środa, 28 czerwca 2017

„Dotyk śmierci” (1995)

Lata 50-te XX wieku. Mały chłopiec świadkuje tragicznemu w skutkach wypadkowi w trakcie podjętej przez lekarza próby ratowania życia jego starszego brata.
Lata 90-te XX wieku. Doktor Theresa McCann jest zaniepokojona działalnością doktora Steina prowadzoną na terenie szpitala, w którym oboje pracują. Za zgodą ordynatora jej kolega po fachu przeprowadza na wybranych pacjentach, w mniemaniu McCann, wielce ryzykowne zabiegi, ale starania kobiety w kierunku ukrócenia tej praktyki nie przynoszą skutku. Kiedy jedna z pacjentek doktora Steina umiera McCann zostaje zawieszona w obowiązkach za uprzednie skierowanie pacjentki na dializę, która to mogła przyczynić się do jej śmierci. Pragnąca oczyścić swoją osobę z wszelkich podejrzeń McCann zwraca się o pomoc do studenta medycyny Benjamina Hendricksa, posiadającego dużą wiedzę na temat chorób krwi. Wkrótce okazuje się, że na terenie szpitala grasuje niebezpieczny osobnik, którego nazwisko jest dobrze znane personelowi placówki.

Amerykańsko-brytyjsko-niemiecki horror klasy B w reżyserii Carla Schenkela, nieżyjącego już twórcy, w filmografii którego dominują filmy telewizyjne. Jednakże jedną z bardziej znanych produkcji tego reżysera jest (w mojej ocenie całkiem przyzwoity) thriller pt. „Mordercza rozgrywka” z między innymi Christopherem Lambertem, Diane Lane, Tomem Skerrittem i Danielem Baldwinem. „Dotyk śmierci” (nie mylić z horrorem Lucio Fulciego z 1988 roku) to moje drugie spotkanie z twórczością Carla Schenkela - dużo mniej satysfakcjonujące, ale mimo wszystko kompletną stratą czasu bym go nie nazwała.

