środa, 7 czerwca 2017

„Lekarstwo na życie” (2016)

Lockhart, młody pracownik nowojorskiej korporacji zajmującej się usługami finansowymi, zostaje wysłany przez członków zarządu do ośrodka odnowy biologicznej w Alpach Szwajcarskich. Jego zadaniem jest sprowadzenie przebywającego tam od dłuższego czasu prezesa firmy, Pembroke'a. Zarządzana przez doktora Heinreicha Volmera, usytuowana w malowniczej, zacisznej okolicy placówka świadczy usługi głównie majętnym ludziom w podeszłym wieku, którzy wydają się być silnie zadomowieni w tym miejscu. Lockhart przybywa do ośrodka parę minut po upłynięciu wyznaczonej pory odwiedzin pensjonariuszy. Postanawia więc przenocować w hotelu i wrócić nazajutrz, ale w drodze powrotnej ma wypadek, po którym budzi się w ośrodku Volmera z nogą w gipsie. Dyrektor placówki informuje go, że uprzedził jego przełożonego o zaistniałym incydencie i nie miał on nic przeciwko temu, aby Lockhart został w ośrodku do czasu odzyskania pełni sił. Nowy pacjent Volmera szybko zauważa, że z tym miejscem jest coś nie w porządku. Ma wszelkie powody, by przypuszczać, że personel poświęca się jakimś niecnym praktykom, ofiarami których najprawdopodobniej padają pensjonariusze mający podejrzanie entuzjastyczne nastawienie do tego miejsca.

Amerykański reżyser Gore Verbinski w światku kina grozy zasłynął jako twórca jednego z najbardziej docenianych XXI-wiecznych remake'ów horrorów - „The Ring” z 2002 roku z Naomi Watts w roli głównej. Ale najwięcej serc skradło jego późniejsze przedsięwzięcie, trzy pierwsze części „Piratów z Karaibów” z niezapomnianą kreacją Johnny'ego Deppa, wcielającego się w postać kapitana Jacka Sparrowa. Po długiej przerwie Gore Verbinski powraca do stylistyki horroru w swoim wysokobudżetowym „Lekarstwie na życie”, na podstawie scenariusza Justina Haythe'a. Szacuje się, że na realizację i dystrybucję omawianej produkcji przeznaczono czterdzieści milionów dolarów – dużo jak na horror, a więc w związku z tym, że większość tych droższy współczesnych filmów grozy w mojej ocenie nie przedstawia sobą jakiejś większej wartości, nie byłam nastrojona pozytywnie do „Lekarstwa na życie”. Wiem, że takie zapatrywanie plasuje się w mniejszości, że większa część opinii publicznej zdecydowanie chętniej sięga po wysokobudżetowe horrory – ja jednak wychodzę z założenia (na poparcie którego mam rozliczne dowody), że prawdziwe perełki w dzisiejszych czasach łatwiej odnaleźć w gronie tanich produkcji niż wysokobudżetowych, rozreklamowanych tworów.

Jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym na co poniektórych stronach internetowych budżet przeznaczony na realizację i dystrybucję „Lekarstwa na życie” nie zwrócił się, można więc chyba mówić o może nie totalnej, ale z pewnością mocno odczuwalnej klęsce finansowej. Nie jestem w sumie zaskoczona takim wynikiem – nie po tym, co zobaczyłam, a ujrzałam obraz, który odżegnuje się od jakże popularnych w dzisiejszych czasach technik straszenia, którego twórcy wbrew moim obawom nie przeznaczyli dużej części zgromadzonych dolarów na efekty komputerowe i którzy w ogóle nie byli zainteresowani kręceniem kolejnego plastikowego straszaka wprost przepełnionego prymitywnymi jump scenkami. Właściwie to nie mogłam uwierzyć w to, co widzę, pamiętałam bowiem o owych nieszczęsnych czterdziestu milionach dolarów, które kazały mi przygotować się na maksymalnie efekciarskie, wyjałowione z klimatu i opowiadające jakąś miałką historyjkę kino. A tymczasem dostałam coś zgoła odmiennego. Mimo że specyficzna atmosfera, jakże nieprzystająca do większości współczesnych horrorów głównego nurtu, atakowała moje zmysły już od wstępnych partii „Lekarstwa na życie”, jeszcze przez jakiś czas nie udało mi się wyzbyć nieufności – dopiero w trakcie środkowej części seansu przestałam przygotowywać się na żałosny pokaz komputerowego efekciarstwa. Benjamin Wallfisch, mężczyzna odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową moim zdaniem całkowicie zasłużył sobie na nie jedną, ale kilka prestiżowych nagród filmowych. Muzyczny motyw przewodni, niezwykle nastrojowa kompozycja często nucona dziewczęcym głosem, niemalże mnie zahipnotyzowała. Byłam wprost oczarowana tą prostą, acz niebywale klimatyczną oprawą dźwiękową, która znacznie intensyfikowała aurę zagrożenia uwypuklaną przez scenariusz, z której również emanowała spora porcja złowrogiej osobliwości. Nie bez znaczenia był również wkład uzdolnionych operatorów i oświetleniowców – ludzi, którym zawdzięczamy te nietypowe barwy (coś jakby sposępniałe pastele), które moim zdaniem przyczyniły się do wyniesienia płaszczyzny atmosferycznej na nowy poziom. Nie zdziwiłabym się, gdyby wkrótce powstało parę horrorów utrzymanych w podobnej tonacji, nawet chciałabym, żeby „Lekarstwo na życie” stało się wyznacznikiem nowej jakości. Biorąc jednak pod uwagę niskie wpływy z biletów skłaniam się jednak ku przypuszczeniu, że dziełko Gore Verbinskiego zainspiruje co najwyżej kilku filmowców, a tymczasem większość mainstreamowych horrorów pozostanie w szponach plastiku. Bardzo dobrym wyborem okazało się miejsce akcji, które doskonale koegzystowało z warstwą audiowizualną, tj. wydobywało maksimum korzyści z technicznego zamysłu filmowców, który z kolei intensyfikował wyraźnie złowrogą kuriozalność tego miejsca. Główny bohater, Lockhart, w którego wcielił się charyzmatyczny Dane DeHaan, jest ambitnym pracownikiem korporacji, który swoje dotychczasowe dorosłe życie podporządkowuje realizowaniu pragnienia o szybkim pięciu się po szczeblach kariery zawodowej. Młody mężczyzna jest typowym yuppie, stawiającym przed sobą dalekosiężne cele, który z pogardą spogląda na ludzi potrafiących cieszyć się drobnostkami i niewykazujących chęci przystąpienia do „wyścigu szczurów”. Moim zdaniem takie typy są największymi niewolnikami systemu, wyznawcami konsumpcjonizmu, którzy chyba nigdy nie zaznają prawdziwego szczęścia, bo ciągle chcą więcej i więcej, bo materialistyczny apetyt rośnie w miarę jedzenia. A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nawet nie zdają sobie sprawy z tego (albo w ogóle się tym nie przejmują), że są jedynie nic nieznaczącymi narzędziami w rękach możnych tego świata, „grubych ryb”, traktujących ich jak bezmózgie marionetki mające za zadanie powiększać ich majątki. Scenarzysta „Lekarstwa na życie” starał się potępić takie podejście do świata, pokazać widzom bezsens folgowania swoim materialistycznym popędom, nie uczynił tego jednak poprzez gloryfikowanie zgoła odmiennej postawy. Nie wydaje mi się, żeby uważał, że dobrą alternatywą jest popadanie w drugą skrajność, czyli odizolowanie się od wielkomiejskiego zgiełku w imię dożywotniego relaksu. Jeśli już to opowiedział się za czymś pośrodku – bardziej urozmaiconym trybem życia od tego toczonego w ośrodku odnowy biologicznej doktora Volmera (bardzo dobra kreacja Jasona Isaacsa), nienaznaczonym jednak maniakalnymi staraniami o awans.

Fabuła „Lekarstwa na życie” rozwija się bardzo nieśpiesznie – niemalże każdy punkt kulminacyjny poprzedza bardzo długie stopniowanie klimatu: wzrastające, lekko opadające i znowu wzrastające poczucie zagrożenia, choć podejrzewam, że sporo widzów nie dostrzeże owej nieskrępowanej zabawy atmosferą grozy i napięciem, przyjmując to raczej w kategoriach denerwujących przestojów. Wziąwszy pod uwagę fakt, że „Lekarstwo na życie” trwa niemalże dwie i pół godziny, a zdecydowana większość tego czasu została spożytkowana na snucie klimatycznej, zupełnie pozbawionej efekciarskich „ozdobników” historii mężczyzny uwięzionego w ośrodku zarządzanym przez podejrzanie się prezentującego doktorka (domniemanego burzyciela, czyli typ antybohatera kojarzony przede wszystkim z horrorami science fiction), pełnym klientów w podeszłym wieku (i jednej tajemniczej młodej kobiety - świetna kreacja Mii Goth) którzy jak sami mówią nie czują potrzeby opuszczenia placówki i starają się wyleczyć z jakichś chorób, objawów których Lockhart nie potrafi dostrzec. Od chwili dotarcia głównego bohatera do malowniczego ośrodka, w którym jak wieść niesie przed laty doszło do pewnej tragedii z udziałem między innymi barona, który wszedł w kazirodczy związek ze swoją własną siostrą, bez żadnych wysiłków ze swojej strony zaczęłam wsiąkać w tę opowieść. Gore Verbinski zaoferował mi wszak coś, czym nieczęsto raczą mnie współczesne mainstreamowe horrory, a mianowicie pełne oddanie fabule, koncentrację na snuciu ciekawej opowieści z równoczesnym baczeniem na klimatyczną oprawę, przy daleko idącej minimalizacji efekciarstwa. Daleko idącej, ale nie kompletnej, bo wspomniane dodatki się oczywiście pojawiają, rzadko, ale nie można powiedzieć, że wcale ich nie ma. Czasem jawią się aż nazbyt sztucznie (sekwencja z jeleniem, który doprowadza do wypadku z udziałem Lockharta i taksówkarza), innymi razy udaje im się osiągnąć zamierzony cel – a przynajmniej mnie zniesmaczył moment przewiercania zęba – ale najważniejsze jest to, że Gore Verbinski nie pozwala im zdominować tej historii. Efekty specjalne, włącznie z jakże istotnymi dla fabuły węgorzami traktuje jak drobne dodatki, czasami rozpędzające akcję, ale nieprzykrywające walorów atmosferycznych i tekstowych. Scenariusz co prawda znaczy duża przewidywalność – właściwie każdy zaplanowany zwrot akcji na długo przed jego nastaniem poprzedzają różnego rodzaju łatwo dające się odczytać akcenty, Justin Haythe poprzez nie uprzedza fakty, ale jeśli o mnie chodzi to w ogóle nie obniżało to radości jaką czerpałam ze śledzenia tej historii. Trochę przypominała mi „Wyspę tajemnic” Martina Scorsese, wydaje mi się jednak, że więcej zapożyczała z tradycji horrorów i thrillerów science fiction, podchodząc jednak do niej od nieco odmiennej strony niźli ta, którą najczęściej obdarowują nas tego rodzaju filmy. Wyglądało to tak, jakby łączono dwie różne stylistyki – motyw tajemniczych eksperymentów, którymi kieruje klasyczny typ burzyciela z atmosferą osobliwości i wzrastającej paranoi. Zabieg zbliżony do tego zaprezentowanego między innymi w „Żonach ze Stepford” i czerpiącego z nich „Uciekaj!”, choć radzę nie spodziewać się dokładnie takiej samej tematyki, jak w którymś ze wspomnianych obrazów. Justin Haythe pochyla się nad silnie wyeksploatowanym motywem być może tylko rzekomego (bo przeplatanego z sugestią choroby psychicznej głównego bohatera) haniebnego eksperymentu, którego domniemany cel również do odkrywczych nie należy, ale mam wrażenie, że w szczegółach nie kopiował żadnego znanego mi dzieła, że postanowił zbudować na tym popularnym wątku własną opowieść, tj. z pomocą Gore'a Verbinskiego, który wspomagał go w obmyślaniu tej historii, nie biorąc jednak udziału w przelewaniu jej na karty scenariusza.

„Lekarstwo na życie” niezmiernie mnie zaskoczyło, a właściwie to wprawiło w osłupienie, bo po takim wygórowanym budżecie spodziewałam się jakiejś efekciarskiej papki dla mas, a dostałam klimatyczną, niebywale wciągającą opowieść, w której nie widać przejawów tego potwornego plastiku szpecącego tak wiele współczesnych horrorów, zwłaszcza tych z głównego nurtu, do którego „Lekarstwo na życie” przecież się wpisuje... Gore Verbinski pokazał, że dla niego ważniejsze jest snucie interesującej opowieści i dbałość o klimatyczną warstwę audiowizualną od popisywania się drogimi efektami, że ma w poważaniu tak popularne w dzisiejszych czasach jump scenki, że stać go na coś więcej, na coś nieporównanie trudniejszego, choć niekoniecznie bardziej docenianego przez dużą część dzisiejszej publiki.

1 komentarz:

  1. Trochę się dłuży, ale z drugiej strony ma tak niesamowity klimat i scenerię, że można mu to z powodzeniem wybaczyć. Mój mąż był absolutnie zachwycony otoczeniem i zamkiem i choć oglądaliśmy go w minioną niedzielę, to nie przestaje powtarzać, że baaardzo mu się podobał i chciałby takich więcej.

    OdpowiedzUsuń