czwartek, 25 maja 2017

„Zemsta żywych trupów” (1983)

Pisarz Stefano dostaje od swojej żony Alessandry starą maszynę do pisania kupioną w lombardzie. Na taśmie mężczyzna znajduje odbitkę zagadkowego tekstu, którego znaczenie postanawia zgłębić. Kontaktuje się z nauczycielem akademickim, który informuje go, że wspomniane w tekście Strefy K to obszary, w których nie obowiązują prawa natury. Ponadto zdradza, że przed laty niejaki Paolo Zeder poddał się eksperymentowi, który miał udowodnić jego teorię mówiącą, że pochowanie w takim miejscu ciała zmarłej osoby sprawi, że powstanie ona z martwych. Zaintrygowany Stefano, wbrew sprzeciwom żony, postanawia odnaleźć poprzedniego właściciela maszyny do pisania, którym jak się okazuje był były ksiądz, Luigi Costa.

Włoski reżyser, scenarzysta i producent Pupi Avati w światku horroru zasłynął swoim „Domem śmiejących się okien”, którego premiera przypadła na rok 1976. Cztery lata później ukazała się ceniona przez wielu wielbicieli kina grozy „Makabra” Lamberto Bavy, na podstawie scenariusza między innymi Avatiego. Pracował on również nad scenariuszem kontrowersyjnego „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, filmu opartego na książce markiza de Sade, nie został jednak wymieniony w czołówce. W 1996 roku pojawiła się wyreżyserowana przez Avatiego „Tajemnica czarnoksiężnika”, na podstawie jego własnego scenariusza, ale jeśli chodzi o jego reżyserską działalność w gatunku horroru najczęściej wspomina się jego „Dom śmiejących się okien” i „Zemstę żywych trupów”. Ten ostatni we Włoszech był dystrybuowany pod tytułem „Zeder”. Angielski („Revenge of the Dead”) i polski tytuł mogą wprowadzić w błąd część opinii publicznej, ze względu na skojarzenia z zombie movies George'a A. Romero, z konwencją których obraz Pupi Avatiego nie ma nic wspólnego. Żywe trupy oczywiście się pojawiają, fabuła filmu obraca się wokół motywu wskrzeszania umarłych, ale scenarzyści, Pupi Avati, Maurizio Costanzo i Antonio Avati, podchodzą do niego od zupełnie innej strony niż zwykł to czynić George Romero.

Na początku lat 80-tych XX wieku moda na brutalne horrory o mięsożernych żywych trupach już trwała. „Noc żywych trupów” i „Świt żywych trupów” w reżyserii George'a Romero, „Zombie pożeracze mięsa” Lucio Fulciego i inne musiały wzbudzić u przynajmniej części opinii publicznej przekonanie, że horrory o zombie są nierozerwanie związane ze skrajną przemocą, że taki film najpewniej uraczy ich mnóstwem makabrycznych obrazów z upiornymi antropofagicznymi bestiami w rolach agresorów. Patrząc przez pryzmat tych oczekiwań wygląda więc na to, że Pupi Avati „poszedł pod prąd” - jego „Zemsta żywych trupów” odżegnuje się bowiem od co bardziej popularnych zombie movies powstałych przed nią i to zarówno pod kątem fabuły, jak i od strony technicznej. Fabuła jego filmu koncentruje się na motywie wskrzeszania umarłych nie egzystuje jednak w ramach konwencji rozpropagowanej przez George'a Romero. Zostaje on wpleciony w amatorskie śledztwo pisarza Stefano, pragnącego zapoznać się z tajnikami osobliwego tekstu odbitego na taśmie z maszyny do pisania podarowanej mu przez żonę Alessandrę. Początkowa fascynacja tym tematem z czasem przekształca się w obsesję – mężczyznę wprost zżera ciekawość, trawi go nieodparte pragnienie zgłębienia frapującej tajemnicy, posunięte do tego stopnia, że ma się wrażenie, iż nic nie jest w stanie go powstrzymać przed osiągnięciem obranego celu. Przysłowie mówi, że „ciekawość to pierwszy stopień do piekła” i jak można się tego spodziewać znajduje ono potwierdzenie w scenariuszu „Zemsty żywych trupów”. Moment, w którym Stefano odnajduje dziwny zapis na taśmie wmontowanej w maszynę do pisania jest wyraźnym sygnałem dla widza, że mężczyzna właśnie wkroczył na ścieżkę prowadzącą do zguby. Odbiorca natychmiast powinien wyrobić w sobie przekonanie, że główny bohater najlepiej zrobi, jeśli przejdzie nad tym znaleziskiem do porządku dziennego, że to jeden z tych sekretów, których lepiej nie odkrywać. Horrory nader często konfrontują nas z motywem wielkiej tajemnicy, czasem dając jasno do zrozumienia, że nie powinno się podejmować żadnych prób jej zgłębienia. Oczywiście, w takich przypadkach zawsze znajdzie się ciekawski bohater, który wbrew wszystkim alarmistycznym sygnałom spróbuje odkryć nieznane, na oczach być może „pukającego się w głowę” widza. No tak, ale czy ci zdumieni lekkomyślnym postępowaniem filmowej postaci widzowie będąc na jego miejscu nie próbowaliby zaspokoić swojej ciekawość? Założę się, że niejeden z nich zachowałby się podobnie... Dochodzenie Stefano (przekonująco wykreowanego przez Gabriele Lavia) na dobre rozpoczyna przekazana mu przez nauczyciela akademickiego informacja o tak zwanych Strefach K, tj. obszarach posiadających moc wskrzeszania zmarłych. Uatrakcyjniona przybliżeniem eksperymentu, któremu poddał się przed laty Paolo Zeder, chcąc w ten sposób pozyskać dowód na potwierdzenie swojej teorii o niezwykłych właściwościach Stref K. Z punktu widzenia dobrze zaznajomionego z kinem grozy odbiorcy ta rewelacja powinna jawić się niczym nieśmiałe wprowadzenie do nierzadko wykorzystywanego w horrorze wątku niebezpiecznych badań prowadzonych w imię postępu. Ludzkość od dawien dawna pragnie zgłębić tajemnicę śmierci, możliwość jej zwalczenia byłaby natomiast prawdziwym spełnieniem marzeń – „Zemsta żywych trupów” nawiązuje do tego pragnienia poprzez osobliwe eksperymenty dokonywane przez osobników zabawiających się we Frankensteina. Znaleźli jednak prostszy sposób na ożywianie zmarłych. Scenariusz skupia się na stopniowym odkrywaniu przez Stefano tajników owego procederu, twórcy silnie więc uwypuklają warstwę kryminalną, abstrahując od końcówki filmu (mowa wyłącznie o płaszczyźnie tekstowej, nie technicznej) jedynie z rzadka urozmaicając ją dodatkami charakterystycznymi dla filmowego horroru.

