wtorek, 7 lutego 2017

„City of Dead Men” (2014)

Podróżujący po Ameryce Południowej Amerykanin Michael trafia do Medellin w Kolumbii, gdzie zaprzyjaźnia się z antykwariuszem Hectorem. Poznaje również młodą kobietę Melody, która sprowadza go do niegdysiejszego szpitala psychiatrycznego, dziś zajmowanego przez grupę zaprzyjaźnionych ludzi nazywających siebie Umarłymi. Przewodniczy im Jacob, który postanawia uczynić Michaela jednym z nich. Próby, które przechodzi Amerykanin mają zachęcić go do takiego stylu życia, jaki prowadzą Umarli: egzystencji wolnej od strachu i jakichkolwiek obowiązków, bez zważania na ewentualne konsekwencje swoich czynów. Po wprowadzeniu się do zamkniętego zakładu psychiatrycznego Michael zaczyna doświadczać halucynacji, w których widzi między innymi swojego zmarłego młodszego brata i dzieci leczone przed laty w tym miejscu. Początkowo wychodzi z założenia, że za przywidzenia odpowiada narkotyk podany mu przez Jacoba, ale gdy ten stan rzeczy się przedłuża postanawia poszukać odpowiedzi w legendzie o złym duchu wchodzącym w ludzi i żywiącym się ich cierpieniem.

Amerykańsko-kolumbijski horror zatytułowany „City of Dead Men” jest dziełem debiutującego w pełnym metrażu reżysera, Kirka Sullivana. Scenariusz natomiast został napisany przez początkującego w tej roli Andrew Postona i moim zdaniem owo niedoświadczenie doskonale widać w jego utworze. Film nie jest jeszcze znany szerszej publiczności, ale w nielicznych recenzjach Amerykanów, które już się pojawiły znalazłam stwierdzenia, które świadczą o tym, że nie tylko ja byłam rozczarowana wkładem Postona. Co ciekawe jak na razie obraz „City of Dead Men” jest bardziej doceniany przez polskich widzów niźli amerykańskich (nieczęste zjawisko, jeśli chodzi o horror). Czas pokaże czy niniejsza tendencja się utrzyma – ja w każdym razie już mogę dopisać się do grona osób negatywnie zapatrujących się na produkcję Sullivana.

Gdybym miała zgadywać to powiedziałabym, że Kirk Sullivan kręcąc swoje „City of Dead Men” pozostawał pod silnym wpływem Roba Zombie. Krzykliwe horrory to wszak domena tego osławionego artysty, a twórcy omawianego obrazu akurat tego widzom nie szczędzili. Większość zdjęć mieniła się żywymi barwami, które niejednokrotnie wypierały mrok, co tylko udowodniło mi, że Sullivan jak na razie nie jest w stanie dorównać Robowi Zombie w niełatwej sztuce żonglowania kontrastami. Ktoś powie, że fakt, iż w „City of Dead Men” dominują krzykliwe kolory wcale nie musi świadczyć o inspiracji filmową twórczością Zombie, bo przecież innym reżyserom również zdarza się uciekać w taką stylistykę i oczywiście będzie miał rację. Ale nie sposób pominąć milczeniem jednego moim zdaniem istotnego szczegółu, który właściwie bezwiednie nasuwa skojarzenia z Robem Zombie, a co za tym idzie utwierdza w przekonaniu, że Kirk Sullivan wzorował się właśnie na nim, zresztą tak samo, jak scenarzysta. Mowa o chłopcu, który przed laty przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Z nagrania znalezionego przez głównego bohatera filmu dowiadujemy się, że zwykł on skrywać swoje oblicze pod białą maską, co chyba każdemu wielbicielowi kina grozy powinno z miejsca nasunąć skojarzenia z małym Michaelem Myersem – prędzej tym z remake'u w reżyserii Roba Zombie niż jego pierwowzoru z kultowego obrazu Johna Carpentera. Jeśli jednak ktoś spodziewa się produkcji, która tak jak „Halloween” byłaby utrzymana w slasherowej konwencji to muszę wyprowadzić go z błędu, bo jak się okazało Andrew Poston miał nieco bardziej wygórowane ambicje. Dążył do stworzenia historii, która w ogólnym zarysie uciekałaby od wyświechtanych schematów, a które pozwoliłyby umiejscowić „City of Dead Men” w jakimś konkretnym podgatunku horroru, co wcale nie oznacza, że nie posiłkował się paroma znanymi motywami. Wtłoczył je jednak w całość bez zachowania ciągu przyczynowo-skutkowego, do którego przywykli fani szeroko pojętego kina grozy, nadając im może niekoniecznie nowatorski, ale bez wątpienia mniej spotykany wymiar. Gdyby zadbał o spójną, zwartą narrację niniejsza koncepcja pewnie spotkałaby się z moim uznaniem, nie potrafiłam jednak zaangażować się w opowieść cechującą się takim rozproszeniem. Miałam wrażenie, że Andrew Poston nie potrafił nadać swojemu pomysłowi wyjściowemu swoistej klarowności, że nie pochylił się wystarczająco nisko nad wątkami składającymi się na jego opowieść. Wrzucił „do jednego kotła” takie motywy jak zamknięty szpital psychiatryczny, w którym przed laty doszło do zbiorowego samobójstwa młodocianych pacjentów, halucynacje głównego bohatera, które między innymi przypominały mu tragicznie zmarłego młodszego brata, budzącą nieufność grupę młodych ludzi znajdujących upodobanie w życiu na krawędzi i wreszcie legendę o złym duchu zdolnym wchodzić w ciała wybranych osób po to, aby żywić się ich cierpieniem, która pozwoliła wprowadzić w scenariusz element folklorystyczny. Tak samo ogólnikowo sportretowany, jak i cała reszta. Zdecydowanie najbardziej obiecujący był wątek owianego złą sławą zakładu psychiatrycznego, zamkniętego z powodu mającego niegdyś w nim miejsce samobójstwa nieletnich pacjentów. Teraz niszczejący budynek zajmuje grupa młodych ludzi nazywających siebie Umarłymi, gdyż jak mówią starają się żyć tak, jakby śmierć mieli już za sobą. Zamiast jednak spoczywać w trumnach :) oddają się różnego rodzaju ryzykownym rozrywkom, często odznaczającym się dużym okrucieństwem, które stopniowo uwalniają ich od strachu przed śmiercią i pozwalają poczuć prawdziwą wolność. Twórcy w chaotycznym stylu przeplatają ten wątek z wydarzeniami mającymi niegdyś miejsce w szpitalu psychiatrycznym, co ukazują między innymi za pośrednictwem halucynacji jakich doświadcza główny bohater Michael, niezbyt przekonująco wykreowany przez Diego Boneta. Kolorowych, wręcz jarmarcznych wstawek, które poza zwymiotowaniem długiego węża nie mają sobą nic ciekawego do zaoferowania. Bo kilku jump scenkom z udziałem dzieci, czy ujęciom przemykającego po nagle odnowionych korytarzach młodszego brata Michaela zdecydowanie zabrakło nieprzewidywalności i oczywiście paranoicznej, gęstej atmosfery, która spowijałaby świadkującego tym zjawiskom głównego bohatera – zamiast niej dostałam szybko zmontowane, kolorowe zdjęcia, których nie poprzedzały żadne próby stopniowania napięcia.

Nieudolnie sportretowany motyw szpitala psychiatrycznego i mało emocjonujące wyzwania, z jakimi musi się zmierzyć Michael chcący wstąpić do klubu Umarłych przeplatają się z informacjami o złym duchu, który jak z czasem zaczyna podejrzewać główny bohater filmu wdarł się w jego egzystencję. Czy tak jest w istocie można się łatwo domyślić, ale twórcy chyba nie zdawali sobie sprawy z przewidywalności znamionującej scenariusz Andrew Postona, co wnoszę po dwuznacznym podejściu do losów Amerykanina. Najpierw dawali widzom do zrozumienia, że zły duch może istnieć naprawdę i rzeczywiście negatywnie wpływać na zachowanie Michaela, po czym zaczynali zwracać naszą uwagę na traumę, jaką w niedalekiej przeszłości przeszedł główny bohater, narkotyk podany mu przez Jacoba i oczywiście samego Jacoba, który od początku miał budzić w nas nieufność. Cały ten proces mający odciągnąć odbiorcę od rozwiązania zagadki, zasłonić prawdziwy charakter fabuły wydawał się wręcz żenujący, bo właściwie już na początku filmu podrzucono wystarczająco wiele czytelnych tropów, żebym nie miała żadnych problemów z samodzielnym „dojściem do prawdy”. To jeden z powodów mojego obojętnego podejścia do dalszego przebiegu akcji, ale nie jedyny, bo nie bez znaczenia było również beznamiętne podejście twórców do snutej historii – zamiast starać się wykrzesać odrobinę napięcia ze scen sugerujących jakieś bezpośrednie zagrożenie życia Michaela, przystanąć i skupić się na emocjach oraz mrocznej oprawie wizualnej woleli błyskawicznie przeprowadzić mnie przez każdą tego typu sekwencję, po to aby czym prędzej przejść do głupkowatych wyzwań, z jakimi musi zmierzyć się człowiek aspirujący do miana Umarłego. Przez nie również przeprowadzono mnie bez dbałości o sferę emocjonalną, choć szczerze powiedziawszy przyjmowałam je z mniejszym wstrętem od ujęć tożsamych dla horroru, bo wówczas nie byłam zmuszana do bolesnego obserwowania tego, jak krzykliwe kolory wypierają wszelki mrok, jednocześnie minimalizując siłę przekazu wstawek, które w zamyśle miały budzić lęk. Co nie znaczy, że byłam zadowolona – bo jakoś nie potrafiłam dostrzec niczego ciekawego w dajmy na to konfrontacji Michaela z innym młodym mężczyzną, czy „jakże ryzykownej” próbie polegającej na staniu na drodze, po której przejeżdża zgraja Umarłych. Żeby tego było mało z czasem zrobiło się jeszcze nudniej, bo jak się okazało Kirk Sullivan nie potrafił należycie wczuć się w tematykę opartą na folklorze – natchnąć zaproponowaną legendę choćby minimalnym mistycyzmem, urzekającą tajemniczością, która kazałaby mi z niepokojem wyczekiwać koszmarnego finału. Zamiast tego znowu uraczono mnie serią nazbyt kolorowych zdjęć zmontowaną tak, abym przypadkiem nie poczuła zagęszczającego się zagrożenia. Na plus mogę za to odnotować ostatnie ujęcia (tuż po opuszczeniu niegdysiejszego szpitala psychiatrycznego), które w żadnym razie nie wprawiły mnie w osłupienie, ale wziąwszy pod uwagę, że to jedyne akcenty, których wcześniej nie przewidziałam uznałam, że zasłużyły sobie na pozytywne słowo.

Poza finałem i ujęciem z wężem nie dostrzegłam w „City of Dead Men” nic ciekawego. Może gdybym bardziej się postarała znalazłabym więcej superlatywów, ale prawdę mówiąc nie chce mi się już na siłę szukać dobrych stron we współczesnych horrorach. Zwłaszcza w takich, które utrzymane są w stylistyce, za którą nie przepadam (krzykliwe barwy) i wychodzą z założenia, że dynamiczny montaż jest ważniejszy od sfery emocjonalnej. Nie, takie kino grozy zupełnie do mnie nie przemawia – ale istnieją widzowie, którzy zupełnie inaczej zapatrują się na pełnometrażowy debiut Kirka Sullivana, dlatego też radzę nie sugerować się zanadto moim zdaniem i samemu sprawdzić, jak też prezentuje się niniejszy obraz.

1 komentarz:

  1. W zupełności zgadzam się z Tobą co do oceny tego filmu. Od siebie dodałabym jeszcze, że zaangażowanie Jacksona Rathbone'a do roli przywódcy tej grupy było nieporozumieniem. Jak dla mnie zwyczajnie zabrakło mu charyzmy. Przez większość seansu nie mogłam się pozbyć myśli, że Jacob jest na Michaela zwyczajnie napalony ;)

    OdpowiedzUsuń