czwartek, 18 maja 2017

Dean Koontz „Maska”

Paul i Carol Tracy tworzą udane małżeństwo, któremu do całkowitego spełnienia brakuje tylko dziecka, na gruncie zawodowym wszakże oboje radzą sobie bardzo dobrze. Kobieta realizuje się w dziedzinie psychiatrii dziecięcej, a jej mąż pracuje na uniwersytecie i pisze książki. Przez wzgląd na bezpłodność Carol decydują się na adopcję dziecka, wydaje się jednak, że jakaś siła próbuje nie dopuścić do owocnego sfinalizowania tej procedury. W otoczeniu Tracych zaczynają mieć miejsce zastanawiające zjawiska, ale starają się nie przykładać do nich większej wagi. Pewnego dnia Carol potrąca samochodem piętnastoletnią dziewczynę, która po przebudzeniu w szpitalu nie pamięta żadnych faktów ze swojego życia, więc lekarze nadają jej tymczasowe miano Jane Doe. Dręczona wyrzutami sumienia Carol szybko przywiązuje się do nastolatki. Gdy dziewczyna jest zmuszona opuścić placówkę kobieta za zgodą Paula dopełnia wszystkich formalności dających jej prawo zaopiekowania się nastolatką do czasu odnalezienia jej rodziny. Pragnąc dopomóc jej w odzyskaniu wspomnień Carol zaczyna hipnotyzować Jane. To co odkrywa już w trakcie pierwszego seansu napawa ją ogromnym zdumieniem.

Powiadają, że Stephen King jest autorem nierównym, że w jego twórczości można odnaleźć zarówno prawdziwe perełki, jak i co najwyżej przeciętniaki. To prawda, ale na tym poletku nie może się równać ze swoim rzekomo najpoważniejszym konkurentem, Deanem Koontzem. Bibliografia tego ostatniego obfituje zarówno w doskonale skonstruowane, wprost zachwycające dojrzałym warsztatem powieści, które można śmiało nazwać arcydziełami literatury grozy (a przynajmniej ja nie mam takich oporów), ale w jego dotychczasowym pisarskim dorobku odnajdziemy również masę B-klasowców – często niedługich, niechlujnie napisanych prostych historii, które mogą wzbudzić niesmak u osób przyzwyczajonych do tego drugiego lepszego oblicza Deana Koontza. Pierwotnie wydana w 1981 roku pod pseudonimem Owen West, „Maska”, wpisuje się w poczet B-klasowej literatury Koontza, a więc czytelnikom, którzy spodziewają się jakości zbliżonej do chociażby „Szeptów”, czy „Intensywności” radzę zweryfikować swoje oczekiwania przed przystąpieniem do lektury omawianej pozycji.

Z tych książek Deana Koontza, które dotychczas przeczytałam mogę wyłonić tylko jeden utwór stricte klasy B, który wprawił mnie w czysty zachwyt, a nawet wzbudził niemały niepokój utrzymujący się długo po skończeniu lektury („Nocne dreszcze”). Natrafiłam jeszcze na kilka takich pozycji, które mogę uznać za dobre, ale w mojej ocenie większość z nich (tj. przeczytanych przeze mnie) ponad przeciętność absolutnie się nie wybija. „Maska” z całą pewnością nie przekracza owej „magicznej granicy”, choć do zwykłego gniota z mojego punktu widzenia jeszcze jej trochę brakuje, muszę jednak zaznaczyć, że niejeden jej odbiorca właśnie tak się na tę pozycję zapatruje. Głównym winowajcą jest bez wątpienia warsztat obrany przez autora, który to mocno spłaszczył tę jakże ciekawą koncepcję fabularną. I różnorodną, bo wykorzystującą nie jeden, a kilka dobrze znanych wielbicielom horrorów motywów. Pierwsze ustępy „Maski” każą sądzić, że mamy do czynienia z typową ghost story, klasyczną opowieścią o poltergeiście nawiedzającym domostwo kochającego się małżeństwa, którego obecność Dean Koontz z denerwującą ilościową przesadą akcentuje onomatopeją „łup”, zdradzając także, że dudnienie czasem jest tak donośne, że wprawia w drgania okazałe domostwo głównych bohaterów książki. Ponadto autor już na wstępie nie pozostawia żadnych wątpliwości, że potężne burze, które co jakiś czas przechodzą przez miasto bynajmniej nie należą do zwyczajnych. Dzieje Tracych Koontz przeplata z losami Grace Mitowski, kobiety w podeszłym wieku, która przed laty zaadoptowała nastoletnią wówczas Carol. Obie protagonistki nawiedzają koszmary senne, które jak podejrzewa Grace mogą okazać się prorocze. Najpewniej szybko przeszłaby nad nimi do porządku dziennego, gdyby nie niepojęte wydarzenia, którym w kolejnych dniach świadkuje. Wiele wskazuje na to, że osobowość jej kota Arystofanesa diametralnie się zmieniła, Grace ma wręcz całkowicie uzasadnione wrażenie, że zwierzak próbuje ją skrzywdzić. Na domiar złego odbiera telefony od człowieka, który podaje się za jej zmarłego męża i starającego się skłonić ją do powstrzymania siły, która zagraża Carol. Kolejny charakterystyczny dla horroru motyw ujawnia się w zagadkowej postaci piętnastoletniej dziewczyny z amnezją, której Carol stara się pomóc. Ilekroć dziewczyna podejmuje świadomą próbę sięgnięcia pamięcią wstecz ogarnia ją wręcz paraliżujący lęk, tak jakby prawda o jej dotychczasowym życiu była tak straszna, że jej mózg wzbrania się przed odblokowaniem wspomnień. Co więcej dziewczyna nocami lunatykuje, a przez sen wypowiada słowa, które powinny zmusić odbiorcę do wypatrywania w jej postaci największego zagrożenia. Najbardziej zagadkowo przedstawiają się jednak rewelacje ujawnione podczas hipnozy, którym poddaje ją Carol Tracy. Przez chwilę, bo „Maskę” spisano w taki sposób, że przedwczesne dojście do prawdy nawet przez mniej domyślnego czytelnika wydaje się niemalże gwarantowane – owe rozwiązanie zagadki podpina się pod jeszcze jeden znany fanom gatunku motyw, którego jednakże Koontz podobnie jak pozostałych nie portretuje w wyczerpujący, a co za tym idzie w pełni zadowalający sposób.

Wykorzystanie kilku jakże nośnych w tym gatunku motywów do zbudowania spójnej opowieści o nadprzyrodzonej sile czyhającej na życie młodej kobiety stanowiło doprawdy obiecujący zabieg. Ale jej jakość drastycznie zaniża maksymalnie uproszczony styl autora, któremu na domiar złego najwyraźniej bardziej zależało na zawrotnej akcji kosztem klimatu grozy, który przecież powinien być nieodłącznym towarzyszem tego rodzaju historii. Zamiast przystanąć i dokładnie opisać chociaż jeden z prezentowanych motywów z równoczesną dbałością o budowanie zagęszczającej się aury niedookreślonego zagrożenia Koontz sprintem prześlizgiwał się przez absolutnie wszystkie wątki, nie przejmując się nawet tym, że po drodze „upuszcza” tak wiele łatwych do właściwego odczytania tropów, że wyjaśnienie całej intrygi traci na elemencie zaskoczenia. Żeby było zabawniej wygląda to tak, jakby autor „Maski” podczas pisania tego utworu nie miał wątpliwości, że przygotowane przez niego niespodzianki oszołomią w jego mniemaniu nieprzygotowanych na nie odbiorców – chociaż z drugiej strony gwoli sprawiedliwości należy przypomnieć, że książkę po raz pierwszy opublikowano w latach 80-tych, czyli w czasach, w których pisarzom łatwiej było czymś zaskoczyć czytelników niż obecnie. Ja mogę oceniać tę powieść jedynie przez pryzmat współczesnego odbiorcy, a patrząc tymże okiem przede wszystkim nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że „Maska” sporo by zyskała, gdyby Koontz spisał ją w stylu zbliżonym do wydanych rok wcześniej „Szeptów”. Powiem więcej: gdyby do fabuły omawianej powieści podszedł z porównywalną starannością być może dzisiaj owa opowieść byłaby określana przez fanów literatury grozy, jako jedna z lepszych powieści o siłach nadprzyrodzonych, bo samemu pomysłowi na fabułę naprawdę nie mogę niczego zarzucić. Chociaż osoby definiujące dobry horror jedynie przez pryzmat oryginalności zapewne zgoła inaczej będą się zapatrywać na ten element „Maski”. Rozczarował mnie za to sposób wyłuszczania tej historii - nazbyt pośpieszna narracja, szczątkowe opisy miejsc i zdarzeń i ogólnikowe rysy psychologiczne czołowych postaci. Jeśli chodzi o to ostatnie to autor pogorszył jeszcze mój odbiór głównych bohaterów przesłodzonym portretem ich małżeńskiego pożycia. Dążenie do przekonania czytelnika, że Carol i Paul Tracy są szczęśliwym, bardzo kochającym się małżeństwem w kontekście takiej historii było całkowicie zrozumiałe. Będę się jednak upierać, że najlepszym sposobem do wyartykułowania tej myśli na pewno nie jest sprowadzanie większości konwersacji zakochanych protagonistów do wzajemnych płomiennych wyznań swojej miłości. W romansach może i jest to wskazane, ale osoba sięgająca po horror spodziewa się raczej mniej mdlącego sposobu podkreślania więzi pomiędzy pierwszoplanową parą bohaterów. Jeśli miałabym wybrać postać, którą w „Masce” przedstawiono najlepiej to wskazałabym Grace Mitowski, aczkolwiek nawet w tym przypadku radzę nie liczyć na kompleksowy ogląd osobowości postaci.

„Maska” to przykład drastycznego obniżenia rangi opowieści miernym warsztatem pisarza. Byłoby to w pełni zrozumiałe, gdyby Dean Koontz jeszcze przed wydaniem omawianej pozycji nie udowodnił, że stać go na więcej. Wiem, że ten autor odnajduje przyjemność również w tworzeniu utworów klasy B, że jest zainteresowany dokładaniem swoich cegiełek do wspomnianego odłamu literatury grozy, a przynajmniej tak wnoszę z jego twórczości. Ale moim zdaniem akurat ten pomysł zasługiwał na coś więcej. Bo wygląda to tak, jakby autor na własne życzenie zaprzepaścił niemały potencjał drzemiący w fabule, jakby kierowało nim osobliwe pragnienie osłabienia jakości obmyślonej przez siebie fabuły. Wiele B-klasowców Deana Koontza cierpi na tę przypadłość, ale ze wszystkich które dotychczas przeczytałam to właśnie „Maska” pozostawiła mnie z najsilniejszym poczuciem zmarnowanego materiału.

1 komentarz:

  1. Mnie się akurat "Maska" podobała, może nie tak jak "Opiekunowie" czy "Odwieczny Wróg" ale motyw ról jakie mają odegrać Jane, Grace oraz Carol przekonał mnie. No i wreszcie Arystofanes, nie wiem czemu ale lubię motyw upiornych zwierzaków, zapewne przez "Smętarz dla zwierzaków"

    OdpowiedzUsuń