„Zemsta żywych trupów” w porównaniu do zombie movies nakręconych przez chociażby George'a Romero wypada bardzo kameralnie. Pupi Avati absolutnie nie był zainteresowany kręceniem kolejnego obrazu gore przepełnionego odstręczającymi maszkarami żywiącymi się ludzkim mięsem. Chociaż gwoli ścisłości pojawia się parę zbliżeń na realistycznie się prezentujące obrażenia (głównie w prologu), aczkolwiek zjawisko jest tak rzadkie, że zapewne nikomu nie postanie w głowie pomysł włożenia tego obrazu w szufladkę opatrzoną etykietką z napisem „gore”. „Zemsta żywych trupów” jest bowiem horrorem nastrojowym – to sukcesywnie się zagęszczający, przybrudzony klimat zbliżającego się zagrożenia, tak ciężkie, że niemalże przygniatające, złowieszcze kadry często okraszane szarpiącą nerwy, jazgotliwą ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Riza Ortolani, miały być głównym dostarczycielem czystej trwogi, nie zaś makabryczne efekty specjalne. I oprawie audiowizualnej istotnie niczego zarzucić nie mogę – zwłaszcza ujęciom dziennym, bo wówczas paradoksalnie groza zdawała się być nieporównanie bardziej namacalna niż w sekwencjach nocnych. Najciaśniej oplotła mnie natomiast pod koniec filmu, podczas penetracji przez głównego bohatera odgrodzonej działki otaczającej niszczejący budynek odwiedzany przez podejrzanych osobników. Ale z przebiegu długiego śledztwa Stefano nie jestem do końca zadowolona, bowiem w mojej ocenie scenarzystom zabrakło pomysłu na jego środkową część. Wstępne implikacje spotkania na plebani z człowiekiem podającym się za księdza (incydent jak ze „Strefy mroku”) poprzez wyraźną sugestię agresywnego wkraczania nieznanego w zwyczajną, znaną nam rzeczywistość przez jakiś czas dosłownie uskrzydlały fabułę „Zemsty żywych trupów”, wespół ze wspomnianą już opowieścią o Paolo Zederze i jego odkryciach. Ale ten fenomen nie trwał długo. Z czasem akcja zaczęła wytracać pęd, pomimo ewidentnych starań scenarzystów do wepchnięcia jej na powrót na tak atrakcyjną ścieżkę, jaką mieliśmy okazję zaobserwować wcześniej. Eksploatacja pewnego grobowca połączona z oszczędną w środkach sugestią ingerencji sił nadprzyrodzonych, czy wieść o tragicznym losie, jaki spotkał przyjaciela Stefano nie były w stanie wykrzesać ze mnie takiego napięcia, jakie towarzyszyło mi podczas śledzenia początkowej fazy śledztwa ciekawskiego pisarza. Mogłam co prawda cieszyć oczy doskonałym wręcz klimatem, aczkolwiek wolałabym, żeby w środkowej partii podrasowano go tekstowymi rewelacjami – niekoniecznie efektami specjalnymi, bo i bez nich można zaserwować widzom wielce intrygujące, windujące napięcie niespodzianki, czego dowodem chociażby spotkanie Stefano z księżmi, od których uzyskał jakże obłędną informację na temat człowieka, z którym przeprowadził rozmowę. „Zemsta żywych trupów” sporo więc traci przez niedopracowany scenariusz, przez ową nudnawą środkową partię, wskakuje jednak na właściwe tory w swoich ostatnich partiach. Głównie dzięki mocno podnoszącym napięcie odkryciom Stefano poczynionym w chylącym się ku upadkowi, upiornie się prezentującym budynku oraz w małym hoteliku, w którym się zatrzymał. Widok wędrującego w sąsiednim budynku bladego jegomościa, który powstał z martwych, jego mrożący krew w żyłach śmiech wydobywający się z głośników podczas przeglądania przez Stefano taśmy dokumentującej moment wskrzeszenia, czy wreszcie dłonie przebijające się przez ścianę po to aby udusić opierającego się o nią mężczyznę – wszystkie te idealnie zrealizowane ustępy w połączeniu z wielce dramatycznym położeniem głównego bohatera całkowicie rozproszyły nudę, która ogarnęła mnie w środkowej części „Zemsty żywych trupów”. Nie tylko dzięki warstwie tekstowej i płynącego z niej napięcia oraz kilku upiornym dodatkom charakterystycznym dla horroru (minimalistycznym, nieprzesadnie efekciarskim, co tylko podniosło poziom ich wiarygodności), ale również za sprawą niebywale wręcz zagęszczonego klimatu przytłaczającej nadnaturalności. Finałowi także nie mogę odmówić perfekcjonizmu – jedna z powieści pewnego znanego pisarza też się tak kończy. Czy kopiował, czy to wynik zwykłego przypadku? Tego nie wiem – wiem tylko, że podobieństwo jest tak ogromne, że nie sposób go nie zauważyć.

„Zemsta żywych trupów” to w moim pojęciu horror bardzo nierówny, niedopracowany na płaszczyźnie tekstowej, ponieważ na intrygujące pociągnięcie środkowej partii scenarzystom wyraźnie zabrakło pomysłu. W tej części trochę się szarpali - próbując ożywić monotonną akcję, ale ich usilne starania jak dla mnie okazały się bezproduktywne. Początkowym i końcowych sekwencjom oraz oprawie audiowizualnej muszę jednak oddać niski pokłon i przez wzgląd właśnie na te składowe czuję się w obowiązku polecić ten obraz wielbicielom horrorów. Ale nie tym, którzy chcą sobie popatrzeć na apokalipsę zombie.

2 komentarze:

  1. Oglądałem którąś część "Żywych trupów", ale nie pamiętam którą - chyba Świt. W każdym razie pamiętam jak dziś, kiedy oglądając jadłem danie w 5 minut bolognese, wciągając makaron z pełnym zadowoleniem na gębie, a mój ojciec wszedł do pokoju w momencie kiedy akurat jadłem, a na ekranie jeden trup wcinał jelita itp. Mina ojca i odzywka w stylu - czy ty jesteś normalny? Hehehe. Widziałem jeszcze jedną część, ale też nie pamiętam już którą. Kiedyś musiałbym siąść i obejrzeć wszystkie Piątki, Koszmary, Żywe Trupy od najstarszych do najnowszych. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Film wyszedł kiedyś w cyklu "Horrory świata" wśród wielu wątpliwej jakości dzieł. Kupiłem płytkę głównie dlatego, że oglądałem wszystko jak leci, no i była tania z tego co pamiętam. Ogromne było moje zdziwienie, gdy go obejrzałem i okazał się bardzo fajnym, klimatycznym patrzydłem. Dla mnie to idealny film o żywych trupach, bo nie przepadam za konwencją zombiemovies, a ten jest zupełnie inny niż wszystkie. Ma pewne niedostatki, z momentami ciągnącą się fabułą na czele, ale to pewnie słobość większości włoskich filmów z tego okresu. Z pozostałych filmów o zombie nakręconych jakby "pod prąd" polecam "Dead of Night" z 1972 roku. Jak dla mnie to niesłusznie zapomniana perełka. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń