poniedziałek, 27 lutego 2017

„Eyes of a Stranger” (1981)

W mieście grasuje seryjny gwałciciel i morderca, który poprzedza swoje zaplanowane ataki telefonowaniem do ofiar i przekazywaniem im obscenicznych treści pełnych jawnych gróźb. Prezenterka telewizyjna, Jane, zaczyna podejrzewać o te zbrodnie swojego sąsiada z naprzeciwka, ale dopóki nie dysponuje żadnymi dowodami postanawia powstrzymać się przed zawiadamianiem policji. Prawnik David, z którym się spotyka próbuje odwieść ją od zamiaru szpiegowania sąsiada, tłumacząc, że wnioski jakie wyciągnęła na podstawie kilku obserwacji są zbyt daleko idące. Jane nie daje się przekonać, a z czasem coraz bardziej utwierdza się w swoich podejrzeniach. Mieszkanie w takiej bliskości seryjnego mordercy napawa ją obawą o bezpieczeństwo jej młodszej siostry Tracy, która na skutek traumatycznego przeżycia w dzieciństwie przestała mówić, słyszeć i widzieć. Kobieta obwinia się o krzywdę siostry, dlatego tak bardzo zależy jej na tym, aby zapewnić jej ochronę przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Nawet gdyby miało to oznaczać podjęcie próby zdekonspirowania groźnego przestępcy.

Ken Wiederhorn co prawda nie może pochwalić się bogatą filmografią, ale zdążył nakręcić kilka produkcji, przez które został zaszufladkowany, jako twórca kina grozy. „Shock Waves”, „Eyes of a Stranger”, „Powrót żywych trupów 2”, „Mroczna wieża”, „Dom na wzgórzach” plus oczywiście kilka odcinków serialu „Koszmary Freddy'ego” to cały reżyserski dorobek Kena Wiederhorna w gatunkach horroru i thrillera. Nie tak imponujący, żeby zagwarantować mu miejsce obok najbardziej zasłużonych twórców kina grozy, ale jako takiego doświadczenia na pewno nie można mu odmówić. „Eyes of a Stranger” to trzeci pełnometrażowy film Wiederhorna powstały w oparciu o scenariusz Rona Kurza (jako Mark Jackson). Panowie współpracowali ze sobą już wcześniej, przy komedii „King Frat”, ale ich drugi wspólny projekt spotkał się ze zdecydowanie większym zainteresowaniem opinii publicznej. „Eyes of a Stranger” wielkim hitem nigdy nie był – udało mu się zarobić (trochę ponad milion dolarów przy budżecie sięgającym ośmiuset tysięcy dolarów) i zebrać całkiem sporo pozytywnych recenzji, przy czym reakcje zwykłych widzów były o wiele bardziej entuzjastyczne od zapatrywań krytyków.

W początkowym zamyśle „Eyes of a Stranger” miał być prostym thrillerem o seryjnym gwałcicielu i mordercy. W trakcie kręcenia zmodyfikowano wstępną koncepcję, dążąc do tego, aby film był odbierany jako slasher, w czym miały dopomóc efekty specjalne niezastąpionego Toma Saviniego (z niewielkim wkładem Deana Gatesa). Genialny artysta musiał jednak trochę powściągnąć charakterystyczne dla niego dosadne podejście do swojego fachu, bo twórcom zależało na tym, aby „Eyes of a Stranger” nie dostał kategorii R. To nie do końca się Saviniemu udało (jakżeby inaczej), bo kilka krwawych ujęć i tak musiano wyciąć. Na początku więc produkcję rozpowszechniano w nieco okrojonej wersji, dopiero wydanie DVD zawierało wersję uncut. Ocenzurowany wariant „Eyes of a Stranger” nie zawierał między innymi najbardziej brutalnej sekwencji dekapitacji – podczas jej tworzenia Savini chyba zapomniał o wymogu powściągania swojej śmiałości w szafowaniu przemocą, zresztą tak samo jak operatorzy, którzy nie omieszkali pokazać widzom na dużym zbliżeniu krwawiącego kikuta i odciętej głowy mężczyzny spoczywającej w akwarium. Nie jest to co prawda poziom brutalności, który mógłby zniesmaczyć osoby przyzwyczajone do krwawego kina grozy, ale jak na obraz, który nie miał być dopuszczony jedynie do oczu pełnoletnich odbiorców podejście Saviniego wydaje się dosyć ostre. Pozostałe scenki eliminacji nie są już tak wyraziste (dostajemy trochę klasycznego duszenia i parę poharatanych gardeł), choć operatorzy dbają o to, aby żadna kropla krwi nie umknęła naszej uwadze, wszystkie bezeceństwa portretując na dużym zbliżeniu. Dzięki temu doskonale widać, że Savini zadbał o wysoki stopień realizmu, chociaż jeśli koniecznie miałabym się do czegoś doczepić to powiedziałabym, że nie zaszkodziłoby, gdyby substancja imitująca posokę była odrobinę ciemniejsza, samym obrażeniom natomiast nie jestem w stanie niczego zarzucić. Napisałam, że pokazano nam wszystkie bezeceństwa rozgrywające się na ekranie, ale powinnam doprecyzować, że dotyczy to wyłącznie mordów. Bo widoku gwałtów nam oszczędzono, poprzestając na jednoznacznym zasugerowaniu odbiorcom, co oprawca zamierza za chwilę uczynić (obnażanie piersi, powalenie i przygniecenie kobiety własnym ciałem). Unikanie obrazów z przebiegów wymuszonych stosunków seksualnych nie powstrzymało jednak środowisk feministycznych przed formułowaniem opinii, że „Eyes of a Stranger” jest produkcją mizoginistyczną. W domyśle chodziło chyba o to, że scenariusz propaguje przemoc wobec kobiet bądź jest nacechowany takim wstrętem do płci przeciwnej, że zasługuje wyłącznie na najwyższe potępienie. Seryjny morderca i gwałciciel grasujący w dużym amerykańskim mieście rzeczywiście przedmiotowo traktuje kobiety, ponadto w filmie istotnie pojawia się dosyć sporo wstawek obrazujących krzywdę, jaką wyrządza ofiarom płci żeńskiej i kilka ujęć nagich piersi agresywnie pozbawionych odzienia przez podnieconego napastnika, ale absolutnie żaden kadr nie wskazuje na sympatyzowanie twórców z jego osobą. Scenariusz zdecydowanie potępia jego zachowanie, choć wspomniane feministki pewnie wolałyby, żeby czynił to z pominięciem sekwencji akcentujących okrucieństwo oprawcy względem kobiet, ze szczególnym wskazaniem na odarcie z podtekstu seksualnego. Swoją drogą paru mężczyzn antybohater również pozbawia życia (nie są oni jego głównymi celami, mieli tylko nieszczęście znaleźć się w miejscu aktualnego żerowania potwora w ludzkiej skórze), przym czym należy zauważyć, że rzeczone wstawki w przeciwieństwie do momentów, w których ofiarami są upatrzone kobiety, są całkowicie pozbawione podtekstu seksualnego.

Nadanie scenom mordów formy kojarzącej się z filmami slash moim zdaniem nie wystarczy, aby bez żadnych zastrzeżeń wrzucić „Eyes of a Stranger” w worek opatrzony tą etykietką. Bo scenariusz Rona Kurza zauważalnie bardziej egzystuje w ramach nieskomplikowanego, miejscami nawet trochę naiwnego dreszczowca. Motyw bohatera (w tym przypadku bohaterki), który zaczyna podejrzewać, że jego sąsiad z naprzeciwka ukrywa przed światem jakąś mroczną tajemnicę i w związku z tym zaczyna go obserwować nasuwa skojarzenia z „Oknem na podwórze” Alfreda Hitchcocka. Prezenterka telewizyjna imieniem Jane, w którą w przyzwoitym stylu wcieliła się Lauren Tewes zostaje postawiona właśnie w takiej sytuacji. Początkowo zamierza zwrócić się z tym do przedstawicieli organów ścigania, którzy od dłuższego czasu bezskutecznie poszukują wielokrotnego gwałciciela i mordercy, ale prawnik, z którym pozostaje w nieformalnym związku uświadamia jej, że jej mgliste, niepoparte żadnymi dowodami teorie nie zainteresują policji. Mętne tłumaczenie, ale lepsze takie niż żadne – w końcu Kurz musiał jakoś usprawiedliwić, jakże nośny w kinie grozy motyw jednostki starającej się zdekonspirować niebezpiecznego osobnika. O wiele mniej przekonująco rozegrał kroki, jakie podejmuje zdeterminowana, dążąca do obranego celu Jane. Jak wiemy obawia się o bezpieczeństwo mieszkającej z nią młodszej siostry Tracy (dobra kreacja Jennifer Jason Leigh), która w dzieciństwie została porwana przez mężczyznę. Trauma jaką przeżyła kilkuletnia dziewczynka zaowocowała utratą trzech zmysłów, wywołaną przez jakąś psychiczną blokadę, nie obrażenia fizyczne. Mogłam jeszcze zrozumieć samotne wycieczki do chwilowo pustego mieszkania sąsiada, które tak samo jak wszystkie wypady mordercy bazują na nieznośnym wręcz napięciu emocjonalnym osiągniętym głównie za sprawą nieśpiesznego zmierzania do kulminacji i oczywiście mrocznej, lekko przybrudzonej kolorystyki, której nie znajdziemy we współczesnych hollywoodzkich thrillerach. Jane koniecznie musiała pozyskać jakiś twardy dowód winy sąsiada, ponadto miała wszelkie powody przypuszczać, że znacznie minimalizuje niebezpieczeństwo (poprzez nieobecność gospodarza), dlatego też ten jej krok nie zaskakiwał mnie tak, jak drugi obrany przez nią sposób na obnażenie prawdziwej natury oprawcy. Mowa o telefonowaniu do niego z własnego mieszkania i to w dodatku w momencie, w którym wydaje się nie mieć już żadnych wątpliwości, co do jego winy. Biorąc pod uwagę fakt, że nie zainstalowała podsłuchu trudno tutaj mówić o dążeniu do pozyskania dowodu dla policji - wyglądało mi to bardziej na próbę wytrącenia z równowagi przeciwnika w nadziei, że gdy poczuje się zaszczuty popełni jakiś błąd. Jane nie bierze jednak pod uwagę tego, że oprawca może wzmóc czujność, uważniej obserwować otoczenie, a nawet rozpocząć poszukiwania kobiety, która tak dużo o nim wie. Kłóci się to trochę z obsesyjną wręcz potrzebą Jane zapewnienia szczelnej ochrony jej młodszej siostrze – prezenterka telewizyjna niejako na własne życzenie traci przewagę, jaką miała nad seryjnym mordercą, który przecież do czasu jej nieprzemyślanego postępku nawet nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia. Ta drobna naiwność wkradająca się w przebieg akcji nie zaprzepaszcza całego potencjału drzemiącego w tej opowieści. Prostota, brak irytujących kombinacji procentuje bezproblemowym zaangażowaniem się widza w losy nieprzejednanej Jane i okrutnego oprawcy, a przynajmniej ja błyskawicznie wsiąkłam w tę historię. Nie przeszkadzało mi nawet szybkie wyjawienie tożsamości sprawcy, bo mam wrażenie, że ten wybieg scenarzysty tylko podniósł poziom dramaturgii, zagęścił i tak już wyrazistą atmosferę zagrożenia. Powątpiewanie w winę sąsiada głównej bohaterki zmuszałoby odbiorców do poszukiwania innych typów, a więc oferowałoby jakże popularną w thrillerach zabawę w wypatrywanie prawdziwego sprawcy, ale równocześnie obniżałoby złowrogi wydźwięk położenia, w jakim znalazła się Jane. Który swoją drogą mógł zostać sfinalizowany w dużo bardziej tragiczny sposób – przebieg ostatniej partii z łatwością przewidziałam dużo wcześniej, aczkolwiek cały czas miałam nadzieję na przejaw większej odwagi ze strony scenarzysty, bo akurat ten wybór uważam za najgorszy ze wszystkich możliwych. Tak na marginesie wypada wspomnieć, że w „Eyes of a Stranger” znajdują się dwa wyraźne nawiązania do projektów, w które wcześniej byli zaangażowani Ken Wiederhorn i Tom Savini – urywek „Shock Waves”, filmu wyreżyserowanego przez tego pierwszego i plakat „Świtu żywych trupów” George'a Romero, do którego efekty specjalne tworzył między innymi Savini.

„Eyes of a Stranger” to klimatyczny thriller z elementami slashera, który wydaje się być wręcz idealną propozycją dla osób ceniących sobie fabularną prostotę doprawioną nutką nieprzesadnie krwawej brutalności i którym nie przeszkadza brak elementu zaskoczenia, czy miejscowa naiwność. Nie jest to żadne przełomowe dzieło, które powinno się traktować jako pozycję obowiązkową dla każdego wielbiciela kina grozy, ale i tak ma szansę dostarczyć sporo poszukiwanych wrażeń sympatykom tego rodzaju obrazów. Bo choć przebieg akcji można było trochę doszlifować (nie w całości przemodelować, bo ogólny kształt fabuły jest zadowalający) to już podejście twórców do budowania napięcia, mrocznej atmosfery zaszczucia i realizacji scen mordów ma szansę ukontentować fanów zarówno prostych thrillerów jak i slasherów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz