworów. Przez jakiś czas Billy'emu udaje się ukrywać ich obecność przed pozostałymi domownikami, choć chłopiec zdaje sobie sprawę, że niszcząca moc księgi objawi się w pełni sobotę czternastego, która niebawem nastąpi. Próbuje więc znaleźć sposób na cofnięcie zaklęcia, co może uczynić jedynie po odnalezieniu przeklętej książki, która gdzieś zaginęła. Tymczasem jego ojciec zaniepokojony obecnością nietoperzy na strychu wzywa tępiciela Van Helsinga, który jak się okazuje zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie zawisło nad całym światem.

„Sobota czternastego” to, jak można domyślić się już po samym tytule, parodia horrorów wyreżyserowana przez debiutującego Howarda R. Cohena, na podstawie jego własnego scenariusza. Współfinansowana przez Julie Corman, żonę osławionego reżysera, aktora i producenta Rogera Cormana. Chociaż projekt nie odniósł komercyjnego sukcesu Cohen wrócił do tej koncepcji w 1988 roku, dokręcając kontynuację zatytułowaną „Saturday the 14th Strikes Back”, która zainteresowała jeszcze mniejszą grupę widzów. Obecnie „Sobota czternastego” jest znana tylko nielicznym zapaleńcom tj. fanom gatunku wytrwale poszukującym takich zapomnianych obrazów bądź osobom, które przypadkiem natknęły się na ten tytuł. Wśród nich znajdują się zarówno widzowie wprost zachwyceni debiutanckim dokonaniem Cohena, jak i jego zdecydowani przeciwnicy – ja natomiast jestem daleka od obu tych skrajności.

Scenariusz „Soboty czternastego” (tytuł jest mylący, ponieważ brakuje tu nawiązań do „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama) w przeciwieństwie do późniejszych „Strasznych filmów”, nieporównanie bardziej popularnych parodii kina grozy, nie bazuje na praktycznie nieprzerwanej kompilacji wątków „wyrwanych” z głośnych horrorów i oddanych w swego rodzaju „krzywym zwierciadle”. Główna oś fabularna nasuwa skojarzenia z „Martwym złem”, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że owe arcydzieło Sama Raimiego miało swój premierowy pokaz zaledwie dwa tygodnie przed pojawieniem się „Soboty czternastego” nie jestem pewna, czy zbieżności były zamierzone, czy był to raczej zwykły przypadek. Bardziej skłaniam się ku tej drugiej ewentualności, a więc teorii, że wątek przewodni był owocem wyobraźni Cohena lub pomysłodawcy historii Jeffa Beguna, a nie satyrycznym ujęciem „Martwego zła”. W scenariuszu pojawia się jeszcze jeden dłuższy wątek, który bez wątpienia miał stanowić karykaturalne ujęcie kultowego „Draculi”, ale najwięcej nawiązań do znanych horrorów pojawia się w formie krótkich przerywników, czy to sytuacyjnych, czy zaledwie tekstowych, które mogą umknąć osobom mniej zaznajomionym ze starszym kinem grozy, szczególnie, że niektóre z nich wyartykułowano w tak subtelnym stylu, że nie można być w pełni przekonanym, czy Cohen rzeczywiście coś w tych momentach parodiował, czy to jedynie wynik usilnego doszukiwania się podobieństw przez nas samych. Za przykład niech posłużą ujęcia z nietoperzami, które przywiodły mi na myśl niezapomniane „Ptaki” Alfreda Hitchcocka, ale sama agresywność tych stworzeń nie musi przesądzać o tym, że Cohen rzeczywiście skłaniał się w tę stronę. Dużo bardziej czytelny był moim zdaniem najzabawniejszy i najsilniej trzymający napięciu incydent w łazience z nastoletnią Debbie w roli głównej, podczas którego kamera co jakiś czas kieruje się w stronę wanny wypełnionej wodą, której taflę przebija płatwa rekina. W tym miejscu chyba nikt nie powinien mieć wątpliwości, że scenarzysta w doprawdy cudacznym stylu, tak typowym dla wszystkich parodii, odnosił się do „Szczęk” Stevena Spielberga. Kolejną dosadną aluzją do innego osławionego horroru jest stwierdzenie, jakie pada z ust Van Helsinga podczas kolacji z rodziną urządzającą się w nowym domu. Gdy John wyraża przypuszczenie, że jego żona Mary może być w ciąży tępiciel szkodników informuje ją, że Rosemary też spodziewała się dziecka, co jest bezpośrednim nawiązaniem do ponadczasowej produkcji Romana Polańskiego. I niewątpliwą przestrogą, której zdecydowanie nie powinno się kierować w stronę kobiety jakoby znajdującej się w stanie brzemiennym... Widz tymczasem wyjaśnienia stanu Mary będzie doszukiwał się w działalności parki wampirów, a ściślej mężczyzny, który skosztował jej krwi, tym samym zdobywając władzę nad jej umysłem. Tak jak wspomniany Van Helsing owy krwiopijca jest karykaturalnym wydaniem kultowej postaci znanej czytelnikom „Draculi” Brama Stokera i wielbicielom jej licznych adaptacji filmowych. Choć Cohen poświęcił sporo miejsca prześmiewczemu ujęciu wyrywka tej ponadczasowej historii, nie ograniczał się jedynie do krwiopijców. W przeklętym domu zajmowanym przez czteroosobową rodzinkę pojawiają się również między innymi takie osławione persony, jak mumia, potwór Frankensteina (a ściślej jego cień, co może umknąć mniej uważnym widzom), wilkołak i coś co przypomina potwora z Czarnej Laguny, ale też cravenowskiego potwora z bagien, który miał swoją premierę kilka miesięcy po „Sobocie czternastego”, więc podobieństwo z całą pewnością jest przypadkowe. Tak samo, jak wydarzenie mające miejsce w pokoju małego Billy'ego podczas pierwszej nocy spędzanej w feralnym domostwie. Widzimy wówczas fantazyjne cienie przemykające po suficie, które jak się okazuje rzuca potwór przemykający po pomieszczeniu. Patrząc na to nie można oprzeć się skojarzeniom z „Duchem” Tobe'a Hoopera, który przecież również pojawił się kilka miesięcy po premierze obrazu Howarda R. Cohena. Żeby tego było mało dowiadujemy się, że przeklęty dom stoi na ulicy Wiązów – chyba nie muszę objaśniać jaki horror to przypomina. Sęk jednak w tym, że niniejszy fenomenalny slasher wszedł na ekrany dużo później, a więc w tym przypadku również o celowym zabiegu scenarzystów nie może być mowy.

Punktując kilka nawiązań do znanych i lubianych obrazów grozy zawartych w „Sobocie czternastego” nie można pominąć jednej z najbardziej czytelnych aluzji do ponadczasowego serialu zatytułowanego „Strefa mroku”. Otóż, jak szybko się okazuje telewizor znajdujący się w salonie starego domostwa odbiera tylko to widowisko. Ilekroć któryś z domowników włączy odbiornik, wybierając obojętnie jaki kanał, w pomieszczeniu rozlega się głos narratora komentującego kolejny odcinek. W jego słowach można wychwycić złowróżbną zapowiedź niedalekiej przyszłości nieszczęsnych lokatorów, którzy w domyśle podobnie jak cała plejada bohaterów serialu znaleźli się w tytułowej strefie mroku. Mocno kiczowatej i dalece przejaskrawionej, co w przeważającej mierze czyniono bez na tyle zadowalającej biegłości, żeby wywołać choćby uśmiech na mojej twarzy, o wybuchach głośnego śmiechu już nie wspominając. Poza wspomnianą sekwencją z domniemaną rekinią płetwą w „Sobocie czternastego” nie pojawiło się nic, co podniosłoby kąciki moich ust choćby odrobinę w górę. Może dlatego, że z dowcipnych sytuacji i dialogów przebijała zbyt duża naiwność, której zdecydowanie brakowało nutki szaleństwa na miarę choćby późniejszych „Strasznych filmów” - dosadnego, nieokrzesanego natrząsania się ze znanych horrorów. Howard R. Cohen większą wagę przyłożył do budowania spójnej, znacznie ugrzecznionej, choć nieco osobliwej fabuły kręcącej się wokół tematu przeklętego domostwa i zbliżającego się upadku znanego nam świata, traktując stricte parodystyczne akcenty bardziej jako ozdobnik niźli myśl przewodnią. Takie ujęcie tematu niekorzystnie wpływa na warstwę komediową, tym bardziej, że niebywale sztuczne, miejscami nawet wpadające w czystą animację, nieśmieszne efekty specjalne nadzwyczaj rozczarowują. Inna sprawa, że taka bardziej liniowa narracja sprzyja generowaniu napięcia i klimatu może nie czystej, ale chwilami dobrze odczuwalnej grozy, co twórcy w paru zrywach osiągnęli głównie dzięki ujęciom niszczejącego, mrocznego domostwa tak z zewnątrz, jak i wewnątrz, sztucznej mgle spowijającej podwórze (choć miejscami zdecydowanie przesadzali z jej ilością) i nieśpiesznej pracy kamer w sekwencjach poprzedzających manifestację jakiegoś zagrożenia. Co równie ważne wątki skupiające się przede wszystkim na młodszych członkach rodziny, Debbie i Billym, poprowadzono na tyle zgrabnie, żebym przynajmniej w pierwszej połowie nie miała problemów z zaangażowaniem się w akcję, pomimo swego rodzaju familijnej otoczki towarzyszącej wydarzeniom z ich udziałem (widocznej również w wielu innych ustępach). Pomocne okazały się charakterologie tych postaci – sympatyczne ujęcie inteligentnego chłopca starającego się ocalić świat przyjemnie kontrastowało z portretem jego zrzędliwej siostry, która w chwilach największego zagrożenia nie waha się całkowicie zdawać na błyskotliwość młodszego krewniaka. W pełni usatysfakcjonowana jednak nie byłam, bo odtwórcy tych ról tak samo jak pozostali członkowie obsady w swoich kreacjach byli nazbyt usztywnieni. Z czasem perypetie z udziałem nieletnich zostają zastąpione zdecydowanie mniej wciągającymi sekwencjami z udziałem bezbarwnego tępiciela szkodników i nudnawym przyjęciem zorganizowanym w przeklętym domostwie, sfinalizowanym zaskakującym zwrotem akcji i tak bzdurnym ostatecznym pojedynkiem, że aż trudno uwierzyć, iż komukolwiek mogło coś takiego zaświtać w głowie – podejrzewam, że pięciolatek byłby w stanie wymyślić nieporównanie mniej infantylny pojedynek, ale cóż widać scenarzysta uznał, że taki akcent na pewno rozśmieszy widzów. Mnie zażenował, ale nie wykluczam, że moje poczucie humoru jest za mało wyrafinowane, żebym mogła pojąć na czym tak naprawdę polegał dowcip. Bo chyba nie na pożałowania godnej durnocie – a właśnie tak podsumowałabym to nieszczęsne starcie potężnych bohaterów filmu.

Nie dziwi mnie, że „Sobota czternastego” nie odniosła spektakularnego sukcesu w latach 80-tych XX wieku, bo choć produkcja może się pochwalić kilkoma zaletami to z mojego punktu widzenia ich ilość jest zdecydowanie niewystarczająca. Howardowi R. Cohenowi zabrakło wprawy zarówno na etapie pisania scenariusza, jak i podczas procesu przekładania go na ekran, zwłaszcza w warstwie stricte komediowej, na której przede wszystkim powinni skupiać się twórcy parodii znanych produkcji. Wziąwszy jednak pod uwagę wzmiankowane superlatywy nie jestem w stanie całkowicie spisać na straty tego przedsięwzięcia. Film ma swoje momenty, choć nie jestem przekonana, czy powinny po niego sięgać osoby nastawiające się na ogrom doskonałej, wielce zabawnej rozrywki. Bo nie wydaje mi się, żeby poczucie humoru twórców „Soboty czternastego” było podzielane przez wielu widzów, aczkolwiek jako taką ciekawostkę i z braku innych propozycji można obejrzeć, choćby po to, żeby pobawić się w wychwytywanie nawiązań do znanych filmów grozy i nasycić oczy klimatem, z którego emanuje magia kina lat 80-tych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz