wtorek, 30 maja 2017

„Osiem” (2006)

Sześcioro przyjaciół z dzieciństwa po pogrzebie jednego członka ich niegdysiejszej paczki odwiedza jego dom. W środku znajdują sporządzoną przez niego mapkę, która doprowadza ich do opuszczonej stodoły, gdzie z kolei znajdują dużą skrzynię wypełnioną przedmiotami należącymi do nich w dzieciństwie. Na dnie spoczywa natomiast szkielet dziecka. Kilkoro z nich chce powiadomić policję o makabrycznym znalezisku, ale zachowanie jednego z nich zmusza ich do porzucenia tego zamiaru. Starają się opuścić te zaciszne okolice, ale jakiegokolwiek kierunku by nie obrali niezmiennie docierają w pobliże pewnego niszczejącego domostwa. Przemykająca w okolicy postać zachęca ich do sprawdzenia tego miejsca. Wejście do środka nie nastręcza im żadnych trudności, problematyczne jest wyjście. Uwięzieni w szczelnie zamkniętym budynku z zakratowanymi oknami konfrontują się ze swoją przeszłością równocześnie starając się znaleźć sposób na wyjście cało z tej sytuacji. Okazuje się bowiem, że na ich życie czyha mściwy duch małej dziewczynki.

Jimi Jones (James Koya Jones) w zawód reżysera wdrażał się w 2006 roku, podczas pracy na planie serialu „Śledztwo z jasnowidzem”. Obecnie ma na koncie dwa pełnometrażowe filmy: thriller „The Wreck” i powstały przed nim horror z nurtu ghost story pt. „Osiem”. Scenariusz tego ostatniego napisał wspólnie z Danem DeLucą, korzystając również z pomocy Ji-un Kwona i już po pierwszym rzucie oka widać, że budżet, który zgromadził na realizację tego filmu musiał być mocno ograniczony. „Osiem” wpisuje się w poczet kina grozy klasy B, jest obrazem zdecydowanie niszowym, mimo tego, że wykorzystuje motywy cieszące się sporym zainteresowaniem wielu bywalców kin. Ale w tym przypadku sympatyków w gronie wielbicieli niskobudżetowych horrorów jest doprawdy niewielu, bo i z ich strony płyną przede wszystkim krytyczne słowa pod adresem omawianej produkcji.

Scenariusz „Osiem” skonstruowano w oparciu o kilka jakże chwytliwych motywów – wątków, które długoletnim miłośnikom horrorów są doskonale znane i które w nurcie ghost story przez wielu są wręcz pożądane. Makabryczne znalezisko nawiązujące do traumatycznej przeszłości protagonistów, której dotychczas nie pamiętali, zniszczone domostwo, które jak w pewnej chwili konstatują jest im dobrze znane, pełniące przed laty funkcję placówki o charakterze znajomo brzmiącym fanom kina grozy – już te dwa motywy powinny utwierdzić obytego z tym gatunkiem odbiorcę w przekonaniu, że „Osiem” jest filmem złożonym z klisz, że nie zobaczy w nim niczego, czego nie widział wcześniej. Najprawdopodobniej wielokrotnie. Zawsze powtarzam, że gdybym negatywnie zapatrywała się na wszystkie szeroko wyeksploatowane motywy kina grozy to najpewniej nie byłabym fanką horrorów – nie mogłabym przecież kochać gatunku, którego tradycja nic tylko mnie odrzuca. Oczywiście ta sympatia nie rozciąga się na wszystkie konwencje, ale akurat te wybrane przez scenarzystów „Osiem” uważam za jedne z lepszych składowych fabuł wpisujących się w ten gatunek. I nie dotyczy to tylko tych dwóch nadmienionych wyżej motywów – w filmie pojawia się wszak jeszcze parę innych konwencjonalnych wątków, o charakterze który chyba nigdy mi się nie znudzi. Same w sobie, bo wydanie i interpretacja reżysera jak wiadomo mogą mocno uprzykrzyć spotkanie z lubianymi motywami kina grozy. I w pewnym zakresie właśnie z takim przypadkiem miałam tutaj do czynienia. Podkreślam, że w pewnym zakresie, bo w przeciwieństwie do jak się wydaje większości odbiorców „Osiem” nie uważam, żeby absolutnie nic się Jimiemu Jonesowi nie udało. Z mojego punktu widzenia mocną stroną filmu jest jego klimat (początkowy, bo z czasem traci na wyrazistości, o czym potem), który zapewne nie sprosta wymaganiom wielbicieli XXI-wiecznych wysokobudżetowych horrorów, bo plastiku tutaj nie zobaczymy. Zamiast silnie skontrastowanych, wypieszczonych zdjęć dostajemy iście niechlujne, lekko ziarniste i przybrudzone zdjęcia, które tworzą naturalistyczny, całkiem duszącą atmosferę zagrożenia. Dominują ciemne barwy, wszystkie kadry nawet te zrobione w słoneczny dzień spowija ciężka aura wszechobecnej posępności, którą operatorzy dosyć agresywnie wkrótce wzbogacają przygniatającą izolacją, pozostawaniem w pułapce bez wyjścia – w dużym domostwie pełnym ciasnych pomieszczeń i wąskich korytarzy, które wespół z wystrojem powinny wprowadzić widza w iście klaustrofobiczny, może nawet upiorny nastrój. Myślę jednak, że z biegiem trwania seansu te emocje albo całkowicie wyparują, albo stracą na wyrazistości, twórcom „Osiem” brakło wszak wyczucia gatunku koniecznego do podtrzymywania mrocznej intensywności, o stopniowaniu napięcia już nie wspominając. Szkielet dziecka znaleziony przez sześcioro przyjaciół podążających za wskazówkami pozostawionymi przez ich nieżyjącego już kolegę nie jest pierwszym widomym zwiastunem jakiegoś koszmaru, bowiem już we wcześniejszych scenach w bardzo chaotycznym stylu serwuje się nam kilka ujęć wskazujących na jakieś zagrożenie, najpewniej natury nadprzyrodzonej. Samo makabryczne znalezisko choć intryguje bezsprzeczną tajemnicą, tak samo zresztą jak wcześniejsze wizje bohaterów nie jest jakąś szczególnie obiecującą formą rozpędzania akcji. Dużo ciekawszym zabiegiem jest zasygnalizowanie widzom, że protagoniści nie są w stanie opuścić tego zacisznego zakątka. Jakiej trasy by nie wybrali niezmiennie mijają pewny chylący się ku upadkowi budynek – znany wybieg, acz niezmiennie wprowadzający jakże smaczne poczucie zakrzywienia rzeczywistości, pozostawania w sprzeczności z prawami natury, co naturalną koleją rzeczy prowadzi do przekonania, że wkraczamy w zupełnie nieznane nam uniwersum. Pierwiastek naturalny agresywnie wdziera się w zwyczajną rzeczywistość, narzucając jej zasady, które stanowią jawne pogwałcenie praw fizyki.

Po tym co napisałam wcześniej mogłoby się wydawać, że seans „Osiem” dostarczył mi wiele upragnionych wrażeń, że w moim pojęciu pełnometrażowy debiut Jimiego Jonesa to w miarę godny reprezentant kina grozy klasy B. Nic bardziej mylnego, bo choć omawiana produkcja istotnie posiada kilka plusów (z mojego subiektywnego punktu widzenia) to trudno oprzeć się wrażeniu, że nie zostały one właściwie ukierunkowane. Weźmy na przykład klimat, te mroczne, klaustrofobiczne kadry osnute nastrojową ścieżką dźwiękową, w której wręcz się zasłuchiwałam, choć nie zawsze wpasowywała się ona w wydarzenia rozgrywające się na ekranie (obraz sobie, muzyka sobie). Chociaż oprawa audiowizualna obiecywała kawał naprawdę nastrojowego horroru, którego akcję w dodatku umiejscowiono w jakże chwytliwym dla tego gatunku odrapanych, zawilgoconych wnętrzach starego domostwa, w którym zalegają różnego rodzaju zakurzone sprzęty i zagadkowe akta, twórcy sukcesywnie niweczą tkwiący w niej potencjał. Ich sposób na intensyfikowanie napięcia i zagęszczanie mrocznego klimatu zagrożenia nie tylko okazuje się kompletnie nieskuteczny – co nieporównanie bardziej bolesne oddziałuje on negatywnie na poziom dotychczasowo unaocznionej atmosfery. Zamiast intensyfikowania nastroju grozy dostajemy jej konsekwentne rozładowywanie. Głównym sprawcą tego nieprzyjemnego zjawiska jest niemożność przyuważenia przez twórców granicy oddzielającej powolne budowanie napięcia od męczącej monotonii. Dłuższe koncentrowanie oka kamery na danej samotnie przebywającej w jakimś pomieszczeniu postaci z równoczesnym sygnalizowaniem obecność czegoś nieznanego, czego nie jesteśmy jeszcze w stanie zobaczyć jak mniemam miało za zadanie zmusić widza do mentalnego położenia się w sytuacji ofiary, a co za tym idzie odczucia na własnej skórze towarzyszących mu niewygodnych emocji. Problem w tym, że zamiast pożądanej intensywności dostałam beznamiętne spektakle denerwujących przestojów, każdorazowo finalizowanych w sposób ubogi w szczegóły. Trochę krwi widać, niewyraźna sylwetka dziecięcego bytu dziesiątkującego bohaterów miga w kilku ujęciach, ale zanim widz jest w stanie zarejestrować na tyle dużo detali, żeby zdążyły wykluć się w nim jakieś silniejsze emocje, następuje drastyczne cięcie, po którym twórcy najczęściej czym prędzej przechodzą do kolejnej ofiary. Duch małej dziewczynki atakuje wyłącznie osoby, które oddaliły się od reszty grupy, ale jak to często w tego typu filmach bywa nie oznacza to, że ma mocno utrudnione zadanie. Bo pozytywne postacie „Osiem” chętnie odłączają się od grupy, nawet wówczas, gdy zdają sobie sprawę z zagrożenia - nawet pod koniec, gdy przy życiu ostaje się jedynie trójka. Nijakość, beznamiętność, a właściwie to kompletną płaskość nadnaturalnych wydarzeń wzbogaconych krztyną drastyczności rozgrywających się w opuszczonym domostwie w pewnym małym stopniu rekompensowała mi Dina Meyer, która jak zwykle pokazała się od jak najlepszej strony. Wolałabym tylko, żeby częściej pojawiała się na ekranie, bo uporczywe przetykanie jej losów jakże miałkimi przejściami jej towarzyszy niezmiernie mnie irytowało. Byłoby inaczej, gdyby twórcy wykazali się większym wyczuciem napięcia i co tu dużo mówić większą empatią w absolutnie wszystkich sekwencjach zwiastujących rychły atak nieustępliwej zjawy.

Nie mogę niestety polecić „Osiem” Jimiego Jonesa nawet oddanym miłośnikom horrorów klasy B, bo chociaż sama zasilam grono tychże akurat tę produkcję uważam za nieudaną. Nie w w każdym calu, bo parę superlatywów udało mi się odnaleźć. Nie twierdzę, że to jeden z najtragiczniejszych horrorów, jakie w życiu obejrzałam, ale nie jest to poziom, który skłaniałby mnie do rekomendowania tej produkcji komukolwiek. Jakoś przetrwałam do końca, miejscami nawet podobało mi się to co widziałam, ale przez większość czasu towarzyszyło mi nieprzyjemne poczucie zmarnowanego potencjału. Bez nudy również się nie obyło, chociaż początkowe partie tak wiele obiecywały...

sobota, 27 maja 2017

„The Ferryman” (2007)

Dwie zaznajomione pary, Kathy i Zane oraz Tate i Chris, chcąc przedostać się z Nowej Zelandii na Fidżi decydują się skorzystać z odpłatnych usług małżeństwa Dave'a i Suze. Na zarządzanym przez nich jachcie wkrótce mają przedostać się do miejsca docelowego, ich plany zakłóca jednak wezwanie o pomoc odebrane, gdy znajdują się na pełnym morzu. Sygnał zostaje nadany ze stateczku, na którym znajdują wycieńczonego mężczyznę. Zabierają go na jacht, gdzie nieznajomy raczy ich historią o sztormie, który zabił pozostałych członków załogi. Wkrótce potem przypuszcza atak na Zane'a, zanurzając ostrze należącego do niego noża w jego brzuchu. Dave wyrzuca napastnika za burtę, a chwilę potem okazuje się, że Zane nie odniósł żadnych obrażeń.

Nowozelandzko-brytyjski „The Ferryman” jest drugim pełnometrażowym filmem Chrisa Grahama i jak na razie jedynym horrorem. Scenariusz opracował Nick Ward na podstawie historii, którą obmyślił wspólnie z Matthew Metcalfem, a szacunkowa kwota, którą przeznaczono na realizację i dystrybucję filmu wyniosła siedem milionów dolarów nowozelandzkich. Oglądając „The Ferryman” ma się jednak nieustające wrażenie, że produkcja pochłonęła jakieś grosze, że to kolejna niskobudżetówka, co w moich oczach przemawia na korzyść Chrisa Grahama. W końcu niewielu jest twórców, którzy potrafią zapanować nad szaleństwem drogiego komputerowego efekciarstwa, które na ogół obniża jakość XXI-wiecznych horrorów.

„The Ferryman” rozpoczyna krótka przemowa niewidocznej postaci traktująca o Charonie, mitologicznym przewoźniku dusz, dając widzom jasno do zrozumienia, że fabuła filmu będzie nawiązywać do tej mitycznej sylwetki. Wspominam o tym tylko dlatego, że owe wprowadzenie może co poniektórym nasunąć na myśl „Piąty wymiar” Christophera Smitha, zasugerować, że mógł on czerpać ze scenariusza Nicka Warda. Mnie taka myśl przemknęła przez głowę w trakcie owego krótkiego wprowadzenia – wrażenie pogłębiło miejsce akcji, czyli niewielki jacht przemierzający jak się wydaje bezkresne wody, łącznie z rozpędzającym akcję odnalezieniem przez protagonistów niemalże całkowicie wyludnionej łodzi. Z czasem uwidaczniają się duże różnice pomiędzy tymi dwoma obrazami, ale nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że Christopher Smith co nieco z „The Ferryman” zapożyczył. Początkową fazę podróży protagonistów, której celem jest Fidżi, poświecono przede wszystkim skrótowemu przedstawieniu owej „wesołej gromadki”. „The Ferryman” podpina się pod chętnie eksploatowany w horrorze motyw grupki przyjaciół, która gdzieś wyjeżdża (w tym przypadku wypływa) i już samo to każe nam przypuszczać, że nie dostaniemy wnikliwych portretów psychologicznych, że będziemy musieli zadowolić się jedynie ogólnikami, bo scenarzyści horrorów serwujących wspomniany motyw zdecydowanie częściej poprzestają na schematycznych, niezbyt dogłębnych zarysach osobowości pozytywnych postaci. Takie podejście do protagonistów rzadko mi przeszkadza – głównie wówczas, gdy scenarzyści zanadto ich spłaszczą bądź w ich podejściu uwidacznia się swoista toporność, jednak z żadnym z tych przypadków nie musiałam mierzyć się w trakcie seansu „The Ferryman”. Każdy członek niewielkiej obsady „The Ferryman” posiada jakieś niedostatki warsztatowe, ich kreacjom nie można oddać stuprocentowej wiarygodności, ale owe potknięcia nie były takiej rangi, żebym uznała je za wielce problematyczne. Mój odbiór postaci nie został zakłócony, był dokładnie taki, jaki w zamyśle twórców miał być, pomimo ewidentnych wpadek aktorów. Najbardziej irytującą postacią „The Ferryman” jest jasnowłosa Tate – rozkapryszona, samolubna, narcystyczna kobieta obdarzona doprawdy niskim ilorazem inteligencji została celowo przejaskrawiona, tak aby widz patrząc na nią czuł przede wszystkim niechęć doprawioną zażenowaniem, miejscami natomiast w jej zachowaniu uwidaczniają się całkiem zgrabnie przedstawione akcenty komediowe – czarny humor w tak lubianym przeze mnie nienachalnym wydaniu. O chłopaku Tate, Chrisie, nie da się powiedzieć nic ponadto, że z jakiegoś kompletnie mi nieznanego powodu jest w nią wpatrzony, jak w obrazek. Małżeństwo zarządzające jachtem, na pokładzie którego tkwi cała szóstka bohaterów to bardzo sympatyczna, zgodna para przywiązana do swojego psa. Ale największą uwagą scenarzysta obdarzył Kathy i Zane'a – zdroworozsądkową parkę będącą całkowitym przeciwieństwem Tate. U kobiety uwidaczniają się cechy typowe dla final girl, ponadto dowiadujemy się, że od jakiegoś czasu dręczą ją wyrzuty sumienia za coś, co miało miejsce w niedalekiej przeszłości i że kiedyś była pielęgniarką.

Incydentem delikatnie zakłócającym dotychczas odprężający rejs jest osobliwe znalezisko we wnętrznościach złowionego rekina – ludzka dłoń z wciąż tkwiącym na nadgarstku zegarkiem. Realistycznie się prezentujący, makabryczny rekwizyt nie jest pierwszym dosadnym sygnałem sugerującym późniejszy skręt w stronę rąbanki, bo już w prologu mogliśmy zaobserwować niewielki rozlew krwi. Fani gore z pewnością nie będą do końca zadowoleni, bo choć pojawia się kilka dużych zbliżeń na odniesione rany, a twórcy efektów specjalnych postarali się o ich jak najbardziej wiarygodny kształt to poziom drastyczności nie jest tak wysoki, a sposoby okaleczania ofiar tak pomysłowe, żeby sprostać wymaganiom sympatyków krwawego horroru, którzy nastawiają się właśnie na taką stylistykę. „The Ferryman” najwięcej korzyści może przynieść wielbicielom nastrojowego kina grozy, którzy nie mają nic przeciwko posiłkowaniu się, w umiarkowanych dawkach, substancją imitującą posokę. Atmosfera nieuchronnie zbliżającego się koszmaru nie wynika jedynie ze scenariusza, czy gwarantujących poczucie izolacji, jak się wydaje bezkresnych wód otaczających bohaterów znajdujących się na niewielkim jachcie, od sprawności którego są całkowicie zależni – nie, twórcy „The Ferryman” w żadnym razie nie idą na łatwiznę. Operatorzy i oświetleniowcy intensyfikują grozę, przyblakłymi, ponurymi, a nawet delikatnie przybrudzonymi zdjęciami, które największe wrażenie robią wtedy, gdy pojawia się gęsta mgła, zdająca się dosłownie zakleszczać protagonistów w samym sercu najprawdziwszego koszmaru. Wpadające w ucho utwory muzyczne akompaniujące co poniektórym sekwencjom również znalazły swoje zastosowanie w budowaniu dosłownie przygniatającego klimatu wyalienowania i zagrożenia. Sukcesywnie się zagęszczającego nie tylko dzięki dramatycznemu rozwojowi akcji, ale również dzięki staraniom realizatorów, którym nie zabrakło przytomności, nie pozwolili sobie na pozostawanie ani kroku w tyle, konsekwentnie zagęszczając złowieszczą atmosferę coraz większym mrokiem, nie pozwalając ponadto aby sekwencje mające bazować na wzmożonym napięciu okazały się nieskuteczne za sprawą nazbyt pośpiesznego podążania w kierunku ich finalizacji. Nie bez znaczenia jest również pomysł na wspomniany już koszmar, z którym będą musieli zmierzyć się protagoniści. Na pokład jachtu, którym podróżują wnosi go mężczyzna znaleziony na uszkodzonym, upiornie się prezentującym stateczku. Każdy fan horrorów wie, że altruizm w tym gatunku zwykle oznacza kłopoty – wybawianie z opresji nieznajomych najczęściej nie kończy się dobrze dla usłużnych protagonistów, dlatego moment pojawienia się tajemniczego przybysza powinien sprawić, że w ich głowach odezwą się dzwonki alarmowe. Co ciekawe to obdarzona najmniejszym ilorazem inteligencji bohaterka „The Ferryman”, Tate, będzie się sprzeciwiać wyruszeniu z misją ratunkową, ale bynajmniej nie dlatego, żeby intuicyjnie wyczuwała kłopoty – jej sprzeciw jest bowiem podyktowany samolubnym pragnieniem jak najszybszego dotarcia do luksusowego kurortu. W każdym razie niedługo po pojawieniu się nieznajomego mężczyzny na pokładzie ma miejsce wydarzenie, które już w momencie wyrzucania dodatkowego pasażera za burtę objawia widzom naturę niejasno akcentowanego wcześniej niebezpieczeństwa. Bohaterom „The Ferryman” rozszyfrowanie z czym tak naprawdę mają do czynienia zajmuje dużo więcej czasu, właściwie to objawienie będzie dane jedynie nielicznym, bo tajemniczy przybysz nie będzie zbyt długo zwlekał z przypuszczeniem ataku. Bardzo dobrze przeprowadzonego, bo wykazującego się dużą dbałością o napięcie i ze względu na ich charakter zmuszającego widza do jako takiej czujności, bez niej bowiem można mieć drobne trudności UWAGA SPOILER w rozeznaniu się kto jest kim KONIEC SPOILERA. Jak już wspomniałam mordy nie charakteryzują się niczym szczególnym, ale to nie znaczy, że cała działalność agresora nie przedstawia sobą absolutnie żadnej wartości – obok umiejętnie dawkowanego napięcia i mocno zagęszczonego klimatu grozy pojawia się wszak kilka doprawdy intrygujących momentów, czasem zmyślnie doprawionych interesującą groteską (szaleńczy występ Tate zakończony masturbacją), a innymi razy przejmującym tragizmem (pies). Demoniczna charakteryzacja pokazana pod koniec i wcześniejsze makabryczne ujęcia twarzy małej dziewczynki stanowią dobry dodatek do całości – dobry, bo nieszafujący swoją obecnością i odznaczający się wysokim stopniem realizmu. Na epilog również nie zamierzam narzekać, jestem bowiem przekonana, że w lepszy sposób nie dało się tego zakończyć.

„The Ferryman” jest horrorem skazanym na niszę, obrazem który nie ma szans sprostać oczekiwaniom współczesnej szerokiej opinii publicznej. To nastrojowy obraz doprawiony umiarkowaną dawką przemocy zrealizowany na modłę tańszego kina – moim zdaniem jego lepszego wydania, zasilanego przez dziełka twórców, którzy dobrze orientują się w tym gatunku i co więcej potrafią z wyczuciem unaocznić tę znajomość na ekranie. Horror Chrisa Grahama polecam więc przede wszystkim wielbicielom klimatycznych, trzymających w napięciu niskobudżetówek, bo „The Ferryman” właśnie w duchu tychże został nakręcony.

czwartek, 25 maja 2017

„Zemsta żywych trupów” (1983)

Pisarz Stefano dostaje od swojej żony Alessandry starą maszynę do pisania kupioną w lombardzie. Na taśmie mężczyzna znajduje odbitkę zagadkowego tekstu, którego znaczenie postanawia zgłębić. Kontaktuje się z nauczycielem akademickim, który informuje go, że wspomniane w tekście Strefy K to obszary, w których nie obowiązują prawa natury. Ponadto zdradza, że przed laty niejaki Paolo Zeder poddał się eksperymentowi, który miał udowodnić jego teorię mówiącą, że pochowanie w takim miejscu ciała zmarłej osoby sprawi, że powstanie ona z martwych. Zaintrygowany Stefano, wbrew sprzeciwom żony, postanawia odnaleźć poprzedniego właściciela maszyny do pisania, którym jak się okazuje był były ksiądz, Luigi Costa.

Włoski reżyser, scenarzysta i producent Pupi Avati w światku horroru zasłynął swoim „Domem śmiejących się okien”, którego premiera przypadła na rok 1976. Cztery lata później ukazała się ceniona przez wielu wielbicieli kina grozy „Makabra” Lamberto Bavy, na podstawie scenariusza między innymi Avatiego. Pracował on również nad scenariuszem kontrowersyjnego „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, filmu opartego na książce markiza de Sade, nie został jednak wymieniony w czołówce. W 1996 roku pojawiła się wyreżyserowana przez Avatiego „Tajemnica czarnoksiężnika”, na podstawie jego własnego scenariusza, ale jeśli chodzi o jego reżyserską działalność w gatunku horroru najczęściej wspomina się jego „Dom śmiejących się okien” i „Zemstę żywych trupów”. Ten ostatni we Włoszech był dystrybuowany pod tytułem „Zeder”. Angielski („Revenge of the Dead”) i polski tytuł mogą wprowadzić w błąd część opinii publicznej, ze względu na skojarzenia z zombie movies George'a A. Romero, z konwencją których obraz Pupi Avatiego nie ma nic wspólnego. Żywe trupy oczywiście się pojawiają, fabuła filmu obraca się wokół motywu wskrzeszania umarłych, ale scenarzyści, Pupi Avati, Maurizio Costanzo i Antonio Avati, podchodzą do niego od zupełnie innej strony niż zwykł to czynić George Romero.

Na początku lat 80-tych XX wieku moda na brutalne horrory o mięsożernych żywych trupach już trwała. „Noc żywych trupów” i „Świt żywych trupów” w reżyserii George'a Romero, „Zombie pożeracze mięsa” Lucio Fulciego i inne musiały wzbudzić u przynajmniej części opinii publicznej przekonanie, że horrory o zombie są nierozerwanie związane ze skrajną przemocą, że taki film najpewniej uraczy ich mnóstwem makabrycznych obrazów z upiornymi antropofagicznymi bestiami w rolach agresorów. Patrząc przez pryzmat tych oczekiwań wygląda więc na to, że Pupi Avati „poszedł pod prąd” - jego „Zemsta żywych trupów” odżegnuje się bowiem od co bardziej popularnych zombie movies powstałych przed nią i to zarówno pod kątem fabuły, jak i od strony technicznej. Fabuła jego filmu koncentruje się na motywie wskrzeszania umarłych nie egzystuje jednak w ramach konwencji rozpropagowanej przez George'a Romero. Zostaje on wpleciony w amatorskie śledztwo pisarza Stefano, pragnącego zapoznać się z tajnikami osobliwego tekstu odbitego na taśmie z maszyny do pisania podarowanej mu przez żonę Alessandrę. Początkowa fascynacja tym tematem z czasem przekształca się w obsesję – mężczyznę wprost zżera ciekawość, trawi go nieodparte pragnienie zgłębienia frapującej tajemnicy, posunięte do tego stopnia, że ma się wrażenie, iż nic nie jest w stanie go powstrzymać przed osiągnięciem obranego celu. Przysłowie mówi, że „ciekawość to pierwszy stopień do piekła” i jak można się tego spodziewać znajduje ono potwierdzenie w scenariuszu „Zemsty żywych trupów”. Moment, w którym Stefano odnajduje dziwny zapis na taśmie wmontowanej w maszynę do pisania jest wyraźnym sygnałem dla widza, że mężczyzna właśnie wkroczył na ścieżkę prowadzącą do zguby. Odbiorca natychmiast powinien wyrobić w sobie przekonanie, że główny bohater najlepiej zrobi, jeśli przejdzie nad tym znaleziskiem do porządku dziennego, że to jeden z tych sekretów, których lepiej nie odkrywać. Horrory nader często konfrontują nas z motywem wielkiej tajemnicy, czasem dając jasno do zrozumienia, że nie powinno się podejmować żadnych prób jej zgłębienia. Oczywiście, w takich przypadkach zawsze znajdzie się ciekawski bohater, który wbrew wszystkim alarmistycznym sygnałom spróbuje odkryć nieznane, na oczach być może „pukającego się w głowę” widza. No tak, ale czy ci zdumieni lekkomyślnym postępowaniem filmowej postaci widzowie będąc na jego miejscu nie próbowaliby zaspokoić swojej ciekawość? Założę się, że niejeden z nich zachowałby się podobnie... Dochodzenie Stefano (przekonująco wykreowanego przez Gabriele Lavia) na dobre rozpoczyna przekazana mu przez nauczyciela akademickiego informacja o tak zwanych Strefach K, tj. obszarach posiadających moc wskrzeszania zmarłych. Uatrakcyjniona przybliżeniem eksperymentu, któremu poddał się przed laty Paolo Zeder, chcąc w ten sposób pozyskać dowód na potwierdzenie swojej teorii o niezwykłych właściwościach Stref K. Z punktu widzenia dobrze zaznajomionego z kinem grozy odbiorcy ta rewelacja powinna jawić się niczym nieśmiałe wprowadzenie do nierzadko wykorzystywanego w horrorze wątku niebezpiecznych badań prowadzonych w imię postępu. Ludzkość od dawien dawna pragnie zgłębić tajemnicę śmierci, możliwość jej zwalczenia byłaby natomiast prawdziwym spełnieniem marzeń – „Zemsta żywych trupów” nawiązuje do tego pragnienia poprzez osobliwe eksperymenty dokonywane przez osobników zabawiających się we Frankensteina. Znaleźli jednak prostszy sposób na ożywianie zmarłych. Scenariusz skupia się na stopniowym odkrywaniu przez Stefano tajników owego procederu, twórcy silnie więc uwypuklają warstwę kryminalną, abstrahując od końcówki filmu (mowa wyłącznie o płaszczyźnie tekstowej, nie technicznej) jedynie z rzadka urozmaicając ją dodatkami charakterystycznymi dla filmowego horroru.

„Zemsta żywych trupów” w porównaniu do zombie movies nakręconych przez chociażby George'a Romero wypada bardzo kameralnie. Pupi Avati absolutnie nie był zainteresowany kręceniem kolejnego obrazu gore przepełnionego odstręczającymi maszkarami żywiącymi się ludzkim mięsem. Chociaż gwoli ścisłości pojawia się parę zbliżeń na realistycznie się prezentujące obrażenia (głównie w prologu), aczkolwiek zjawisko jest tak rzadkie, że zapewne nikomu nie postanie w głowie pomysł włożenia tego obrazu w szufladkę opatrzoną etykietką z napisem „gore”. „Zemsta żywych trupów” jest bowiem horrorem nastrojowym – to sukcesywnie się zagęszczający, przybrudzony klimat zbliżającego się zagrożenia, tak ciężkie, że niemalże przygniatające, złowieszcze kadry często okraszane szarpiącą nerwy, jazgotliwą ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Riza Ortolani, miały być głównym dostarczycielem czystej trwogi, nie zaś makabryczne efekty specjalne. I oprawie audiowizualnej istotnie niczego zarzucić nie mogę – zwłaszcza ujęciom dziennym, bo wówczas paradoksalnie groza zdawała się być nieporównanie bardziej namacalna niż w sekwencjach nocnych. Najciaśniej oplotła mnie natomiast pod koniec filmu, podczas penetracji przez głównego bohatera odgrodzonej działki otaczającej niszczejący budynek odwiedzany przez podejrzanych osobników. Ale z przebiegu długiego śledztwa Stefano nie jestem do końca zadowolona, bowiem w mojej ocenie scenarzystom zabrakło pomysłu na jego środkową część. Wstępne implikacje spotkania na plebani z człowiekiem podającym się za księdza (incydent jak ze „Strefy mroku”) poprzez wyraźną sugestię agresywnego wkraczania nieznanego w zwyczajną, znaną nam rzeczywistość przez jakiś czas dosłownie uskrzydlały fabułę „Zemsty żywych trupów”, wespół ze wspomnianą już opowieścią o Paolo Zederze i jego odkryciach. Ale ten fenomen nie trwał długo. Z czasem akcja zaczęła wytracać pęd, pomimo ewidentnych starań scenarzystów do wepchnięcia jej na powrót na tak atrakcyjną ścieżkę, jaką mieliśmy okazję zaobserwować wcześniej. Eksploatacja pewnego grobowca połączona z oszczędną w środkach sugestią ingerencji sił nadprzyrodzonych, czy wieść o tragicznym losie, jaki spotkał przyjaciela Stefano nie były w stanie wykrzesać ze mnie takiego napięcia, jakie towarzyszyło mi podczas śledzenia początkowej fazy śledztwa ciekawskiego pisarza. Mogłam co prawda cieszyć oczy doskonałym wręcz klimatem, aczkolwiek wolałabym, żeby w środkowej partii podrasowano go tekstowymi rewelacjami – niekoniecznie efektami specjalnymi, bo i bez nich można zaserwować widzom wielce intrygujące, windujące napięcie niespodzianki, czego dowodem chociażby spotkanie Stefano z księżmi, od których uzyskał jakże obłędną informację na temat człowieka, z którym przeprowadził rozmowę. „Zemsta żywych trupów” sporo więc traci przez niedopracowany scenariusz, przez ową nudnawą środkową partię, wskakuje jednak na właściwe tory w swoich ostatnich partiach. Głównie dzięki mocno podnoszącym napięcie odkryciom Stefano poczynionym w chylącym się ku upadkowi, upiornie się prezentującym budynku oraz w małym hoteliku, w którym się zatrzymał. Widok wędrującego w sąsiednim budynku bladego jegomościa, który powstał z martwych, jego mrożący krew w żyłach śmiech wydobywający się z głośników podczas przeglądania przez Stefano taśmy dokumentującej moment wskrzeszenia, czy wreszcie dłonie przebijające się przez ścianę po to aby udusić opierającego się o nią mężczyznę – wszystkie te idealnie zrealizowane ustępy w połączeniu z wielce dramatycznym położeniem głównego bohatera całkowicie rozproszyły nudę, która ogarnęła mnie w środkowej części „Zemsty żywych trupów”. Nie tylko dzięki warstwie tekstowej i płynącego z niej napięcia oraz kilku upiornym dodatkom charakterystycznym dla horroru (minimalistycznym, nieprzesadnie efekciarskim, co tylko podniosło poziom ich wiarygodności), ale również za sprawą niebywale wręcz zagęszczonego klimatu przytłaczającej nadnaturalności. Finałowi także nie mogę odmówić perfekcjonizmu – jedna z powieści pewnego znanego pisarza też się tak kończy. Czy kopiował, czy to wynik zwykłego przypadku? Tego nie wiem – wiem tylko, że podobieństwo jest tak ogromne, że nie sposób go nie zauważyć.

„Zemsta żywych trupów” to w moim pojęciu horror bardzo nierówny, niedopracowany na płaszczyźnie tekstowej, ponieważ na intrygujące pociągnięcie środkowej partii scenarzystom wyraźnie zabrakło pomysłu. W tej części trochę się szarpali - próbując ożywić monotonną akcję, ale ich usilne starania jak dla mnie okazały się bezproduktywne. Początkowym i końcowych sekwencjom oraz oprawie audiowizualnej muszę jednak oddać niski pokłon i przez wzgląd właśnie na te składowe czuję się w obowiązku polecić ten obraz wielbicielom horrorów. Ale nie tym, którzy chcą sobie popatrzeć na apokalipsę zombie.

wtorek, 23 maja 2017

Paula Hawkins „Zapisane w wodzie”

W małym angielskim miasteczku Beckford zostaje odnalezione ciało Nel Abbott. Znajduje się w zakolu rzeki przez miejscowych nazywanym Topieliskiem ze względu na jego historię. W przeszłości utopiło się się tu kilka kobiet, jak wiele na to wskazuje wybierając ten sposób na odebranie sobie życia. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem śmierci Nel Abbott jest więc samobójstwo, ale jej siostra Jules w to nie wierzy. Kiedy dowiaduje się, że Nel, do której od lat się nie odzywała nie żyje, a jej piętnastoletnia córka Lena potrzebuje opieki przybywa do Beckford, w którym się wychowała, aby zająć się siostrzenicą. Nastolatka nie ma wątpliwości, że jej matka popełniła samobójstwo, podobnie jak wielu innych mieszkańców miasteczka. Detektyw inspektor Sean Townsend uznaje jednak za konieczne przeprowadzenie gruntownego śledztwa. Tymczasem Jules stopniowo zapoznaje się z faktami z dorosłego życia swojej siostry niecieszącej się sympatią miejscowych, głównie z powodu książki, nad którą pracowała, traktującej o kobietach, które pochłonęło Topielisko.

Spektakularny sukces „Dziewczyny z pociągu”, bestsellerowej powieści przeniesionej na ekran przez Tate'a Taylora, najwyraźniej zachęcił jej autorkę, Brytyjkę Paulę Hawkins, do kontynuowania swojej pisarskiej przygody z thrillerem psychologicznym. Jej wcześniejsze publikacje napisane pod pseudonimem Amy Silver zasadzające się głównie na wątkach romantycznych i obyczajowych nie cieszą się taką poczytnością, jak pierwotnie wydana w 2015 roku „Dziewczyna z pociągu”, co może dowodzić, że Paula Hawkins lepiej spisuje się w mroczniejszej prozie. Pisarka w każdym razie chyba doszła do przekonania, że zyska więcej czytelników realizując się w thrillerze psychologicznym, że od czasu publikacji „Dziewczyny z pociągu” właśnie tego się od niej oczekuje. Mam tylko nadzieję, że dobrze się w nim czuje, że nie zmusza się do tworzenia opowieści egzystujących w ramach wspomnianego gatunku tylko po to, żeby ugruntować swoją pozycję na rynku literackim. Jej najnowsza powieść, „Zapisane w wodzie”, w ogóle na to nie wskazuje – właściwie to podczas tej lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Paula Hawkins czuje się jak w domu, jakby całkowicie wsiąkła w stylistykę, która przyniosła jej światową sławę.

Zapewne niejeden fan „Dziewczyny z pociągu” na te słowa pokręci głową z niedowierzaniem, ale jeśli mam być szczera muszę przyznać, że Paula Hawkins omawianą powieścią przeskoczyła swoją poprzednią publikację. Moim zdaniem „Zapisane w wodzie” plasuje się na wyższym poziomie niż „Dziewczyna z pociągu”, wyraźnie bowiem widać, że brytyjska autorka znalazła sposób na efektowniejsze pogrywanie z czytelnikiem. Nie bez znaczenie jest również problematyka i miejsce akcji „Zapisane w wodzie” - bliższe mojemu sercu małomiasteczkowe realia osnute uwierającą, wręcz gęstą aurą tajemnicy, której korzenie zdają się sięgać XVII wieku, nawiązywać do procesów kobiet oskarżonych o praktykowanie czarów i paktowanie z Diabłem. W „Dziewczynie z pociągu” Paula Hawkins ochoczo eksperymentowała z narracją, dzięki czemu jej historia zyskała na jakości, nie dziwi więc, że zamiast zdecydować się na bardziej powszechną konstrukcję postanowiła nie tyle przy niej pozostać, ile raczej tę koncepcję rozbudować. Fabula omawianej powieści została ujęta z perspektywy większej liczby bohaterów niż miało to miejsce w przypadku poprzedniej książki Hawkins. Żeby tego było mało autorka wykorzystuje różne narracje - pierwszoosobową, trzecioosobową i moim zdaniem najciekawszą, bo niezbyt powszechną w tego typu literaturze formę bezpośredniego zwracania się do osoby zmarłej, wyłuszczania punktu widzenia Jules tak, jakby kobieta referowała swoje dzieje nieżyjącej siostrze. Dodajmy do tego kilka retrospekcji przybliżających czytelnikom traumatyczne przejścia trzynastoletniej wówczas Jules w 1993 roku i fragmenty książki, nad którą przed śmiercią pracowała jej siostra, Nel Abbott. Skupiała się ona na feralnym zakolu rzeki przecinającej ich rodzinnej miasteczko Beckford, zwanym Topieliskiem. A ściślej na kobietach, które poczynając od XVII wieku straciły w nim życie. Nel, co Hawkins jasno daje do zrozumienia, pokusiła się o własną interpretację tych tragicznych wydarzeń, nie należy więc ślepo wierzyć we wszystko, co napisała przed śmiercią. Z drugiej jednak strony jej wersja zaistniałych w przeszłości zdarzeń wydaje się wielce prawdopodobna, jak zauważa autorka owe nieszczęsne Topielisko może być czymś na kształt Aokigahara – lasu w Japonii, do którego przybywają ludzie pragnący ze sobą skończyć. Nie można jednak nie zignorować alarmistycznej sugestii przytoczonej w kontrowersyjnej pracy Nel. Zdania, które wskazuje na to, że Topielisko wcale nie przyciąga jednostek pragnących popełnić samobójstwo tylko jest miejscem zbrodni. Co z kolei stoi w jawnej sprzeczności z opisanymi przez Nel zgonami kilku kobiet, które w przeszłości, również niedalekiej, po raz ostatni odwiedziły to przeklęte miejsce. Przytoczony przed chwilą przymiotnik opisujący Topielisko nie jest przypadkowy, bo z tajemniczych opisów Pauli Hawkins, aż nazbyt wyraźnie przebija domniemanie skłonu w stronę motywu czarownic. Przedzierając się przez tę złożoną tajemnicę nie sposób nie ustrzec się podejrzeń, że autorka tym razem postanowiła zmierzyć się z wątkiem nadnaturalnym, spróbować swoich sił w tematyce wybiegającej poza ciasne ramy thrillera psychologicznego, być może nawet zahaczając o horror. Nie mogę wyjawić, jaki kierunek ostatecznie obrała, wybór ten jednak uważam za całkowicie trafiony. UWAGA SPOILER Z drugiej jednak strony nie jestem absolutnie przekonana, co do tego, że „wejście na tę drugą ścieżkę” okazałoby się dla Hawkins zgubne, bo zanim przystąpiła do stopniowego odkrywania tajników całej intrygi dała mi powody, by przypuszczać, że w stylistyce nastrojowego horroru również mogłaby się dobrze spisać KONIEC SPOILERA.

Młodziutką Libby oskarżono o czary i zaprowadzono nad rzekę. Dlaczego? […] Dlatego, że ona i jej babcia znały się na roślinach i ziołach, umiały robić lekarstwa. Wydawało się, że to głupi powód, ale w bajkach dla dorosłych zawsze roiło się od głupich okrucieństw; małe dzieci odprawiano spod szkoły, ponieważ miały inny kolor skóry, bito i zabijano ludzi, którzy czcili nie tego boga, co trzeba.”

W „Zapisane w wodzie” Paula Hawkins na pierwszy rzut oka korzysta ze sprawdzonych zabiegów, to jest pozornie oferuje nam powtórzenie swojego spojrzenia na literacki thriller psychologiczny. W ogólnym zarysie tak, ale jeśli wejrzeć głębiej dostrzeże się większe zdecydowanie autorki w żonglowaniu tak charakterystycznymi dla jej pióra elementami, pewność siebie, której jeśli spojrzeć przez pryzmat omawianej powieści brakowało jej podczas pisania „Dziewczyny z pociągu”. Wówczas mogła jeszcze obawiać się reakcji czytelników na eksperymentalną formę, którą zdecydowała się obrać, sukces tej powieści natomiast dodał jej wiatru w żagle – Hawkins zyskała pewność, że obrała właściwy kierunek, że jej podejście do thrillera psychologicznego zdobyło akceptację rzeszy czytelników, a więc nie musiała już powściągać swojego zamiłowania do kombinowania z formą. A przynajmniej ja tak na to patrzę. Czytając „Zapisane w wodzie” nie mogłam nie zauważyć, że wszystkiego jest tutaj więcej niż w „Dziewczynie z pociągu” - więcej różnych perspektyw, zdecydowanie gęściejsza aura jakże intrygującej tajemnicy, więcej mylących tropów i zaskakujących zwrotów akcji, które co ważne doskonale wpasowały się w całość i jeszcze wnikliwsze studium ludzkich słabości, pragnień i bolesnych trudów istnienia. W tym ostatnim posiłkowała się znanymi z „Dziewczyny z pociągu” bezwładnymi, nieskoordynowanymi, czasem zbyt krótkimi, innymi razy nazbyt rozbudowanymi zdaniami niezachowującymi stosownej składni, które początkowo trudno należycie przyswoić. Fenomen tego rozproszonego stylu polega jednak na tym, że niezwykle łatwo się do niego przyzwyczaić, z taką mocą w niego wsiąknąć, że z czasem książka zaczyna praktycznie czytać się sama. Postacie, którym towarzyszymy pomimo ich mnogości przestają tymczasem być fikcyjnymi produktami wyobraźni uzdolnionej pisarki, a zaczynają być traktowani przez odbiorcę jak ludzie z krwi i kości. Na pierwszy rzut oka doskonale nam znani, może nawet lepiej niż członkowie naszych rodzin, bo w końcu dostajemy tutaj bezpośredni wgląd w ich osobowości, wchodzimy w ich umysły – przez cały czas nie możemy jednak oprzeć się przeświadczeniu, że Hawkins coś przed nami ukrywa, że pokazuje nam jedynie ułamek ich jestestwa, celowo zaciemniając rzeczy najistotniejsze. Możemy spróbować je odkryć, autorka wręcz zachęca nas do tego – podjąć próbę zgłębienia mrocznego oblicza paru mieszkańców Beckford, najpierw musimy jednak wyłonić z tego grona głównych podejrzanych i rzecz jasna nie dać się zwieść licznym, jakże zmyślnym mylącym zabiegom Hawkins. Nie jest to wcale łatwe – w moim przypadku próba rozszyfrowania tajemnic małomiasteczkowej społeczności zaowocowała paranoicznym przekonaniem, że każdy ma na sumieniu jakieś grzechy, że każda przybliżona przez autorkę postać miała swój udział w rzekomym zakrojonym na całkiem szeroką skalę spisku w centrum którego tkwi złowieszcze Topielisko. Wrażenie wielce niewygodne, bo koncentrujące się na osobach, do których dzięki staranności Hawkins bardzo się przywiązałam. Którym głęboko współczułam, których procesy myślowe były dla mnie całkowicie zrozumiałe, wiarygodnie uzasadnione okolicznościami i ich jakże zróżnicowanymi indywidualnymi cechami, w wielu przypadkach ukształtowanymi bardzo ciężkimi przejściami. Co tylko ugruntowało we mnie przekonanie, że Paula Hawkins doskonale rozumie mechanizmy działania ludzkiej psychiki i potrafi sprawić, aby owa empatia nie tyle wzbogacała jej intrygującą opowieść, ile raczej stawała się głównym wyznacznikiem wysokiej jakości „Zapisane w wodzie”. Największym superlatywem jej najnowszego literackiego dziełka.

Jeśli wierzyć enigmatycznym doniesieniom prasowym filmowcy zamierzają „pójść za ciosem”, przenosząc na ekran również drugi thriller psychologiczny Pauli Hawkins. Filmowa odsłona „Dziewczyny z pociągu” cieszyła się zadowalającą oglądalnością, nikogo więc nie powinny dziwić plany uraczenia kinomaniaków kolejną opowieścią wymyśloną przez tę pisarkę. Czytelnicy mogą zapoznać się z nią już dziś, nie muszą czekać na, jak podejrzewam, hollywoodzką wersję „Zapisane w wodzie”. Do czego gorąco ich zachęcam, bo Paula Hawkins w mojej ocenie wzbiła się tutaj na prawdziwe wyżyny gatunku. Udowodniła, że nie jest autorką jednego przeboju, a wręcz obdarzyła mnie jeszcze bardziej interesującą historią, zręcznie podsycając ciekawość przemyślaną formą, cechującą się większym rozmachem i zdecydowanie skuteczniejszym wykorzystaniem wybiegów, które zastosowała w swojej poprzedniej powieści.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 21 maja 2017

„Satanic” (2016)

Zmierzające na festiwal muzyczny dwie młode pary, Chloe i David oraz Elise i Seth, postanawiają spędzić trochę czasu w Los Angeles, na zwiedzaniu miejsc związanych z satanizmem i okultyzmem. W sklepie z przedmiotami służącymi do czarnej magii dochodzi do scysji pomiędzy sprzedawcą i Sethem. Szukający mocnych wrażeń młodzi ludzie postanawiają dla zabawy podążyć za podejrzanym sklepikarzem po skończeniu jego dnia pracy. Mężczyzna zatrzymuje się w domu usytuowanym w zacisznym miejscu, po czym wraz ze swoimi znajomymi rozpoczyna dziwny rytuał. Obserwujący to Chloe, David, Elise i Seth w pewnej chwili zauważają młodą kobietę, którą wyznawcy Szatana najwyraźniej zamierzają oddać w ofierze swojemu panu. Występują w obronie nieznajomej i uciekają z miejsca zdarzenia. Nazajutrz niedoszła ofiara satanistów, Alice, kontaktuje się z nimi, chcąc zwrócić Sethowi telefon zgubiony przez niego w trakcie nocnej ucieczki. Młodzi ludzie proponują jej nocleg w pokoju hotelowym, w którym się zatrzymali. Przed laty miało w nim miejsce makabryczne wydarzenie z udziałem jednej z członkiń Kościoła Szatana. Alice skłania swoich nowych znajomych do wzięcia udziału w rytuale, który pozwoli im nawiązać kontakt z nieżyjącą satanistką.

Satanic” to horror satanistyczny klasy B w reżyserii Jeffrey'a G. Hunta, który dotychczas zajmował się jedynie serialami. Scenariusz do jego pełnometrażowego debiutu opracował Anthony Jaswinski, który w tej samej roli realizował się między innymi w takich produkcjach, jak „W głębi lasu”, „Zniknięcie na 7. ulicy”, „Kristy” i „183 metry strachu”. „Satanic” zbiera głównie negatywne recenzje – najbardziej bezlitośni są krytycy, łatwiej bowiem znaleźć przychylne temu obrazowi opinie wyrażone przez zwykłych odbiorców, przy czym jego przeciwników i tak jest dużo więcej.

Osoby ograniczające swoją przygodę z kinem grozy do wysokobudżetowych współczesnych obrazów mają zdecydowanie mniejszą szansę na odnalezienie się w tej produkcji od wieloletnich sympatyków niskobudżetówek, aczkolwiek wydaje mi się, że reakcje przynajmniej większości widzów wchodzących w skład tej drugiej grupy nie będą w pełni pozytywne. Jeffrey G. Hunt i jego ekipa nie zdołali bowiem uniknąć kilku jakże istotnych potknięć, które tyko w ułamku były następstwem niskich nakładów finansowych, nieporównanie bardziej szkodziły ich ograniczenia warsztatowe. Największą osobliwością cechuje się wkład operatorów i oświetleniowców – wydaje się, że stworzenie odpowiedniej oprawy wizualnej, w formie praktycznie nieosiągalnej dla tak wielu współczesnych twórców horrorów głównego nurtu, przyszło im łatwo, zgrzyty objawiły się wraz z pierwszą sekwencją, która w zamyśle miała bazować na szybko wzrastającym napięciu emocjonalnym. Lekko przybrudzone, przyblakłe zdjęcia, którym nierzadko akompaniują całkiem nastrojowe utwory muzyczne przywodzą na myśl kino grozy z lat 90-tych XX wieku, nie wydaje mi się jednak, żeby celem twórców „Satanic” było stylizowanie obrazu na produkcję rodem ze wspomnianej dekady. Odpowiednio złowroga, w żadnym razie nieplastikowa oprawa wizualna najpewniej prezentowałaby się zgoła odwrotnie, gdyby Jeffrey G. Hunt dysponował wielomilionowym budżetem – innymi słowy moim zdaniem taki, a nie inny obraz zawdzięczamy przede wszystkim niewielkiej gotówce, nie zaś, albo w mniejszym stopniu chwalebnemu (z mojej perspektywy) zapatrywaniu filmowców na kino grozy. Już w prologu widać jednakże, że twórcy nie potrafią należycie wykorzystać duszącej aury spowijającej właściwie każdy kadr „Satanic”. Intensyfikowanie atmosfery zagrożenia, zmuszanie oglądającego do trwożliwego wypatrywania wyraźnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, zaciskanie jego krtani napierającą zewsząd grozą niewiadomego pochodzenia leżało poza zasięgiem twórców omawianego obrazu. Zabrakło konsekwentnej powolności w prowadzeniu sekwencji zwiastujących bezpośrednie zagrożenie życia, umiejętnego pogrywania ze światłem i cieniem oraz rzecz jasna wyboru najodpowiedniejszego momentu do skumulowania nagromadzonych emocji. Miałam nadzieję, że owe potknięcia nie unaocznią się w dalszych partiach filmu, że po zapoznaniu się z kontekstem prezentowanej historii z większym napięciem będę spoglądać na niedolę protagonistów niźli miało to miejsce w trakcie prologu. Pozornie niewinne wydarzenia następujące potem, to jest dzieje młodych turystów zwiedzających miejsca związane z satanizmem i okultyzmem w Los Angeles istotnie zasiewają ziarno niepewności. Nie tylko przez wzgląd na osobliwe zainteresowania dwójki z nich, która skłania pozostałych do towarzyszenia im podczas obchodu między innymi takich miejsc jak okolice domu, w którym zamordowano brzemienną Sharon Tate i jej przyjaciół oraz miejsce gromadzenia się wyznawców Kościoła Szatana założonego przez Antona Szandora LaVeya, ale również (albo przede wszystkim) dzięki wspomnianej już kolorystyce zdjęć. Irytujący zgrzyt pojawia się wówczas, gdy twórcy decydują się podnieść napięcie – zaprezentować dosadniejszy od wcześniejszych akcent okultystyczny, w formie podróży czwórki młodych ludzi śladami domniemanego wyznawcy Szatana, zakończonej widokiem fragmentu dziwnego rytuału przeprowadzanego w domu położonym w ustronnej okolicy, skąpanej w atramentowych ciemnościach. Na takie wydarzenia powinno się spoglądać z narastającą obawą, w mocno trzymającym w napięciu przeświadczeniu, że za chwilę wydarzy się coś okropnego. No cóż, wątpliwości co do tego, że młodym ludziom grozi niebezpieczeństwo nie miałam, ale daleka byłam od paraliżującego wszystkie zmysły przestrachu, zdecydowanie bliżej było mi do zobojętnienia tylko dlatego, że filmowcy nie potrafili wykrzesać zadowalającego napięcia z prezentowanej sceny. Tej i wszystkich następujących po niej.

Scenarzysta dynamizuje akcję dosyć późno i czyni to za sprawą wspomnianej już spontanicznej podróży głównych bohaterów „Satanic” do domostwa pełnego wyznawców Szatana oraz poprzez następujące niedługo potem spotkanie z młodą kobietą imieniem Alice, która jak wszystko na to wskazuje, gdyby nie ich interwencja zostałaby złożona w ofierze Księciu Ciemności. Ten drugi dosadny zwiastun nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa poprowadzono nieporównanie lepiej, pewnie dlatego, że towarzyszyła mu bardziej wyrazista aura intrygującej tajemnicy. To znaczy dobrze zaznajomiony z kinem grozy widz nie powinien mieć żadnych trudności z przedwczesnym rozsądzeniem, gdzie należy wypatrywać niebezpieczeństwa – sekretny aspekt scenariusza zasadza się na charakterze owego zbliżającego się koszmaru, na sposobach oddziaływania sił nieczystych na egzystencję protagonistów. Sekwencja poprzedzająca feralne dzieje czwórki młodych ludzi, a finalnie sprowadzająca na nich prawdziwe przekleństwo to zdecydowanie najciekawszy ciąg wydarzeń zaprezentowany w „Satanic” pomimo nieodłącznego braku należytego napięcia. Makabryczna kulminacja owej scenki poprzedzona wymiotami i bezwiednym oddawaniem moczu mogłaby prezentować się nieco bardziej realistycznie (barwa substancji imitującej krew nie do końca mnie przekonała), ale w porównaniu do wydarzeń pokazanych później wypada zdecydowanie najlepiej. W czym zasługę miała nie tyle porażająca pomysłowość twórców, bo oryginalne to z pewnością nie było, ile dokładne unaocznienie widzom wszystkich szczegółów i oczywiście wyraźnie wybrzmiewające przekleństwo, z którym bohaterowie filmu będą zmagać się w kolejnej partii filmu. Moim zdaniem najsłabszej, głównie dlatego, że w zamyśle scenarzysty miała ona bazować na najwyższym napięciu, a jak już wspomniałam realizatorzy „Satanic” w tej materii nie potrafili się odnaleźć. Nie bez znaczenie było również posiłkowanie się sztucznymi wizualnie efektami specjalnymi (martwe ptaki w basenie, wstawki w opuszczonym budynku, w którym rozegrano ostatnią partię filmu) oraz kilka jakże nieskutecznych, właściwie to kompletnie niepotrzebnych jump scenek. Pochwalić muszę natomiast niespodziankę wplecioną w ostateczną konfrontację z siłami nieczystymi – motyw wykorzystywany już w kinie grozy, ale w kontekście takiego scenariusza zupełnie niespodziewany. A przynajmniej dla mnie, istnieje wszak możliwość, że znajdą się widzowie, którzy w przeciwieństwie do mnie właściwie odczytają podrzucony wcześniej trop naprowadzający na ten zwrot. Kolejnym superlatywem „Satanic”, o którym jakoś zapomniałam wspomnieć wcześniej, są wzbudzające sympatię postacie protagonistów, pomimo ewidentnych niedostatków warsztatowych ze strony ich odtwórców, włącznie z Sarah Hyland, która to w moim odczuciu była zbyt drętwa. Mało wyróżniająca się, pozbawiona charyzmy, co może i nie ubodłoby mnie tak mocno, gdyby nie wcielała się w postać zbudowaną w oparciu o cechy final girl, czyli sylwetki, którą w horrorze bardzo sobie cenię.

Satanic” to w mojej ocenie całkiem klimatyczny horror opowiadający prostą, przewidywalną, acz łatwo przyswajalną, w sumie to nawet nienużącą historię, którego największą bolączką jest brak tak bardzo oczekiwanego napięcia. Kilka innych potknięć również się pojawia, ale nie rażą one tak bardzo jak wspomniany mankament – gdyby zlikwidować tylko tę jedną przywarę i pozostawić pozostałe minusiki poziom „Satanic” w moich oczach i tak byłby wysoki. Ale w takim kształcie co najwyżej mogę spoglądać na niego w kategoriach tworu delikatnie wybijającego się ponad średnią, którego seans fan nastrojowego kina grozy klasy B może zaryzykować, ale nie powinien podchodzić do niego, jak do pozycji obowiązkowej, bez znajomości której nie można się obejść. Bo niczego wyjątkowego tutaj raczej nie zobaczy.

piątek, 19 maja 2017

„Valley of Ditches” (2017)

Młoda kobieta, Emilia, zostaje skrępowana przez nieznajomego mężczyznę imieniem Sean. Siedząc samotnie w jego samochodzie zaparkowanym na pustyni zauważa, że nieopodal jej oprawca kopie dół. Próbuje uciec, ale jej wysiłki okazują się bezskuteczne. Za swoje nieposłuszeństwo zostaje boleśnie ukarana przez Seana, który chwilę potem daje jej do zrozumienia, że jego celem jest nauczanie. Z jego słów można również wywnioskować, że jest człowiekiem wierzącym w Boga, przy czym jego pojmowanie religii okazuje się mocno wypaczone. Wykopany przez niego dół jest przeznaczony dla zamordowanego wcześniej chłopaka Emilii, Michaela, i dla niej samej. Sean przykuwa kobieta kajdankami do zwłok jej ukochanego, po czym wrzuca oboje do niezbyt głębokiej jamy w samym sercu pustyni. Potem zostawia ją samą.

Christopher James Lang dotychczas wyreżyserował trzy pełnometrażowe filmy. Jego debiutancki obraz (nie licząc shortów), „Franklin Wunder”, trwał zaledwie sześćdziesiąt dziewięć minut i podobnie jak druga produkcja Langa zatytułowana „Our Life in Make Believe” jest znany zaledwie garstce widzów. Thriller „Valley of Ditches” przyciągnął przed ekrany trochę liczniejszą publikę, ale jak na razie nic nie wskazuje na to, żeby dzięki tej produkcji Lang zdołał przełamać swoją złą passę. A szkoda, bo w moim pojęciu ten obraz zasługuje na zainteresowanie przynajmniej części wielbicieli gatunku. Scenariusz Christopher James Lang napisał we współpracy z Amandą Todisco, która wcieliła się w postać Emilii, głównej bohaterki „Valley of Ditches”, a na realizację filmu przeznaczył zaledwie trzydzieści pięć tysięcy dolarów.

Fabuła „Valley of Ditches” została skonstruowana tak, że do jej przełożenia na ekran nie potrzeba było pokaźnych nakładów finansowych. Niebezpieczeństwo stwarzała jedynie ewentualna konieczność zatrudnienia półamatorów, zwłaszcza w osobach operatorów, oświetleniowców i montażystów. Jakież więc było moje zdziwienie na widok w pełni profesjonalnej oprawy audiowizualnej – nie wiem, jak Christopher James Lang tego dokonał, ale udało mu się skompletować tak utalentowanych realizatorów, że praktycznie całkowicie przysłonili niedostatki budżetowe omawianego projektu. Silnie skontrastowane zdjęcia bezkresnej pustyni, za dnia skąpanej w gorących promieniach słonecznych, które składają się na długie, nieśpiesznie rozgrywane sceny okraszone smętną ścieżką dźwiękową wprawiającą w posępny nastrój niemalże przygniatają odbiorcę aurą wyalienowania na obszarze, w którym niepodzielną władzę zdaje się pełnić bardzo niebezpieczny osobnik. Sekwencje nocne rozgrywają się natomiast na mocno ograniczonej przestrzeni w postaci niezbyt głębokiego dołu, w którym główna bohaterka jest zmuszona przetrwać do rana u boku zimnego trupa swojego chłopaka. Taka perspektywa wprowadza iście klaustrofobiczny nastrój, choć ciemność napierająca na przerażoną młodą kobietę mogłaby być nieco mniej rozpraszana przez sztuczne oświetlenie – odrobinkę, bo przesada skutkowałaby niemożnością dojrzenia wszystkich szczegółów przez oglądającego. Nie żeby po zapadnięciu zmroku w dole działo się coś spektakularnego, a przynajmniej nie z punktu widzenia poszukiwacza zawrotnych akcji serwowanych na ekranie. Christopher James Lang i Amanda Todisco podczas przymusowego nocowania Emilii w tym nieprzyjaznym miejscu skoncentrowali się na jej emocjonalnych reakcjach na zaistniałą sytuację, dzięki czemu sprawili, że właściwie bez żadnego wysiłku ze swojej strony „weszłam w skórę ofiary”. Mogłam postawić się w jej ciężkim położeniu, a więc dzielić z nią emocje. Scenarzyści wpletli w te sceny wtręty retrospektywne, które wzmocniły moją więź z główną bohaterką poprzez obdarzenie jej dodatkową porcją współczucia. Okazuje się bowiem, że Emilia już wcześniej była ofiarą. Własnego ojca, który wymagał od niej całkowitego posłuszeństwa, bijąc ją za każdy przejaw niesubordynacji, niedostosowania się do wprowadzonych przez niego zasad, które uczyniły z niej więźnia. Twórcy „Valley of Ditches” symbolizują jej niegdysiejsze i obecne zniewolenie za pomocą pojawiających się co jakiś czas obrazków leżącej na pustyni Emilii z kończynami przywiązanymi do palików wbitych w ziemię. Bo w gruncie rzeczy właśnie o tym jest ten film – o tkwieniu w niewoli, w mentalnej matni, w którą młoda kobieta została wepchnięta przez dwóch mężczyzn, i z której za wszelką cenę stara się wydostać. Scenarzyści nie ukrywają, że jeden z oprawców Emilii cierpi na kompleks Boga, że stara się nauczać czerpiąc inspirację ze Starego Testamentu. Jest osobą wierzącą, poszukującą odpowiedzi na nurtujące ją pytania natury religijnej, aczkolwiek jego pojmowanie wiary jest aż nadto wypaczone. Russell Bradley Fenton idealnie wpasował się w rolę wymuskanego, czasem zimnego jak głaz, innymi razy emanującego czystą wściekłością Seana, który zapalał się przede wszystkim wówczas gdy mówił o Bogu i swojej misji. Amanda Todisco w roli Emilii mocno od niego odstawała – jej kreację znaczyła egzaltacja i „kwadratowa dykcja”, ale pomimo dużych niedostatków warsztatowych u tej aktorki zdołałam zapałać niemałą sympatią do odgrywanej przez nią postaci. Dzięki podejściu scenarzystów do tej sylwetki, zagłębianiu się przez nich w jej intrygującą psychikę, innymi słowy dzięki zaserwowaniu kompleksowego studium osobowości zniewolonej kobiety, targanej słusznym gniewem, który może jej dopomóc w wyrwaniu się z tej matni, równie dobrze jednak może przyczynić się do jej moralnego upadku.

Przez większość czasu twórcy „Valley of Ditches” powstrzymywali się od szczegółowego portretowania dosadniejszej fizycznej przemocy. To znaczy takie ujęcia, jak ciągnięcie skrępowanej kobiety po pustyni, czy przyciskanie ostrego szpadla do jej ramienia widzimy doskonale, ale już bardziej drastyczny moment miażdżenia nogi ofiary drzwiami samochodowymi rozgrywa się poza kadrem – naszym oczom ukazuje się dopiero opuchnięta kończyna cierpiącej kobiety. Zakrwawionej twarzy jej nieżyjącego chłopaka również będziemy mogli dobrze się przyjrzeć, ale już retrospektywna sekwencja jego zabójstwa jest pozbawiona pornograficznych zbliżeń na odniesione przez niego obrażenia. Nawet chwile zetknięcia się dłoni rozwścieczonego ojca Emilii z jej twarzą są skrzętnie ukrywane przed wzorkiem oglądającego. Biorąc to wszystko pod uwagę byłam wręcz przekonana, że nie należy czekać na odstręczającą makabrę, której szczerze powiedziawszy w ogóle mi nie brakowało, bo drastyczny wymiar scenariusza został na tyle wyraziście zaakcentowany, żebym nie miała nieprzyjemnego wrażenia nadmiernego wycofania twórców. Ponadto sugestie cielesnych tortur były tak klarowne, że bez żadnych problemów odmalowywałam w swojej wyobraźni wszystkie makabryczne detale. I tak aż do... napisałabym, że czegoś pięknego, ale mam świadomość, że to dziwnie zabrzmi w kontekście długiego, realistycznego, czyściutkiego gore. „Valley of Ditches” to thriller, ale tej jednej scenki może mu pozazdrościć niejeden krwawy horror. Tak doskonałej i to zarówno od strony technicznej, jak i pod kątem inwencji, emanującej taką ohydą i zarazem oczyszczającą świadomością zrywania mentalnych kajdan od lat tłamszących osobowość Emilii, że wprost nie można przejść obojętnie obok niemałego talentu jej twórców. Moja satysfakcja na widok tego, w zestawieniu z tym co zobaczyłam wcześniej, zaskakującego spektaklu obrzydliwości była tak wielka, że obejrzałam to sobie nie jeden, a dwa razy. Wyżej wspomniałam, że z owej scenki przebija swoisty oczyszczający pierwiastek, innymi słowy sugestia, że główna bohaterka tym czynem wychodzi wreszcie z niewoli, w której pozostawała od śmierci matki, scenarzyści jednak nie pozwalają aby ostatni akt „Valley of Ditches” utwierdził widza w tym przeświadczeniu. UWAGA SPOILER Emilia pod koniec filmu przystępuje do zemsty - coś a la rape and revenge, tyle, że bez gwałtu. I być może wówczas wreszcie jest w pełni sobą, chociaż moim zdaniem jej osobowość została ukształtowana przez jej oprawców. Upodobniła się do nich, co wybrzmiewa wyraźnie na przykładzie zamordowania nieświadomej czynów swojego męża małżonki Seana (nie jego samego, bo moim zdaniem w pełni zasłużył sobie na los, jaki go spotkał). Zabija niewinną kobietę, po to aby jej niedawny oprawca mógł poczuć to samo, co czuła ona patrząc jak morduje jej ukochanego. Mamy więc wszelkie powody by sądzić, że na skutek traumy, którą przeżyła stała się taka jak on, że po wyrwaniu się z roli ofiary stała się oprawcą, a więc wydostania się z dołu wykopanego na pustyni ciężko uznać za moment oczyszczenia. Należy chyba spoglądać na to wydarzenie, jak na chwilę mentalnego upadku, wkroczenia na drogę nieprawości, którą podążali również jej oprawcy KONIEC SPOILERA.

Valley of Ditches” to tego typu kino, które niemalże idealnie wpasowuje się w mój gust, jestem jednak przekonana, że nie każdy wielbiciel filmowych thrillerów będzie w stanie się w nim odnaleźć. Fabuła nie grzeszy skomplikowaniem, a akcja posuwa się do przodu tak nieśpiesznie, że poszukiwacze dynamicznych, mocno zaskakujących dreszczowców najpewniej poczują się zawiedzeni. Ale miłośnicy takich klimatów mają szansę odnaleźć się w koncepcji Christophera Jamesa Langa – takich czyli ogólnie rzecz ujmując prostych acz intrygujących opowieści leniwie wyłuszczanych z poszanowaniem klimatu wyalienowania i zagrożenia. Z dużym skupieniem na postaci zaszczutej ofiary zamiast na jak to nierzadko we współczesnym kinie bywa widowiskowych efektach specjalnych powpychanych w nadmiernie rozpędzoną akcję pełną sylwetek, w psychikę których nie uznaje się za stosowne zbytnio zagłębiać.

czwartek, 18 maja 2017

Dean Koontz „Maska”

Paul i Carol Tracy tworzą udane małżeństwo, któremu do całkowitego spełnienia brakuje tylko dziecka, na gruncie zawodowym wszakże oboje radzą sobie bardzo dobrze. Kobieta realizuje się w dziedzinie psychiatrii dziecięcej, a jej mąż pracuje na uniwersytecie i pisze książki. Przez wzgląd na bezpłodność Carol decydują się na adopcję dziecka, wydaje się jednak, że jakaś siła próbuje nie dopuścić do owocnego sfinalizowania tej procedury. W otoczeniu Tracych zaczynają mieć miejsce zastanawiające zjawiska, ale starają się nie przykładać do nich większej wagi. Pewnego dnia Carol potrąca samochodem piętnastoletnią dziewczynę, która po przebudzeniu w szpitalu nie pamięta żadnych faktów ze swojego życia, więc lekarze nadają jej tymczasowe miano Jane Doe. Dręczona wyrzutami sumienia Carol szybko przywiązuje się do nastolatki. Gdy dziewczyna jest zmuszona opuścić placówkę kobieta za zgodą Paula dopełnia wszystkich formalności dających jej prawo zaopiekowania się nastolatką do czasu odnalezienia jej rodziny. Pragnąc dopomóc jej w odzyskaniu wspomnień Carol zaczyna hipnotyzować Jane. To co odkrywa już w trakcie pierwszego seansu napawa ją ogromnym zdumieniem.

Powiadają, że Stephen King jest autorem nierównym, że w jego twórczości można odnaleźć zarówno prawdziwe perełki, jak i co najwyżej przeciętniaki. To prawda, ale na tym poletku nie może się równać ze swoim rzekomo najpoważniejszym konkurentem, Deanem Koontzem. Bibliografia tego ostatniego obfituje zarówno w doskonale skonstruowane, wprost zachwycające dojrzałym warsztatem powieści, które można śmiało nazwać arcydziełami literatury grozy (a przynajmniej ja nie mam takich oporów), ale w jego dotychczasowym pisarskim dorobku odnajdziemy również masę B-klasowców – często niedługich, niechlujnie napisanych prostych historii, które mogą wzbudzić niesmak u osób przyzwyczajonych do tego drugiego lepszego oblicza Deana Koontza. Pierwotnie wydana w 1981 roku pod pseudonimem Owen West, „Maska”, wpisuje się w poczet B-klasowej literatury Koontza, a więc czytelnikom, którzy spodziewają się jakości zbliżonej do chociażby „Szeptów”, czy „Intensywności” radzę zweryfikować swoje oczekiwania przed przystąpieniem do lektury omawianej pozycji.

Z tych książek Deana Koontza, które dotychczas przeczytałam mogę wyłonić tylko jeden utwór stricte klasy B, który wprawił mnie w czysty zachwyt, a nawet wzbudził niemały niepokój utrzymujący się długo po skończeniu lektury („Nocne dreszcze”). Natrafiłam jeszcze na kilka takich pozycji, które mogę uznać za dobre, ale w mojej ocenie większość z nich (tj. przeczytanych przeze mnie) ponad przeciętność absolutnie się nie wybija. „Maska” z całą pewnością nie przekracza owej „magicznej granicy”, choć do zwykłego gniota z mojego punktu widzenia jeszcze jej trochę brakuje, muszę jednak zaznaczyć, że niejeden jej odbiorca właśnie tak się na tę pozycję zapatruje. Głównym winowajcą jest bez wątpienia warsztat obrany przez autora, który to mocno spłaszczył tę jakże ciekawą koncepcję fabularną. I różnorodną, bo wykorzystującą nie jeden, a kilka dobrze znanych wielbicielom horrorów motywów. Pierwsze ustępy „Maski” każą sądzić, że mamy do czynienia z typową ghost story, klasyczną opowieścią o poltergeiście nawiedzającym domostwo kochającego się małżeństwa, którego obecność Dean Koontz z denerwującą ilościową przesadą akcentuje onomatopeją „łup”, zdradzając także, że dudnienie czasem jest tak donośne, że wprawia w drgania okazałe domostwo głównych bohaterów książki. Ponadto autor już na wstępie nie pozostawia żadnych wątpliwości, że potężne burze, które co jakiś czas przechodzą przez miasto bynajmniej nie należą do zwyczajnych. Dzieje Tracych Koontz przeplata z losami Grace Mitowski, kobiety w podeszłym wieku, która przed laty zaadoptowała nastoletnią wówczas Carol. Obie protagonistki nawiedzają koszmary senne, które jak podejrzewa Grace mogą okazać się prorocze. Najpewniej szybko przeszłaby nad nimi do porządku dziennego, gdyby nie niepojęte wydarzenia, którym w kolejnych dniach świadkuje. Wiele wskazuje na to, że osobowość jej kota Arystofanesa diametralnie się zmieniła, Grace ma wręcz całkowicie uzasadnione wrażenie, że zwierzak próbuje ją skrzywdzić. Na domiar złego odbiera telefony od człowieka, który podaje się za jej zmarłego męża i starającego się skłonić ją do powstrzymania siły, która zagraża Carol. Kolejny charakterystyczny dla horroru motyw ujawnia się w zagadkowej postaci piętnastoletniej dziewczyny z amnezją, której Carol stara się pomóc. Ilekroć dziewczyna podejmuje świadomą próbę sięgnięcia pamięcią wstecz ogarnia ją wręcz paraliżujący lęk, tak jakby prawda o jej dotychczasowym życiu była tak straszna, że jej mózg wzbrania się przed odblokowaniem wspomnień. Co więcej dziewczyna nocami lunatykuje, a przez sen wypowiada słowa, które powinny zmusić odbiorcę do wypatrywania w jej postaci największego zagrożenia. Najbardziej zagadkowo przedstawiają się jednak rewelacje ujawnione podczas hipnozy, którym poddaje ją Carol Tracy. Przez chwilę, bo „Maskę” spisano w taki sposób, że przedwczesne dojście do prawdy nawet przez mniej domyślnego czytelnika wydaje się niemalże gwarantowane – owe rozwiązanie zagadki podpina się pod jeszcze jeden znany fanom gatunku motyw, którego jednakże Koontz podobnie jak pozostałych nie portretuje w wyczerpujący, a co za tym idzie w pełni zadowalający sposób.

Wykorzystanie kilku jakże nośnych w tym gatunku motywów do zbudowania spójnej opowieści o nadprzyrodzonej sile czyhającej na życie młodej kobiety stanowiło doprawdy obiecujący zabieg. Ale jej jakość drastycznie zaniża maksymalnie uproszczony styl autora, któremu na domiar złego najwyraźniej bardziej zależało na zawrotnej akcji kosztem klimatu grozy, który przecież powinien być nieodłącznym towarzyszem tego rodzaju historii. Zamiast przystanąć i dokładnie opisać chociaż jeden z prezentowanych motywów z równoczesną dbałością o budowanie zagęszczającej się aury niedookreślonego zagrożenia Koontz sprintem prześlizgiwał się przez absolutnie wszystkie wątki, nie przejmując się nawet tym, że po drodze „upuszcza” tak wiele łatwych do właściwego odczytania tropów, że wyjaśnienie całej intrygi traci na elemencie zaskoczenia. Żeby było zabawniej wygląda to tak, jakby autor „Maski” podczas pisania tego utworu nie miał wątpliwości, że przygotowane przez niego niespodzianki oszołomią w jego mniemaniu nieprzygotowanych na nie odbiorców – chociaż z drugiej strony gwoli sprawiedliwości należy przypomnieć, że książkę po raz pierwszy opublikowano w latach 80-tych, czyli w czasach, w których pisarzom łatwiej było czymś zaskoczyć czytelników niż obecnie. Ja mogę oceniać tę powieść jedynie przez pryzmat współczesnego odbiorcy, a patrząc tymże okiem przede wszystkim nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że „Maska” sporo by zyskała, gdyby Koontz spisał ją w stylu zbliżonym do wydanych rok wcześniej „Szeptów”. Powiem więcej: gdyby do fabuły omawianej powieści podszedł z porównywalną starannością być może dzisiaj owa opowieść byłaby określana przez fanów literatury grozy, jako jedna z lepszych powieści o siłach nadprzyrodzonych, bo samemu pomysłowi na fabułę naprawdę nie mogę niczego zarzucić. Chociaż osoby definiujące dobry horror jedynie przez pryzmat oryginalności zapewne zgoła inaczej będą się zapatrywać na ten element „Maski”. Rozczarował mnie za to sposób wyłuszczania tej historii - nazbyt pośpieszna narracja, szczątkowe opisy miejsc i zdarzeń i ogólnikowe rysy psychologiczne czołowych postaci. Jeśli chodzi o to ostatnie to autor pogorszył jeszcze mój odbiór głównych bohaterów przesłodzonym portretem ich małżeńskiego pożycia. Dążenie do przekonania czytelnika, że Carol i Paul Tracy są szczęśliwym, bardzo kochającym się małżeństwem w kontekście takiej historii było całkowicie zrozumiałe. Będę się jednak upierać, że najlepszym sposobem do wyartykułowania tej myśli na pewno nie jest sprowadzanie większości konwersacji zakochanych protagonistów do wzajemnych płomiennych wyznań swojej miłości. W romansach może i jest to wskazane, ale osoba sięgająca po horror spodziewa się raczej mniej mdlącego sposobu podkreślania więzi pomiędzy pierwszoplanową parą bohaterów. Jeśli miałabym wybrać postać, którą w „Masce” przedstawiono najlepiej to wskazałabym Grace Mitowski, aczkolwiek nawet w tym przypadku radzę nie liczyć na kompleksowy ogląd osobowości postaci.

„Maska” to przykład drastycznego obniżenia rangi opowieści miernym warsztatem pisarza. Byłoby to w pełni zrozumiałe, gdyby Dean Koontz jeszcze przed wydaniem omawianej pozycji nie udowodnił, że stać go na więcej. Wiem, że ten autor odnajduje przyjemność również w tworzeniu utworów klasy B, że jest zainteresowany dokładaniem swoich cegiełek do wspomnianego odłamu literatury grozy, a przynajmniej tak wnoszę z jego twórczości. Ale moim zdaniem akurat ten pomysł zasługiwał na coś więcej. Bo wygląda to tak, jakby autor na własne życzenie zaprzepaścił niemały potencjał drzemiący w fabule, jakby kierowało nim osobliwe pragnienie osłabienia jakości obmyślonej przez siebie fabuły. Wiele B-klasowców Deana Koontza cierpi na tę przypadłość, ale ze wszystkich które dotychczas przeczytałam to właśnie „Maska” pozostawiła mnie z najsilniejszym poczuciem zmarnowanego materiału.

wtorek, 16 maja 2017

Filmy Monolith Films podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes

Podczas jubileuszowej 70. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes Monolith Films zaprezentuje trzy filmy, które niebawem pojawią się na ekranach polskich kin. Roman Polański w „Prawdziwej historii” przedstawi opowieść o wypalonej zawodowo pisarce, Taylor Sheridan w „Wind River” będzie rozwiązywał zagadkę tajemniczej śmierci, a Yorgos Lanthimos uwikła Colina Farrella w niebezpieczną relację z protegowanym.

PRAWDZIWA HISTORIA (Based on True Story)
PREMIERA: do potwierdzenia

Roman Polański tym razem przenosi na ekran bestsellerową powieść Delphine de Vigan pod tytułem „Prawdziwa historia”.

Thriller psychologiczny o rodzącej się przyjaźni popularnej pisarki z tajemniczą czytelniczką, która z czasem ujawnia swoje mroczne oblicze.
Delphine (Emmanuelle Seigner) to poczytna paryska pisarka, która od jakiegoś czasu cierpi na brak weny. Gdy pewnego dnia w trakcie podpisywania książek poznaje tajemniczą kobietę (Eva Green), jej życie zaczyna stopniowo zbaczać z wcześniej wytyczonego toru. Między kobietami rodzi się relacja, która z czasem z przyjaźni zmienia się w toksyczne uzależnienie. Delphine zaczyna tracić kontrolę nad swoim życiem, a wszystko co uważała dotychczas za pewnik, zmienia swe pierwotne znaczenie.

Roman Polański o filmie:
Do podjęcia pracy nad tym filmem skłoniła mnie myśl bardzo prosta: zdałem sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie pokazałem na ekranie starcia dwóch kobiet. W moich dotychczasowych filmach, poczynając od pierwszego, Noża w wodzie, nieustannie mocują się mężczyźni, w przeróżnych konfiguracjach, tragicznych i groteskowych. Ważne miejsce zajmuje w tych filmach wojna płci. Kobieta bywała u mnie wielokrotnie osią intrygi, czasami wręcz jako główny temat opowieści, stawka, o którą idzie gra.
Konfrontacje dwóch kobiet także się u mnie zdarzały, choćby w Dziecku Rosemary czy w Rzezi. W tych dwóch filmach jednak kobiety nie działały indywidualnie, lecz w porozumieniu z innymi postaciami, czy to z członkami tajemniczej sekty "satanistycznej", czy wręcz ze ślubnymi małżonkami.
Nigdy natomiast nie filmowałem dwóch kobiet w pojedynku, mano a mano, dwóch kobiecych indywidualności rywalizujących o prymat, czy nawet walczących o życie.
Ten aspekt właśnie zainteresował mnie w powieści Delphine de Vigan, która porusza ponadto inny jeszcze temat, bliski mi i od dawna podniecający moją wyobraźnię: dwuznaczne, częstokroć wręcz mętne stosunki, jakie utrzymujemy z rzeczywistością.

Reżyseria: Roman Polański („Pianista”, „Chinatown”, „Rzeź”, „Franctic” , „Autor widmo”, „Dziecko Rosemary”)
Gatunek: thriller
Obsada: Eva Green („Casino Royale”, „Osobliwy dom Pani Peregrine”, „Mroczne cienie”), Emmanuelle Seigner („Dziewiąte wrota”, „Gorzkie gody”, „Wenus w futrze”, „Motyl i skafander”), Vincent Perez („Królowa Margot”, „Po tamtej stronie chmur”, „Indochiny”)
Czas trwania: 110 minut
Produkcja: Francja 2017
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films


THE KILLING OF A SACRED DEER (polski tytuł do ustalenia)
PREMIERA: do potwierdzenia

Nowy film jednego z najbardziej oryginalnych, kontrowersyjnych i utalentowanych współczesnych reżyserów, twórcy filmów „KIEŁ” i „LOBSTER” (nominacja do OSCARA za najlepszy scenariusz).

Colin Farrell, Nicole Kidman i Alicia Silverstone we wciskającej w fotel opowieści o człowieku stojącym przed niewyobrażalnie trudnym wyborem. Bez względu na to jaką decyzję podejmie, stanie się sprawcą tragedii we własnej rodzinie. A wszystko za sprawą nastoletniego chłopca, który dotąd był dla niego jak syn.
Pełen napięcia na granicy szaleństwa i klaustrofobicznego poczucia zagrożenia mroczny thriller z elementami szatańskiego poczucia humoru.

Reżyseria: Yorgos Lanthimos („Kieł”, „Lobster”, „Alpy”)
Gatunek: thriller
Obsada: Colin Farrell („Lobster”, „Niepokonani”, „Pamięć absolutna”, „Miami Vice”, „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”), Nicole Kidman („Lion. Droga do domu”, „Godziny”, „Oczy szeroko zamknięte”, „Wzgórze nadziei”, „Dogville”, „Zanim zasnę”)
Czas trwania: 109 minut
Produkcja: USA 2017
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films


WIND RIVER (polski tytuł do ustalenia)
PREMIERA: do potwierdzenia

Znakomity thriller, który krok po kroku prowadzi widza ku skutemu lodem piekłu.

Specjalista od tropienia dzikiej zwierzyny zostaje wezwany na pomoc w prowadzonym przez FBI śledztwie w sprawie brutalnego zabójstwa. Ofiarą jest nastoletnia dziewczyna znaleziona przez myśliwych na mroźnym odludziu gdzieś w głębi lasu. Okoliczne tereny zamieszkane są przez małą, zamkniętą społeczność, która nie ułatwia dochodzenia. Na domiar złego nadchodzi burza śnieżna, która wkrótce zatrze wszystkie ślady. Tropiciel musi więc działać szybko, podejmując ryzyko z jakim dotąd nie miał do czynienia. Tajemnica jaką odkryje, może być ostatnią w jego życiu…

Reżyseria: Taylor Sheridan
Gatunek: thriller
Obsada: Jeremy Renner („Nowy początek”, „Avengers”, „Dziedzictwo Bourne’a”, „Hurt Locker”), Jon Bernthal („Wilk z Wall Street”, „Furia”, „Sicario”, „Autor widmo”, „Księgowy”), Elizabeth Olsen („Kapitan Ameryka: wojna bohaterów”, „Avengers: Czas Ultrona”, „Godzilla”)
Czas trwania: 111 minut
Produkcja: USA 2017
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films


Źródło: wszystkie materiały podesłane przez Rabbit Action Sp. z o.o.