Jak już wspomniałam „Dotyk śmierci” zasila szerokie grono B-klasowych horrorów, chociaż budżet przeznaczony na jego realizację i dystrybucję do najniższych nie należy. Szacuje się bowiem, że przeznaczono na ten twór dziesięć milionów dolarów kanadyjskich, czyli całkiem sporo, jak na obraz utrzymany w takiej stylistyce. Bo tak na dobrą sprawę „Dotyk śmierci” upodabnia się do niezliczonych nakręconych niskim kosztem, niewymagających myślenia, a dla niektórych pewnie odprężających horrorów, w których nie widać wygórowanych ambicji twórców. Już raczej nastawienie na pospolitą rozrywkę, ukierunkowaną na sympatyków filmowych rąbanek. Wprawne oko długoletniego wielbiciela kina grozy klasy B zapewne od razu zauważy, że zdjęcia nie charakteryzują się rażącym niechlujstwem, że z warstwy technicznej przebija jako taka staranność. Nie aż taka, żeby wyzbyć się poczucia obcowania z B-klasowcem, ale wziąwszy pod uwagę, że w tej grupie nie brak tworów przynajmniej ocierających się o coś na kształt półamatorki muszę przyznać, że „Dotyk śmierci” może się pochwalić całkiem sprawną realizacją. Ale na pewno nie idealną, bo brakuje tutaj chociażby wyczucia dramaturgii. Powolnego przeprowadzania widza przez sekwencje bazujące na wzmożonym napięciu, przez scenki poprzedzające konfrontacje protagonistów z czarnym charakterem i odkrywanie ciał osób, które padły jego ofiarami. Scenariusz autorstwa Patricka Cirillo bazuje na konwencji slashera. Klimat filmu (w jakimś stopniu) i po części jego tematyka przywodzą na myśl przede wszystkim powstałe w latach 90-tych takie horrory klasy B, jak „Dentysta” i jego sequel oraz „Dr Chichot”, aczkolwiek moim zdaniem te dwie produkcje prezentują się lepiej od omawianego przedsięwzięcia Carla Schenkela. W „Dotyku śmierci” również mamy do czynienia z oprawcą wywodzącym się ze środowiska lekarskiego. Konstrukcja pierwszych partii filmu wskazuje na dążenie scenarzysty do ukrycia przed widzem jego tożsamości – wygląda to tak, jakby Cirillo chciał zdezorientować oglądającego, zmusić go do wypatrywania głównego podejrzanego wśród personelu pewnego szpitala, starając się równocześnie spychać go na niewłaściwe ścieżki. Inteligentny student medycyny, Benjamin Hendricks (zadowalająca kreacja Jamesa Remara), który podczas obchodu prowadzonego przez główną bohaterkę, doktor Theresę McCann (w tej roli całkowicie przekonująca Isabel Glasser), wykazuje się sporą arogancją, przez co poniektórych widzów może być traktowany w charakterze podejrzanego. Podobnie doktor Stein (znakomity Malcolm McDowell), którego działalność bardzo niepokoi jego koleżankę po fachu. Scenarzysta sugeruje nam, że mamy tutaj do czynienia z klasycznym burzycielem, osobnikiem do tego stopnia zafiksowanym na punkcie swoich badań, że mogącym stanowić poważne zagrożenie dla życia niektórych pacjentów. Innymi słowy szalonym naukowcem, który wychodzi z założenia, że cel uświęca środki, że dla dobra ogółu warto poświęcić kilka jednostek, co długoletnim wielbicielom gatunku powinno przywieść na myśl przede wszystkim niektóre horrory science fiction, z których to scenarzysta być może w pewnym ograniczonym zakresie czerpał inspirację. Po części, bo mimo że „Dotyk śmierci” posiada elementy nasuwające skojarzenia z niektórymi horrorami science fiction to tak naprawdę nie wchodzi w poczet tychże. Omawiany film Carla Schenkela jest slasherem, umiarkowanie krwawą rąbanką, której fabułę nie wiedzieć czemu rozpisano w sposób, który sukcesywnie obniża zainteresowanie widza. Początkowe partie „Dotyku śmierci” każą nam sądzić, że celem twórców jest podsycanie ciekawości poprzez skrzętne ukrywanie tożsamość oprawcy, że przez dłuższy czas będą prowadzić z nim swego rodzaju grę, zwodzić go różnego rodzaju mylnymi tropami, napawać licznymi wątpliwościami poprzez wszelkiej maści niejednoznaczne sugestie. Ale szybko okazuje się, że nie taki był zamiar twórców, że wcale nie zależało im na długim utrzymywaniu widzów w niepewności odnośnie tożsamości sprawcy i kierującego nim motywu. Innymi słowy tajemniczy wstęp miał być zwykłą zmyłką, a jego całkiem interesujący przebieg sprawił, że z dużym rozczarowaniem przyjęłam kolejne oddarte z wszelkiej zagadkowości partie filmu.

Nie zdradzę kto jest mordercą, bo chociaż scenarzysta wyjawia to stosunkowo szybko to wcale nie zmienia faktu, że początkowe sceny „Dotyku śmierci” zmuszają odbiorcę do samodzielnych poszukiwań najbardziej prawdopodobnego materiału na czarny charakter. Powiem tylko, że tożsamość oprawcy okazuje się mocno rozczarowująca, nie jest w stanie wprawić widza w osłupienie z tego prostego powodu, UWAGA SPOILER że mordercą okazuje się być osoba, o której wcześniej nawet nie wspominano, z której istnienia dotychczas nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy KONIEC SPOILERA. Samo pozbawienie go aury tajemniczości nie byłoby takie złe, gdyby pozytywnym postaciom nie pozwolono tak szybko rozwikłać tajemnicy śmierci jednej z pacjentek doktora Steina. Więcej: wolałabym, żeby szalony naukowiec pozbawił życia więcej ludzi zanim ktokolwiek (oprócz widza, choć oczywiście byłabym jeszcze bardziej kontenta, gdyby jego też utrzymywano w niepewności) zdałby sobie sprawę z jego obecności i żeby najwięcej podejrzeń spadało na główną bohaterkę, doktor Theresę McCann. Patrick Cirillo, owszem, zapoczątkował ten proces – chociaż lepiej by zrobił, gdyby pokazał widzom samo martwe ciało pierwszej z ofiar grasującego w szpitalu mordercy, bo obrazując cały przebieg morderstwa dużo powiedział nam o jego sprawcy, pomimo przysłonięcia połowy jego twarzy maską chirurgiczną. Ale przynajmniej pozytywni bohaterowie nie zdawali sobie jeszcze wówczas sprawy z jego obecności, a i odpowiedzialność za ten jak na początku domniemywano nieszczęśliwy wypadek spadła na doktor McCann. Zamiast jednak pociągnąć ten wątek scenarzysta czym prędzej przechodzi do zdekonspirowania napastnika, nie omieszkając przy okazji dokładnie objaśnić nam powodów jego zbrodniczego postępowania. Które swoją drogą do zdumiewających nie należą, z mojego puntu widzenia nie stanowią nawet smacznego dodatku do sylwetki mordercy – wolałabym wręcz, żeby z niego zrezygnowano, bo choć nie odebrałam tego motywu w kategoriach bzdurnego udziwniania to już reperkusje tego wątku z czasem zaczęły mnie męczyć. Wyglądało to mniej więcej tak: morderca zostaje unieszkodliwiony tylko po to, żeby za chwilę wrócić i nadal siać terror w szpitalu – cela mu niestraszna, bo potrafi szybko się z niej wydostać, różnego rodzaju obrażenia również nie stanowią dla niego żadnej przeszkody, co notabene wiąże się z motywem jego okrutnego postępowania. Może i nie nudziłabym się tak bardzo obserwując wspomniane dzieje oprawcy, gdyby twócy potrafili wykrzesać z tego więcej napięcia, gdyby więcej niż jedna sekwencja (nocna akcja z pyskatą, nieufnie nastawioną do lekarzy pacjentką, która moim zdaniem jest najbarwniejszą postacią pojawiającą się w filmie, szkoda tylko, że powierzono jej tak małą rólkę) została poprowadzona z zachowaniem zadowalającego stopnia dramaturgii. No, ale przynajmniej dostałam kilka całkiem realistycznie zrealizowanych scen mordów i zbliżeń na różnego rodzaju okaleczenia – miażdżenie dłoni szufladą, wkładanie długiej igły do nosa, zaszywanie ust, widok pękających żył i skóry oraz zdegenerowanej twarz jednej z ofiar. I dobre zakończenie, to znaczy o tyle, o ile. Wypada całkiem udanie, jeśli ją zderzyć z sekwencją poprzedzającą scenkę zamykającą tę opowieść – bo już się bałam, że na tej pierwszej twórcy poprzestaną...

„Dotyk śmierci” Carla Schenkela to w sumie taki średniaczek – horror klasy B, który może się pochwalić kilkoma superlatywami, przy czym nie są one takiej rangi, żeby wbijać w fotele wieloletnich fanów gatunku. Ma też minusy, w tym na tyle poważne, że nie zdziwiłabym się, gdyby nawet najbardziej zaprawieni w tego typu rąbankach widzowie musieli w paru miejscach toczyć boje z ogarniającą ich sennością. Ja musiałam, ale w ogólnym rozrachunku nie cierpiałam, aż tak bardzo, żeby odżegnywać od seansu sympatyków slasherów. Obejrzeć można, choć nie trzeba, bo niewątpliwie nie jest to tego typu pozycja, którą powinien obejrzeć każdy szanujący się miłośnik horrorów. Ot, kolejny zwyklak, obraz jakich wiele, o którym zapewne szybko zapomnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz