niedziela, 30 lipca 2017

„The Unseen” (1980)

Reporterka, Jennifer Fast, przyjeżdża do Solvang w Kalifornii, aby nakręcić materiał dla telewizji. Towarzyszy jej siostra Karen i ich przyjaciółka Vicki Thompson. Przez właśnie trwający festyn w hotelach nie ma wolnych pokoi, ale właściciel małego muzeum, Ernest Keller, oferuje im nocleg w swoim domu na prowincji. Po przyjeździe na miejsce przedstawia im swoją nieśmiałą, strachliwą żonę Virginię, po czym lokuje je na piętrze. Jennifer i Karen niedługo potem wyruszają z powrotem do Solvang, aby stworzyć materiał o festynie, natomiast Vicki z powodu złego samopoczucia decyduje się zaczekać na nie w domu Kellerów. Tymczasem Virginia próbuje uświadomić mężowi, że sprowadzenie gości było złym pomysłem, ale sprawujący niepodzielną władzę w tym domu Ernest w ogóle nie zamierza brać pod uwagę jej obiekcji. Osobliwe zachowanie tej pary nie wzbudza podejrzeń u miastowych kobiet. Nawet przez myśl im nie przechodzi, że Kellerowie mogą skrywać przed światem jakąś przerażającą tajemnicę.

„The Unseen” to drugi film nieżyjącego już amerykańskiego reżysera i scenarzysty Danny'ego Steinmanna i zarazem jego pierwszy horror (drugim i ostatnim jest „Piątek trzynastego V: Nowy początek”). Pierwszą wersję fabuły „The Unseen” opracowali Michael L. Grace, Kim Henkel i Nancy Rifkin, ale w późniejszych etapach w ich opowieść wprowadzono tyle zmian, że ich nazwisk nie zdecydowano się nawet uwzględnić w czołówce filmu. Pomysłodawcami drugiej, zaaprobowanej wersji tej historii byli Stan Winston, Thomas R. Burman i właśnie Danny Steinmann, który już w pojedynkę przelał ją na karty scenariusza. Kiedy obraz był gotowy jego reżyser i zarazem scenarzysta postanowił „ukryć się” pod pseudonimem Peter Foleg, dlatego że nie był zadowolony z efektu końcowego tego przedsięwzięcia.

„The Unseen” zdecydowanie nie jest filmem, którego z czystym sumieniem można by polecać osobom nieakceptującym minimalistycznego podejścia do procesu tworzenia. Nie jestem też do końca przekonana, czy powinno się rekomendować ten horror ludziom niepotrafiącym odnaleźć się w nieśpiesznie rozwijających się historiach, bo choć Danny Steinmann nie czekał z rozpędzeniem akcji, aż do ostatniej partii filmu to obawiam się, że sceny poprzedzające rzeczony zwrot i niektóre sekwencje następujące po nim utrudnią wspomnianej grupie widzów odbiór tego obrazu. Ale tym kinomaniakom, którzy podzielają moje preferencje pewnie będzie o wiele łatwiej zaangażować się w tę opowieść. W produkcję, której daleko do ideału, ale moim zdaniem bynajmniej nie z powodu spowalniania tempa. Szacuje się, że na realizację „The Unseen” przeznaczono dwa miliony dolarów i moim zdaniem bardzo dobrze je spożytkowano. Skompletowano ekipę, która potrafiła stworzyć tak solidną oprawę wizualną, że doprawdy trudno utyskiwać na rażące oczy nadszarpnięcie zębem czasu. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Michaela J. Lewisa pozostaje nieco w tyle za zdjęciami Roberto A. Quezady - nie odgrywa żadnej roli w potęgowaniu napięcia, chociaż wiele momentów, aż prosi się o szarpiące nerwy dźwięki w miejscu owego muzycznego stonowania. Innymi słowy oprawa dźwiękowa nie wyróżnia się niczym szczególnym, cierpi na kompletny brak chwytliwej agresji, silnej intensywności, ale prawdę powiedziawszy mogło być gorzej – mogła przyczyniać się do obniżania napięcia, czego moim zdaniem nie robiła. Zadanie budowania klimatu spadło więc na barki operatorów i oświetleniowców. Musieli oni zrekompensować mi braki w płaszczyźnie muzycznej, co w sumie uczynili. Na tyle, na ile mogli, bo niedoróbek w scenariuszu przeskoczyć się nie dało. Dostałam przyblakłe zdjęcia zacisznego zakątka Stanów Zjednoczonych, gdzie stoi zgrabny dom należący do niejakich Kellerów - jego schludne wnętrza i otaczające go pustkowie za dnia skąpane w gorących promieniach słonecznych, a nocą „kąpiące się” w ciemnościach, rozpraszanych przez sztuczne oświetlenie w takim stopniu, żeby nie mieć wrażenia całkowitego wyparcia złowieszczego mroku i problemów z wypatrzeniem wszystkich detali. Koncepcja scenarzysty wymagała stworzenia atmosfery tajemniczości. Powolna praca kamer, ponure zdjęcia i wprowadzająca poczucie wyalienowania naturalna sceneria rzeczywiście natchnęły pierwsze partie „The Unseen” hipnotyzującą tajemniczością emanującą bardzo wyraźną groźbą. Ale klimat moim zdaniem zbyt szybko został przeformułowany. Zmienił swój charakter i bynajmniej nie za sprawą świadomego działania członków ekipy technicznej tylko przez posunięcia scenarzysty. Danny Steinmann od początku daje nam do zrumienia, że z Ernestem Kellerem i jego żoną Virginią coś jest nie tak – już podczas ich rozmowy telefonicznej nabieramy pewności, że główna bohaterka Jennifer Fast i jej dwie towarzyszki nie mają do czynienia z altruistami, dobrotliwym małżeństwem, które bezinteresownie wspomaga je w potrzebie. Niebawem dowiadujemy się, że Virginia boi się swojego męża – że jest zastraszoną, podległą swojemu partnerowi kobietą, która negatywnie zapatruje się na pomysł wpuszczania obcych do ich domu. Przez wzgląd na fakt, że to Ernest (mężczyzna lubiący pajacować, ewidentnie zmuszający się do przesłodzonej uprzejmości i starający się całkowicie podporządkować sobie małżonkę) od początku wzbudza największą nieufność w widzach, zachowanie jego żony zapewne przez wielu widzów będzie poczytywane w kategoriach dążenia do niedopuszczenia do jakiejś tragedii. Do koszmaru, który jak przeczuwamy nieuchronnie się zbliża. Nie wiemy tylko kto lub co będzie jego sprawcą. To dla przynajmniej większości odbiorców „The Unseen” powinno stać się jasne w trakcie „rozmowy Kellera z jego ojcem”, która pojawia się stanowczo za wcześnie. Danny Steinmann za szybko obnaża przed widzami tajniki całej intrygi – film sporo by zyskał na utrzymywaniu widza w dłuższej niepewności, na pozostawieniu najważniejszych składników owej intrygi jego domysłom, aż do ostatniej partii. Pewnie wówczas i tak przedwcześnie ułożyłabym sobie w głowie całą tę opowieść, ale przynajmniej nie mogłabym mieć co do tego stuprocentowej pewności. Jak to niestety było w tym przypadku.

Barbara Bach... mmm... żeby była jasność, jestem heteroseksualistką, ale aparycja tej aktorki wręcz mnie urzekła. A skoro ja tak na nią zareagowałam to już wyobrażam sobie jak przyjmą ją niektórzy panowie – już widzę ich maślane, szeroko otwarte oczy wbite w ekran;) Ale uroda to i tak sprawa drugorzędna, jeśli idzie o aktorów i aktorki, a przynajmniej dla mnie nie ma takiego znaczenia, jak ich warsztat. Barbara Bach pokazała mi tutaj swoje dwa oblicza. Jedno nasuwało mi na myśl filmy Alfreda Hitchcocka. Ten legendarny reżyser starał się powściągać ekspresję u zatrudnionych aktorów z korzyścią dla swoich filmów (mniej znaczy więcej) – oczywiście to nie oznacza, że wszystkim im udawało się przez cały unikać egzaltacji, ona też się pojawiała, ale wydaje mi się, że najczęściej twarze, zwłaszcza kobiet przypominały niemalże kamienną maskę. Niemalże, bo uważne wpatrywanie się w ich pozornie nieprzeniknione oblicza częstokroć procentowało wychwyceniem przejawów całej gamy emocji kłębiących się pod widomą powierzchnią. Aż do ostatniego, w mojej ocenie niepotrzebnie przeciągniętego „aktu” „The Unseen” Barbara Bach obiera właśnie taki warsztat i wychodzi jej to wprost wspaniale. Znikoma mimika Bach i jednostajny ton jej głosu mają w sobie doprawdy potężną moc przyciągania, również z powodu trudnych do przeoczenia „diabelskich iskierek” strzelających z jej oczu. Danny Steinmann daje nam do zrozumienia, że kreowana przez nią postać Jennifer Fast odbiega od modelu final girl. Jej nieprzejednana natura, nieznoszące sprzeciwu postanowienia, innymi słowy wchodzenie w rolę szefa swojej przyjaciółki i własnej siostry każą nam sądzić, że nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym rysem psychologicznym pierwszoplanowej kobiecej postaci, która albo przeżyje, albo zginie jako ostatnia. Final girls kojarzone są głównie ze slasherami, choć faktem jest że ten typ postaci jest wykorzystywany przez twórców różnych nurtów horrorów. „The Unseen” stricte slasherem nie jest – posiada parę elementów kojarzących się z tym podgatunkiem, ale wydaje mi się, że Danny Steinmann był bardziej zainteresowany nakręceniem nastrojowego horroru z motywami psychologicznymi, nie zaś standardowej rąbanki, którą można by streścić w zdaniu „zamaskowany / okaleczony / zdeformowany morderca poluje na grupkę młodych ludzi, która utknęła na prowincji”. Wyszło mu to całkiem nieźle, nawet pomimo „kłód” jakie rzucił pod nogi swojej ekipie w postaci złego wyważenie środków ciężkości. O jednym już wspomniałam, ale w „The Unseen” zobaczymy jeszcze dwa istotne przejawy pogubienia się w konstrukcji tekstu. Pierwsza dotyczy zbyt krótkiego odstępu czasowego pomiędzy pierwszym i drugim mordem. Oba nie szafują odstręczającą makabrą, ale widok odciętej jednej głowy i pomysłowe rozbicie drugiej o kratę w podłodze (jak tylko kobieta uświadomiła sobie, że coś ciągnie za jej szalik zaczęłam drzeć się na cały regulator, żeby go zdjęła... no, ale jak zwykle bohaterka filmu nie chciała mnie słuchać) całkowicie mi wystarczyły – nie wymagałam absolutnie niczego bardziej krwawego, czy wymyślnego, tj. byłam absolutnie usatysfakcjonowana zaprezentowanymi koncepcjami i wykonaniem. Ale nie wspomnianą odległością pomiędzy nimi, bo moim zdaniem z dłuższych wspólnych (a nie samotnych) poszukiwań pierwszej ofiary taka utalentowana ekipa na pewno wycisnęłaby mnóstwo napięcia. W takim kształcie też się go odczuwa, ale gdyby nie wymienione irytujące zagranie scenarzysty bez wątpienia byłoby ono dużo większe. Ostatnia partia „The Unseen”, czyli dynamiczna, miejscami zabawna, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, końcówka filmu również nie dostarcza nam takich wrażeń, jak powinna za sprawą niezbyt dobrej pracy scenarzysty. Steinmann tak ją porozwlekał, w dodatku upierając się przy kilkukrotnym unieszkodliwianiu różnych postaci tego „dramatu” i ich powrotach do świadomości, że miałam wrażenie, jakby składał pokłon monotematyczności, jakby widział coś wspaniałego w swego rodzaju zapętlaniu akcji – coś, czego ja pomimo usilnych starań nie potrafiłam dostrzec. W tym ostatnim akcie Barbara Bach pokazuje widzom swoje drugie, wyżej wspomniane oblicze – warsztat o wiele bardziej ekspresyjny niż ten poprzedni, w którym delikatnie mówiąc odnajduje się znacznie gorzej. Chyba że ktoś lubi tak przesadne demonstrowanie czystego przerażenia, że aż ocierające się o groteskę... UWAGA SPOILER Ale w zamian zobaczymy w mojej ocenie znakomity popis aktorski innej osoby, Stephena Fursta, wcielającego się w zdeformowany „owoc” kazirodczego związku Kellerów KONIEC SPOILERA.

„The Unseen” współczesnym widzom zapewne wyda się horrorem niezbyt odkrywczym, podejmującym tematykę, która obecnie uznawana jest za mocno wyeksploatowaną i która posiada kilka istotnych niedociągnięć natury konstrukcyjnej. To drugie trochę obniżyło moje ogólne wrażenia z całości, ale brak większej pomysłowości z racji moich osobistych zapatrywań na kino grozy w żadnym razie mi nie przeszkadzał. Obawiam się jednak, że dla co poniektórych może być przeszkodą, tak samo zresztą, jak zbyt szybkie odarcie tego obrazu z intrygującej tajemnicy nakreślonej we wstępnej partii „The Unseen”. Ale jeśli cenią sobie oni może nie maksymalnie, ale bardziej minimalistyczne kino grozy to moim zdaniem mogą zaryzykować seans. Bo istnieje szansa, że w dużej części powolna narracja, ukierunkowana na wykrzesanie i zintensyfikowanie różnego rodzaju emocji i oczywiście nastrojowa oprawa wizualna ułatwią im „przełknięcie” wspomnianych mankamentów. Nie wspominając już o zjawiskowej Barbarze Bach (poza końcówką), w której to wbrew swojej orientacji seksualnej chyba się zakochałam...

sobota, 29 lipca 2017

Ciekawe zapowiedzi książkowe

Sarah Lotz „Dzień czwarty”
Data wydania: 2 sierpnia 2017

Seria zaskakujących wydarzeń zamienia rejs luksusowym statkiem wycieczkowym w niewyobrażalny koszmar. Nikt tak jak Sarah Lotz nie potrafi wstrząsnąć czytelnikiem i zbudować klimatu grozy. Co naprawdę wydarzyło się na pokładzie wycieczkowca uwięzionego na środku oceanu? „Dzień czwarty”, najnowsza książka autorki doskonale przyjętej powieści „Troje”, w księgarniach już 2 sierpnia.

Sylwester. Czwartego dnia rejsu wycieczkowiec „Piękny Marzyciel” ulega awarii. Początkowo wydaje się, że zupełnie niegroźnej. Mijają godziny, ale oczekiwana pomoc nie nadchodzi. Łączność ze światem zewnętrznym zostaje przerwana. Statek dryfuje po nieuczęszczanej części oceanu. Załoga i pasażerowie wciąż liczą, że sytuacja wróci do normy. Ale nie wraca.
Awarii ulegają kolejne systemy, zapasy żywności zaczynają się kończyć. Kiedy w jednej z kabin zostaje znalezione ciało kobiety, dochodzi do wybuchu paniki. Na statku grasuje morderca. Giną kolejni pasażerowie i członkowie załogi, wielu pada ofiarą epidemii groźnego wirusa. Sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli, a to dopiero początek przerażających wydarzeń. Dzieła zniszczenia dopełnia tropikalny sztorm. Przywództwo nad ocalonymi obejmuje Celestine del Ray, kobieta obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami.Czy to wystarczy, żeby uratować garstkę niedobitków?
Kolejne strony książki tylko pozornie przybliżają czytelnika do wyjaśnienia serii mrocznych wydarzeń. Pojawia się coraz więcej wątpliwości – czy statek rzeczywiście przetrwał sztorm? Czy na kilka dni został przeniesiony do całkiem innej rzeczywistości? A może to wszystko było rezultatem zbiorowej halucynacji albo medialnej prowokacji? Nie ma pewności też co do najważniejszego - co w tym czasie wydarzyło się na lądzie?
„Dzień czwarty” to trzymające w napięciu i mrożące krew w żyłach połączenie thrillera i powieści katastroficznej z postapokaliptyczną wizją. Wciągająca narracja prowadzona z perspektywy sześciu osób zostaje skonfrontowana z protokołem z przesłuchania ocalałych z katastrofy. Autorka mistrzowsko i wnikliwie opisuje mechanizmy działania zbiorowej paniki i manipulacji faktami. Książka tylko dla czytelników o mocnych nerwach.
„Troje”, debiutancka powieść Sarah Lotz, polecana przez samego Stephena Kinga, stała się fenomenem na światowym rynku wydawniczym - prawa do publikacji książki na dwudziestu największych rynkach wydawniczych kupiono już wtedy, kiedy gotowy był dopiero jej pierwszy rozdział. W Polsce książka ukazała się w 2014 r. i spotkała się z entuzjastycznymi recenzjami czytelników.

Źródło: wszystkie materiały podesłane przez Business & Culture

Jonathan Maberry „Pacjent Zero”
Data wydania: 25 sierpnia 2017

Policjant Joe Ledger, mistrz sztuk walki, dawny wojskowy, zdeklarowany brutalny wojownik, jest przerażony. Człowiek, którego zabił przed chwilą, jest tym samym, którego zabił przed tygodniem. Nie spodziewał się zobaczyć go więcej, z pewnością nie żywego, a już na pewno nie jako element procesu rekrutacji do ściśle tajnej rządowej agencji pod nazwą Wojskowy Departament Nauki. Ale Ludzie w departamencie również są przerażeni, gdyż doszły ich wieści o spisku terrorystycznym jak z koszmarnego snu – próbie rozsiania w Ameryce zarazy. Zarazy, która zabija swoje ofiary, a później zmienia je w zombie.
Czasu jest coraz mniej, a Joe udowodnił, że ma umiejętności konieczne, by poprowadzić jeden z ich oddziałów w terenie.
I tak oto rozpoczyna się rozpaczliwa, składająca się z trzech etapów misja – powstrzymać rozprzestrzenianie się epidemii, rozbić odpowiedzialną za nią komórkę terrorystów i odkryć, kto z jego własnych ludzi dał się kupić terrorystom.

Źródło: http://www.mag.com.pl/

Dan Simmons „Olimp”
Data wydania: 13 września 2017

Już od miesięcy toczy się wojna między bogami i ludźmi wspieranymi przez morawce. Ofiarą pada Parys, zabity przez Apolla w pojedynku. Hera podstępem usypia Zeusa, by nie mógł wpływać na bieg wydarzeń - wojna trojańska musi wrócić na dawne tory. Ale na horyzoncie pojawia się nowy konflikt - bogowie wszczynają wojnę między sobą, a na Ziemi w przyszłości postludzie toczą walkę ze zbuntowanymi voynixami. Sytuacja staje się krytyczna, gdy ludzie tracą sprzymierzeńca – morawce...

Źródło: http://www.mag.com.pl/

Gin Phillips „Dzikie królestwo”
Data wydania: wrzesień 2017

Książka debiutowała właśnie w Kanadzie i z miejsca została bestsellerem, zarówno na listach magazynów, jak i Amazonu. W tym miesiącu planowana jest premiera w USA. Warto też dodać, że trwają prace nad ekranizacją powieści, a w roli głównej wystąpi znana z "Wilk z Wall Street", "Tarzan: Legenda" oraz genialnej roli szalonej Harley Quinn z "Suicide Squad" Margot Robbie.
Gra w chowanego nie była zabawą tamtego dnia!
"Dzikie Królestwo" opowiada historię matki i syna, którzy wieczorną porą wychodzą z ZOO. Nagle słyszą eksplozję; pierwszą, drugą. Może to fajerwerki? Ktoś wystrzelił w Halloween. Jednak gdy zbliżają się do wyjścia zauważają uzbrojonego człowieka w czerni.
Rozpoczyna się walka o przetrwanie. Nie tylko swoje, ale też najbliższych. Akcja, ale i dylematy moralne. Czy życie naszego dziecka jest najważniejsze? A Ty co byś zrobił?
A co Ty byś zrobił by uchronić najbliższych?
The Guardian uznał "Dzikie królestwo" za jedyny warty uwagi thriller tego lata.
The Observer ogłosił "Dzikie królestwo" thrillerem miesiąca.

Źródło: wszystkie materiały podesłane przez wydawnictwo Zysk i S-ka

czwartek, 27 lipca 2017

„Unforgettable” (2017)

Julia Banks rzuca dobrą pracę w mieście i przeprowadza się do małego miasteczka, do domu swojego narzeczonego Davida Connovera. Mężczyzna zajmuje się produkcją swojej własnej marki piwa i dzieli z byłą żoną Tessą opiekę nad córką Lily. Julia robi wszystko, aby dziewczynka czuła się swobodnie w jej towarzystwie, bo bardzo zależy jej na dobru małej i szczęśliwym życiu u boku ukochanego mężczyzny. Stara się również ułożyć swoją relację z byłą żoną Davida, ale z czasem przekonuje się, że jest to niemożliwe. Tessa nie potrafi pogodzić się z odejściem męża i związkiem z nową kobietą. Chce, żeby mężczyzna do nie wrócił, nie potrafi więc patrzeć na Julię inaczej niż jak na przeszkodę, której należy się pozbyć. Sytuację Julii dodatkowo komplikuje zakończenie okresu obowiązywania zakazu zbliżania się nałożonego na jej byłego agresywnego chłopaka, Michaela Vargasa, o którym nie opowiedziała swojemu narzeczonemu.

Thriller „Unforgettable” miał zostać wyreżyserowany przez Ammę Asante na zlecenie Warner Bros, ale kobieta złożyła rezygnację już podczas wstępnych prac nad filmem. Zadanie przejęła producentka „Unforgettable”, Denise Di Novi, która nie miała żadnego doświadczenia w reżyserii pełnometrażowych produkcji. Scenariusz napisała Christina Hodson, która w tej roli debiutowała całkiem niedawno, przy okazji prac nad „Osaczoną” Farrena Blackburna, thrillera z 2016 roku. Jej drugi scenariusz oparto na popularnym motywie psychopatycznej kobiety, która dla życia u boku ukochanego mężczyzny jest w stanie zrobić praktycznie wszystko, a szacowany budżet filmu opiewał na sumę dwunastu miliona dolarów.

„Unforgettable” najczęściej jest porównywany do „Fatalnego zauroczenia” Adriana Lyne'a z 1987 roku, jednego z najbardziej docenianych thrillerów o zaburzonej kobiecie mającej problem z nieodwzajemnioną miłością. I słusznie, bo „Fatalne zauroczenie” to kawał znakomitego kina, który miał spory wpływ na wiele innych produkcji podejmujących wspomnianych wątek. Mnie jednak „Unforgettable” nasuwał skojarzenia przede wszystkim z „Obsesją” Steve'a Shilla – podobny (ale i tak gorszy) klimat, choć moim zdaniem scenariusz tego drugiego skonstruowano o wiele lepiej. „Unforgettable” oryginalności oddać nie można, co pewnie stanowi jedną z przyczyn niezbyt entuzjastycznego przyjęcia tej produkcji przez amerykańską opinię publiczną. Tego typu thrillery mają to do siebie, że już na początku wiemy jak się skończą. Wyprzedzanie twórców w środkowych partiach filmu wielu widzom również nie nastręcza żadnych problemów – z łatwością przewidują to, co za chwilę nastąpi, a więc w ich przypadku element zaskoczenia w ogóle nie wchodzi w grę. „Unforgettable” przedstawia się jeszcze bardziej klarownie, bo scenarzystka zupełnie niepotrzebnie już w prologu obnaża charakter jednego z punktów krytycznych, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do okoliczności, które doprowadziły główną bohaterkę filmu, Julię Banks (przyzwoita kreacja Rosario Dawson) do tego dramatycznego momentu. Tak więc, kiedy akcja cofa się o kilka miesięcy widz tylko czeka na rozpoczęcie streszczonego chwilę wcześniej procederu, który tak na dobrą sprawę nie cechuje się większą pomysłowością. Nie zamierzam krytykować „Unforgettable” za podążanie po utartych ścieżkach, bo mam słabość do owych ścieżek – nie odczuwam jeszcze zmęczenia tego typu konwencją, aczkolwiek wolałabym, żeby podchodzono do niej w bardziej emocjonalny sposób od tego zaprezentowanego w „Unforgettable”. I żeby nie sabotowano własnej pracy, bo właśnie tak zapatruję się na ten okropny prolog. Chwali się, że omawiana produkcja Denise Di Novi (jak to zazwyczaj bywa z tego typu thrillerami) jest pozbawiona drogiego efekciarstwa, ale byłabym jeszcze bardziej kontenta, gdyby zamiast silnie skontrastowanych, plastikowych zdjęć postawiono na lekko przybrudzone obrazki, nasycone satysfakcjonującą dawką mroku, bo większość sekwencji rozgrywa się w pełnym świetle dziennym, a i te nieliczne nocne nie przygniatają złowrogą ciemnością. Obdarzeni większym wyczuciem gatunku twórcy potrafią należycie skontrastować idylliczne, pastelowe zdjęcia zrobione za dnia ze złowieszczą problematyką filmu – atakować widza ewidentnym zepsuciem czającym się pod tą pozorną sielskością, ale ekipa techniczna kierowana przez Denise Di Novi nie zdołała osiągnąć takiego efektu. Zadanie budowania aury zagrożenia „zrzucono na barki” scenariusza. Tylko treść „Unforgettable” wyraźnie dawała nam do zrozumienia, że dzieje się coś złego, bo oprawa wizualna okraszona chwytliwymi, acz nienastrojowymi kawałkami muzycznymi nie emanowała tym pierwiastkiem z taką siłą, jakiej oczekuję od tego typu filmów. Nawet wówczas, gdy pochylano się nad przywidzeniami głównej bohaterki, które miały chyba być upiorne, ale jedyne, co zwróciło moją uwagę podczas dwóch z nich to nieskuteczne próby poderwania mnie z fotela poprzez nagle wyrastającą na ekranie sylwetkę byłego chłopaka Julii Dawson.

Chociaż Christina Hodson najwięcej uwagi poświęciła pozytywnej kobiecej postaci i chociaż odtwórczyni tej roli pokazała całkiem dobry warsztat, główna bohaterka „Unforgettable” niczym szczególnym się nie wyróżniała. Ot, kolejna skrzywdzona niegdyś kobieta, która próbuje ułożyć sobie życie na nowo u boku ukochanego mężczyzny i roztoczyć troskliwą opiekę nad jego małą córeczką. Prześladowana przez jego byłą żonę - kobietę starającą się ją zniszczyć, po to, aby odzyskać swoje dawne życie. Podejrzewam, że taki pospolity rys psychologiczny pierwszoplanowej postaci w ogóle by mi nie przeszkadzał, gdyby podczas portretowania jej losów twórcy kładli silniejszy nacisk na sferę emocjonalną – gdyby podeszli do tej postaci z większą empatią, gdyby głębiej wnikali w jej psychikę zamiast poprzestawać na płaskich ogólnikach. Nie twierdzę, że Julii nie można współczuć, że nie sposób wykrzesać z siebie sympatii do tej postaci, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu owa więź pomiędzy oglądającym i główną bohaterką mogła być dużo silniejsza. Więcej uwagi absorbuje jej nemezis, Tessa, w którą wcieliła się Katherine Heigl. Widziałam dużo lepszych kreacji kobiecych czarnych charakterów, dlatego też wkład Heigl nie wprawił mnie w jakiś ogromny zachwyt, ale na pewno nie pokazała się tutaj od jak najgorszej strony. Brakowało jej charyzmy, tego czegoś, co sprawia, że jak zahipnotyzowana wpatruję się w ten mój ulubiony typ postaci, ale niskiego poziomu wiarygodności i tak nie jestem w stanie jej zarzucić. Jej kreacja była na tyle przekonująca, żebym bezboleśnie przyjmowała sceny z jej udziałem, miejscami udawało jej się nawet wykrzesać ze mnie jakieś niezbyt silne emocje, ale niestety nic ponadto. Za to podobał mi się pomysł na tę antybohaterkę, czyli idąc za słowami przyjaciółki Julii „psychopatyczną Barbie”. Kobietę mającą obsesję na punkcie doskonałości – bardzo dbającej o swój wygląd i otoczenie, bo tak ją wychowano i teraz starającej się przekazać owe wartości swojej małej córeczce, którą bynajmniej nie cieszy dyscyplina wprowadzona przez matkę. Lily lepiej czuje się w towarzystwie narzeczonej swojego ojca, Julii, co tylko podsyca nienawiść Tessy do kobiety, która zajęła jej miejsce u boku jej ukochanego mężczyzny. Nietrudno postawić się na miejscu Tessy, zrozumieć stan ducha w jakim aktualnie się znajduje. Kobieta najpierw straciła męża, a teraz zaczyna uświadamiać sobie, że Lily może darzyć większą miłością „jej następczynię”, że w niedalekiej przyszłości stworzą oni szczęśliwy rodzinę, w którym nie będzie miejsca dla niej. Na początku Tessie można nawet współczuć, ale z czasem owe uczucie niemalże całkowicie, albo nawet w całości wyparuje. Jej mało odkrywcze sposoby pozbycia się znienawidzonej rywalki, którym zdecydowanie brakowało koncentracji na budowaniu emocjonalnego napięcia, przede wszystkim demonizują tę postać. Może i znajdą się osoby, które miejscami spojrzą litościwym okiem na Tessę, ale przede wszystkim będą potępiać jej zachowanie. Zgodnie z prawidłami tej konwencji dominującą emocją żywioną do tej postaci będzie niechęć. Dostaniemy jaskrawy podział na „tę dobrą Julię” i „tę złą Tessę”, po czym przystąpimy do obserwacji niezbyt emocjonujących starć pomiędzy nimi, niewyszukanych gierek antagonistki i starającej się odeprzeć jej ataki Julii, która powoli traci zaufanie swojego narzeczonego. Dostaniemy kawałek niewymagającego myślenia, przewidywalnego kina z deficytem napięcia, który prawdopodobnie szybko wyparuje z pamięci wielu wielbicieli thrillerów, ale też nie sądzę, żeby twórcom zależało na nakręceniu pamiętnego dziełka. Dostrzegam tu raczej dążenie do dostarczenia im takiej jednorazowej rozrywki, tj. filmu z gatunku „obejrzeć i zapomnieć”.

Pełnometrażowy debiut Denise Di Novi to moim zdaniem kolejny przykład lekkiego, cierpiącego na poważny niedobór napięcia thrillera o zaburzonej kobiecie, która stara się odzyskać serce ukochanego mężczyzny obecnie będącego w związku z kimś innym. Oparty na silnie wyeksploatowanym, acz lubianym przeze mnie motywie dreszczowiec, które nie może poszczycić się należytą dbałością o sferę emocjonalną i zagęszczającą się atmosferę zagrożenia. Dla mnie to takie płaskie, liniowe kino, na które można się pogapić, ale bez nastawiania się na naprawdę mocne, wprost wbijające w fotel przeżycia. Takie nijakie patrzydło, po które można sięgnąć podczas jednego z nudnych wieczorów, ale moim zdaniem nie należy obiecywać sobie zbyt wiele, bo można się srodze rozczarować.

środa, 26 lipca 2017

„Śmierć w miękkim futerku” (1988)

Z laboratorium genetycznego ucieka kot doświadczalny kryjący w swoim wnętrzu agresywnego mutanta. Zwierzę trafia w ręce młodej kobiety, która wraz ze swoją przyjaciółką została zaproszona przez majętnego Waltera Graham na jego jacht, który zmierza na Karaiby. Oprócz znalezionego na przystani kota dziewczęta zabierają ze sobą trzech nowo poznanych chłopców. Szemrane interesy zmuszają Grahama do pośpiesznego opuszczenia miasta, nie może jednak pozbyć się młodych pasażerów przez wzgląd na niewystarczającą ilość czasu na skompletowanie zaufanej załogi. Początkowo podróż przebiega gładko, ale wkrótce z pokładu znika jeden z pracowników Waltera. Przekonany, że zamroczony alkoholem mężczyzna upił się i wypadł za burtę Graham wraz ze swoją „prawą ręką” Mikiem Harvey'em ukrywają ten fakt przed panią kapitan, Rachel. Mężczyźni wiedzą, że kobieta natychmiast wszczęłaby poszukiwania, a ze względu na służby, które ich ścigają nie mogą pozwolić sobie przestój. Z czasem zostają jednak do niego zmuszeni, bo silnik jachtu ulega uszkodzeniu. Ale postój na pełnym morzu to nie ich jedyny kłopot. Na domiar złego muszą mierzyć się z kotem ukrywającym w swoim ciele potwora, którego nawet jedno ugryzienie skutkuje bolesną śmiercią.

Greydon Clark to amerykański reżyser i scenarzysta, który rozpoczął swoją karierę w pierwszej połowie lat 70-tych XX wieku i trwała ona do końcówki lat 90-tych. Spektakularna nie była – Clark upodobał sobie (bądź został skazany) na niskobudżetowe kino, również z gatunku horroru. Nakręcił między innymi takie mniej znane produkcje, jak „Satan's Cheerleaders”, „Without Warning”, „Out of Sight, Out of Mind”, „Makabryczny taniec” i właśnie „Uninvited”, w Polsce rozpowszechniony pod intrygującym tytułem „Śmierć w miękkim futerku”. Ten ostatni wpisuje się w poczet kina grozy klasy B. Jego scenariusz Greydon Clark napisał sam, a jedną z ról powierzył nieżyjącemu już George'owi Kennedy'emu.

Nie mogę powiedzieć, że takie kuriozum jak kot, w którego ciele zagnieździł się mutant wprawiło mnie w osłupienie, bo widziałam już na ekranie dużo większe dziwactwa. Pomysłowości Greydonowi Clarkowi odmówić jednak nie można – zamiast iść na łatwiznę i obsadzić w roli czarnego charakteru jakiegoś aktora, którego oblicze przesłaniałaby fantazyjna maska, scenarzysta postawił na słodkiego kocura, będącego nosicielem agresywnej szkarady, której ugryzienie skutkuje skażeniem krwi ofiary. Gdy dany nieszczęśnik zostaje już w ten oto sposób skaleczony jego skóra w paru miejscach zaczyna się wybrzuszać – na jego ciele powstają pulsujące gule, a niektóre z nich na naszych oczach pękają zalewając ofiarę gęstą posoką. Twórcy „Śmierci w miękkim futerku” nie oszczędzają widzom tych umiarkowanie makabrycznych widoków. Pozwalają im dobrze przyjrzeć się praktycznym efektom specjalnym, nie należy jednak sądzić, że omawiany twór przekracza granice dobrego smaku. Nie radzę spodziewać się mocno krwawego obrazu, co chwilę wywołującego odruchy wymiotne, bo poziom brutalności aż tak wysoki nie jest. Innymi słowy, filmowcy nie pozostawili wiele wyobraźni widza, ale też nie zalali planu hektolitrami sztucznej posoki i nie porywali się na bardzo długie sekwencje okaleczania ciał protagonistów. Pokazali jednak na tyle dużo, abym nie wyrobiła w sobie przekonania, że poruszano się po linii najmniejszego oporu. A wręcz przeciwnie: doszłam do wniosku, że twórcy „Śmierci w miękkim futerku” (uwielbiam ten tytuł) w tym aspekcie nie pozwolili, aby niski budżet stanowił poważną przeszkodę – niedostatki finansowe nie wymusiły ograniczenia makabry do absolutnego minimum. W omawianej produkcji Graydona Clarka znajdziemy motywy, które można przypisać do kilku różnych konwencji kina grozy, zmiksowane w taki sposób, żeby nie mieć wrażenia niekompatybilności. Laboratorium genetyczne poddające zwierzęta dziwacznym eksperymentom, z którego w prologu ucieka kot doświadczalny jest wątkiem nawiązującym do tradycji horroru science fiction. Wspomniany zbiegły zwierzak, a ściślej mutant gnieżdżący się w jego ciele to z kolei ukłon w stronę monster movie – miejscami kiczowato się prezentujący, ale jest to tego rodzaju kicz, który wprost chwyta mnie za serce, nie zaś irytująco tandetny pokaz CGI, których mnóstwo we współczesnych horrorach. Stworek co jakiś czas wyłaniający się z pyszczka swojego nosiciela do najszkaradniejszych nie należy - z pewnością nikogo nie przerazi, ani nie zniesmaczy, ale został pomyślany i wykonany tak, że nie miałam poczucia rażenia mojego wzorku niestrawną tandetą. Nadmienione już skutki ugryzienia przez owe monstrum utrzymano natomiast w stylistyce body horroru, która to moim zdaniem stanowi największą siłę płaszczyzny gore. Scenka ze skórą wybrzuszającą się na szyi kobiety, która chwilę potem pęka zalewając jej ciało krwią, ale też widok tychże wypukleń u mężczyzny chwilę przedtem poważnie okaleczonego przez nieustępliwego potworka w mojej ocenie wypadają najlepiej. I bynajmniej nie dlatego, że mogą pochwalić się najbardziej realistycznym wykonaniem, bo inne eliminacje bohaterów również nie porażają sztucznością tylko z powodu swojego najbardziej widowiskowego charakteru. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby co poniektórzy oddali tutaj palmę pierwszeństwa sekwencji zdzierania skóry z kostki mężczyzny, bo i ta cechuje się sporą pomysłowością. Większą niż poparzenie parą twarzy chłopaka, która jako swego rodzaju krwisty ochłap mięsa wkrótce wypełni ekran albo odgryzienie palców u rąk przez szkaradne stworzenie żerujące na jachcie.

Gdybym potrafiła rozpatrywać tego typu kino grozy jedynie pod kątem obmyślenia i wykonania scen okaleczania i eliminacji protagonistów to czułabym nieporównanie większą satysfakcję podczas projekcji „Śmierci w miękkim futerku”. Bo niektóre z pozostałych elementów znacznie zaniżają poziom tego obrazu. Lwią część akcji osadzono na pełnym morzu, gdzie utknął luksusowy jacht należący do bogatego impertynenta, Waltera Grahama, u boku którego tkwi Mike Harvey (wykreowany przez George'a Kennedy'ego) gotowy unieszkodliwić każdego, kto spróbuje skrzywdzić jego aroganckiego szefa. Pomysł zacny, bo obiecujący przytłaczającą atmosferę wyalienowania, pozostawania w pułapce bez wyjścia w towarzystwie morderczego stworzenia. Szkoda tylko, że twórcy nie starali się podkręcić emocji należycie mrocznymi, przybrudzonymi zdjęciami osnutymi mrożącą krew w żyłach ścieżką dźwiękową, bo wyblakłe kolory i doprawdy irytujące tony muzyczne nie zawsze dobrze zsynchronizowane z obrazem nie wywołują efektu przytłoczenia. Inny słowy atmosfera została za bardzo ugrzeczniona, przez co wspomniane poczucie zagubienia i zagrożenia nie było tak silne, jakbym tego chciała. Drugą równie istotną bolączką „Śmierci w miękkim futerku” jest podejście scenarzysty do niektórych bohaterów. Zarówno postać, jak i aktorska kreacja (Toni Hudson) Rachel, kapitan jachtu, który niegdyś należał do niej oraz rys psychologiczny obecnego właściciela tego obiektu, Waltera Grahama, nieprzyjemnego typka przekonanego o własnej wyjątkowości znacznie uprzyjemniły mi seans. Interakcje w jakie wchodzi ta skonfliktowana dwójka bohaterów filmu wprost deklasuje wszystkie pozostałe relacje na pokładzie. Szkoda tylko, że scen z udziałem młodych gości Waltera jest więcej, bo owe postacie przedstawiono z taką beznamiętnością, z takim deficytem uwagi, że poziom mojego zaangażowania w tę historię nieodmiennie drastycznie spadał, ilekroć się przy nich zatrzymywano (z wyłączeniem sekwencji śmierci). Ponadto dobrze by było, gdyby twórcy potrafili wykrzesać więcej napięcia ze scenek poprzedzających ataki mutanta, bo choć do niektórych z nich podeszli z należytą powolnością, bez denerwującego dynamizmu, to niestety ani razu nie zdołali poprowadzić kamery w sposób zmuszający mnie do zaciskania pięści w oczekiwaniu na rychłe uderzenie. Sam epilog natomiast przypadł mi do gustu, przy czym mająca miejsce chwilę wcześniej finalizacja tego feralnego rejsu niepotrzebnie została nacechowana takim komizmem – z gruntu tych bardziej żałosnych niźli śmiesznych.

„Śmierć w miękkim futerku” to B-klasowiec, którego nie potrafię poddać jednoznacznej ocenie. Znalazłam w nim więcej minusów niż plusów, ale obmyślenie i wykonanie umiarkowanie krwawych scen oraz czarnego charakteru, wybór miejsca akcji i ciekawa interakcja dwóch interesujących postaci uprzyjemniały mi seans na tyle, żebym nie musiała walczyć z przemożnym pragnieniem przerwania projekcji. Jakichś niezapomnianych wrażeń to ten film na pewno mi nie dostarczył, ale też nie przyniósł mi takich mąk, żebym chciała zniechęcać do seansu długoletnich wielbicieli B-klasowych rąbanek. Zachwyceni może nie będą, ale myślę, że „Śmierć w miękkim futerku” ma szansę dostarczyć co poniektórym z nich jako takiej rozrywki. A to już coś.

poniedziałek, 24 lipca 2017

„Psychopata” (1995)

Psycholog sądowy, doktor Helen Hudson, po jednym ze swoich wykładów poświęconych seryjnym mordercom zostaje zaatakowana przez Darylla Lee Culluma. Udaje jej się przeżyć, ale przechodzi załamanie nerwowe. Cierpiąca na agorafobię, borykająca się z częstymi napadami paniki kobieta kolejne trzynaście miesięcy spędza w swoim domu korzystając z pomocy przyjaciela, homoseksualisty Andy'ego. Gdy w mieście zaczyna grasować morderca, który jak wiele na to wskazuje nie zamierza prędko zakończyć swojego zbrodniczego procederu, Helen zaczyna wydzwaniać do wydziału zabójstw z zamiarem udzielenia pomocy. Jej zachowanie stanowi obiekt kpin policjantów, ale prowadząca śledztwo inspektor M.J. Monahan mimo wszystko postanawia spotkać się z natrętną panią doktor. Wraz ze swoim partnerem, inspektorem Reubenem Goetzem, udaje się do domu Helen Hudson, a po krótkiej rozmowie przerwanej atakiem paniki gospodyni, zostawia jej zdjęcia z miejsca zbrodni. Po obejrzeniu ich Helen informuje śledczych, że mają do czynienia z naśladowcą, seryjnym mordercą, który kopiuje zbrodnie popełnione przez niektórych swoich osławionych poprzedników. Kobieta angażuje się w śledztwo w roli konsultantki, a wkrótce odkrywa, że sprawca również bardzo się nią interesuje.

Zrealizowany za dwadzieścia milionów dolarów amerykański thriller, „Psychopata”, to bodaj jeden z najbardziej znanych, choć nie najbardziej docenianych filmów o seryjnych mordercach z lat 90-tych. Wyreżyserowany przez Jona Amiela, późniejszego twórcę „Osaczonych” i „Jądra Ziemi” (celowo wybrałam tylko te dwa tytuły, bo akurat te pozycje bardzo sobie cenię), na podstawie scenariusza Ann Biderman i Davida Madsena, „Psychopata” nie może poszczycić się taką liczbą fanów, jaką zgromadziły choćby takie dreszczowce o seryjnych mordercach, jak „Milczenie owiec”, czy „Siedem”, bo i patrząc obiektywnie do ich poziomu nie dosięga. Ale nie należy przez to rozumieć, że omawiana produkcja jest stanowczo niedoceniana przez opinię publiczną. Odtwórczyni roli głównej, niezastąpiona Siqourney Weaver w jednym z wywiadów wyznała, że najbardziej zadowolona jest ze swojej kreacji w „Psychopacie”, dlatego tak bardzo smuci ją to, że obraz nie sprawdził się lepiej w konfrontacji z upływającym czasem, że nie cieszy się takim zainteresowaniem współczesnych widzów, jakie sobie wymarzyła. Ale moim zdaniem diablo utalentowana aktorka trochę przesadza, bo oglądalność nie jest obecnie tak niska, żeby sugerować ewentualne „pokrycie tego tytułu grubą warstwą niezmywalnego kurzu”.

„Psychopata” Jona Amiela w dzieciństwie był jednym z najczęściej oglądanych przeze mnie filmów. Niewykluczone więc, że obecnie przemawia przeze mnie sentyment, że nie potrafię spojrzeć na niego krytycznym okiem z powodu związanych z nim wspomnień - bezwiednego przypominania sobie emocji, jakie przed laty towarzyszyły małej dziewczynce, która jak urzeczona, z rozdziawioną buzią wpatrywała się w ekran, gdzie przewijały się klimatyczne obrazy opowiadające niezwykle wciągająca historię. Może emocje, jakich ten film dostarcza mi w dorosłym życiu są jedynie echem, odbiciem tych niegdysiejszych. Może gdyby z mojej pamięci wymazano wszystkie poprzednie projekcje „Psychopaty” moja ocena byłaby nieporównanie mniej entuzjastyczna. Tego nie wiem, dlatego mimo wszystko pragnę przestrzec osoby, którym zechce się to przeczytać przed ewentualnym moim sentymentalnym podejściem do tego obrazu. Wyliczankę plusów „Psychopaty” chyba najlepiej rozpocząć od atmosfery, w jakiej ta produkcja został utrzymana. Bardzo trudno jest znaleźć jakiś thriller o seryjnym mordercy z lat 90-tych XX wieku, który byłby kompletnie wyjałowiony z należycie mrocznego, lekko przybrudzonego klimatu. W przeciwieństwie do tych dzisiejszych, na ogół zdominowanych przez niezmiernie irytujący plastik. Ale nawet dreszczowce z tamtej dekady pod kątem klimatu można podzielić na dwie frakcje opatrzone etykietkami „dobry” i „znakomity”. Aurze spowijającej zdjęcia składające się na omawianą produkcję przypisuję ten drugi przymiotnik, bo chociaż bardzo się starałam nie potrafiłam znaleźć w oprawie audiowizualnej niczego, co mogłabym uznać za czynnik choćby delikatnie obniżający poziom atmosfery tego filmu. Tchnącym złowieszczością, z wyczuciem przybrudzonym zdjęciom akompaniują nominowane do Saturna utwory skomponowane przez Christophera Younga. Zasłużenie docenianego przez wielbicieli kina grozy artystę, który pracował między innymi przy takich horrorach, jak „Wysłannik piekieł”, „Mroczna połowa”, „Gatunek”, „Ulice strachu”, „Egzorcyzmy Emily Rose”, „Nieproszeni goście” i „Sinister”. Ścieżka dźwiękowa jest zróżnicowana. W „Psychopacie” nie przewija się jedynie jedna kompozycja, co najwyżej oddana w różnych tonacjach, ale wszystkie utwory łączy wprost emanująca z nich złowieszczość. Wszystkie mają ogromny wkład w budowaniu napięcia, bez nich atmosfera straciłaby na wyrazistości, z pewnością oddziaływałaby na mnie z dużo mniejszą siłą. Ale nie sądzę żebym nawet w takim wypadku nie doceniła pracy operatorów i oświetleniowców. Bo ich porywającego wyczucia gatunku i starannego podejścia do swojej pracy chyba nie sposób nie zauważyć i... zwyczajnie się nimi cieszyć. Kolejną mocną stroną „Psychopaty” w moim odczuciu jest postać czarnego charakteru. Modus operandi młodego mężczyzny, któremu prasa nadała przydomek „Małpujący Psychopata” powinien usatysfakcjonować zwłaszcza osoby zaczytujące się w biografiach znanych seryjnych morderców, ale z drugiej strony osoby, które wprost przepadają za wypatrywaniem winnego w gronie postaci pojawiających się na ekranie pewnie będą mocno rozczarowani, bo scenarzyści postanowili nie ukrywać przed wzrokiem widza jego oblicza. Dla pragnących poćwiczyć swoją spostrzegawczość twórcy przygotowali dwie sekwencje z jego udziałem, które wymagają od odbiorcy jako takiej uwagi – nie wzmożonej, ale oglądając je „jednym okiem” pewnie nie dostrzegą oni oblicza oprawcy przewijającego się w mniej spodziewanych miejscach. W każdym razie z aktualną egzystencją oprawcy będziemy mogli całkiem dobrze się zapoznać – dowiemy się, że mieszka z matką, pracuje w laboratorium i oczywiście odczuwa niezdrowy pociąg do seryjnych morderców. To jego idole, których czyny pragnie naśladować. I robi to z właściwą sobie skrupulatnością, z umiłowaniem do najdrobniejszych szczegółów kopiuje morderstwa takich osobników, jak „Dusiciel z Bostonu”, „Dusiciele ze wzgórz”, David Berkowitz i Jeffrey Dahhmer, a listy do osadzonego w więzieniu Darylla Lee Culluma (mężczyzny, który niegdyś próbował zabić doktor Helen Hudson) podpisuje nazwiskiem Petera Kurtena, tzw. „Wampira z Dusseldorfu”.

Rys psychologiczny antagonisty, choć należycie nakreślony, nie jest tak wyczerpujący jak portret głównej bohaterki, doktor Helen Hudson, niegdyś spełniającej się w zawodzie psychologa sądowego, brylującej w telewizji autorki poczytnych książek o seryjnych mordercach, których chętnie poddawała analizie psychologicznej... do czasu napaści na jej osobę dokonaną przez obleśnego prymitywa Darylla Lee Culluma. Sekwencja w publicznej toalecie w dzieciństwie nawiedzała mnie w koszmarnych snach i bynajmniej nie z powodu dużej brutalności, obecności odstręczających efektów specjalnych tylko przez wzgląd na swoją emocjonalną sugestywność. Kadry skąpane w zimnym, białym świetle ostro kontrastującym z rażąco czerwonym strojem podwieszonej ofiary bezradnie obserwującej śmierć policjanta w przeświadczeniu, że ona jest następna. A to wszystko podane z obsesyjnym wręcz zachowaniem wbijającej w fotel dramaturgii, z maksymalną dbałością o nieustanne podsycanie w widzach poczucia nieuchronności tragedii, której naprawdę nie chce się zobaczyć. Tragedia doktor Helen Hudson nie przebiega jednak tak, jak zostaje to zasygnalizowane w prologu – szaleniec nie odbiera jej życia, ale pozbawia ją czegoś niemalże równie (jeśli nie tak samo) ważnego, czyli wolności i poczucia bezpieczeństwa. Bo trudno uznać za wolną osobę, która całe dnie spędza we własnym domu i trudno myśleć o komforcie tej postaci, patrząc na jej ataki paniki i zawroty głowy połączone z odkształcaniem perspektywy ilekroć rzuci okiem na korytarz. Helen Hudson żyje w poczuciu zagrożenia, w przeświadczeniu, że w każdej chwili coś może wedrzeć się do jej enklawy, że świat jest pełen potworów w ludzkiej skórze, z których wielu bardzo dobrze ją zna i być może fantazjuje o spotkaniu z nią. Siqourney Weaver konsultowała swoją postać ze znanym psychologiem sądowym, Parkiem Dietzem, który przeprowadzał wywiady i zeznawał w sprawach wielu osławionych seryjnych morderców, ale tak duża charyzma i wiarygodność Helen Hudson i to zarówno w kwestii jej agorafobii, jak i działalności zawodowej (ukazania pracy profilera) zdecydowanie nie jest zasługą tylko tego jednego człowieka, bo gdyby nie kunszt tej aktorki, gdyby nie klasa jaką pokazała, pierwszoplanowa postać najprawdopodobniej nie zrobiłaby na mnie większego wrażenia. Weaver partnerują Holly Hunter, która moim zdaniem także pokazała się od jak najlepszej strony w kreacji odważnej, inteligentnej pani inspektor, M.J. Monahan, lubiącej przybierać fałszywą naiwno-słodką maskę podczas przesłuchiwania świadków oraz warsztatowo nieco słabszy Dermot Mulroney, wcielający się w rolę zdecydowaniem mniej barwnego od swojej zawodowej partnerki Reubena Goetza, śledczego, który przebiera w kobietach, jak w ulęgałkach i jest swego rodzaju uczniem swojej bardziej doświadczonej koleżanki. Abstrahując od końcówki w ich wspólnym śledztwie nie ma ani jednego momentu, który generowałby nieprzyjemne wrażenie przestoju, braku dobrego pomysłu na pchnięcie akcji do przodu, zagubienia mało kreatywnych scenarzystów. Już nie wspominając o deficycie napięcia i mroczności, bo od strony technicznej jak dla mnie film wypada wręcz zjawiskowo. Za to finalizację całego tego jakże emocjonującego dochodzenia powinno się przeprowadzić w zgoła inny sposób. Szczerze powiedziawszy nie umiem wyobrazić sobie gorszego zamknięcie tej historii – czegoś co cechowałoby się mniejszą naiwnością oraz większym pragnieniem rozładowania nagromadzonego napięcia. I na dodatek bardziej tandetną próbą rozniecenia ich na nowo w epilogu. UWAGA SPOILER Chociaż nie, morderca powstający z martwych, jak w niektórych slasherach w kontekście takiego scenariusza chyba ubódłby mnie bardziej niż sugestia, że przebywający w więzieniu, groźny przestępca może swobodnie korespondować ze swoimi pobratymcami bez kontrolowania treści listów przez strażników KONIEC SPOILERA.

„Psychopata” Jona Amiela zasila grono moich ulubionych thrillerów o seryjnych mordercach i to już od okresu dziecięcego. Ten stan rzeczy na pewno nie ulegnie już zmianie – nie mam żadnym wątpliwości, że (jeśli zdrowie pozwoli) już do końca życia będę regularnie odświeżać sobie tę pozycję. I polecać ją każdemu miłośnikowi tego typu kina. Rekomendować młodszemu pokoleniu, bo myślę, że wśród osób „wychowanych” na XXI-wiecznym kinie grozy nie brakuje potencjalnych fanów tego obrazu. Nawet wśród nich zapewne znajdą się osoby, które mają szansę wprost rozsmakować się w tym dziele, bo tak na dobrą sprawę praktycznie wcale się nie zestarzał. No chyba, że za starocie uważa się produkcje pozbawione plastikowych obrazów i / lub efektów komputerowych, bo jeśli przyjąć taką wykładnię to rzeczywiście „Psychopata” może wydać się mocno leciwy...

sobota, 22 lipca 2017

„Pirania” (1978)

Młoda kobieta, Maggie McKeown, zostaje wysłana przez swojego pracodawcę w okolice Lost River Lake celem odnalezienia pary nastolatków. Po przyjeździe angażuje w swoje zadanie nadużywającego alkoholu miejscowego mężczyznę, Paula Grogana, rozwodnika samotnie wychowującego córkę Suzie, obecnie przebywającą na obozie. Oboje włamują się na teren wojskowego ośrodka badawczego, w którym przebywa tylko jeden naukowiec, doktor Robert Hoak. Maggie i Paul zostają przez niego zaskoczeni w chwili spuszczania wody z basenu. Obezwładniają spanikowanego mężczyznę, a niedługo potem dowiadują się od niego, że właśnie wpuścili do rzeki zmutowane piranie. Paul i Maggie starają się ostrzec ludzi przed grożącym im niebezpieczeństwem, co starają się utrudnić im wezwani na miejsce żołnierze.

W 1975 roku odbyła się premiera „Szczęk” Stevena Spielberga, animal attacku z rekinem w roli czarnego charakteru, który okazał się jednym z kamieni milowych kinematografii grozy. Trudno zliczyć filmowców, którzy czerpali inspirację z tego przedsięwzięcia, ale w ich poczet wchodzą twórcy dwóch moich ulubionych horrorów z wodnymi stworzeniami: „Orki – Wieloryba zabójcy” Michaela Andersona i właśnie „Piranii” w reżyserii Joe'ego Dantego. Fabuła została obmyślona przez Richarda Robinsona i Johna Saylesa. Ten drugi zajął się później spisaniem scenariusza, a producentem wykonawczym „Piranii” został dobrze znany w światku horroru, Roger Corman, który wcale nie ukrywał źródła inspiracji twórców „Piranii”, definiując tę produkcję jako hołd złożony „Szczękom”. W owym ukłonie unaocznia się wiele akcentów komediowych, więc pewnie dlatego część opinii publicznej nadała „Piranii” miano parodii. Niemniej (nawet w tym kręgu odbiorców) projekt ten znalazł swoich fanów, ale nie aż tylu, żebym wyzbyła się przeświadczenia, że „Pirania” jest obrazem niedocenianym.

Przyznam się bez bicia, że wielką miłośniczką „Szczęk” Stevena Spielberga nigdy nie byłam. Film oceniam jako zaledwie dobry, ale nie mogę nie docenić wpływu, jaki wywarł na nurt zwany animal attackiem. Bez tego projektu pewnie takie dziełka jak „Orka - Wieloryb zabójca” i „Pirania” nigdy by nie powstały (a przynajmniej nie ten drugi z nich), a wziąwszy pod uwagę fakt, że to moje ulubione filmy o wodnych stworzeniach „wchodzących w konflikt” z ludźmi, jestem winna Spielbergowi dozgonną wdzięczność. Zrealizowana za sześćset tysięcy dolarów (bądź siedemset siedemdziesiąt tysięcy dolarów, bo takie szacunki też się pojawiają) „Pirania” to jeden z najbardziej znanych filmów Joe'ego Dantego, obok chociażby takich jego późniejszych projektów, jak „Skowyt” i dwie części „Gremlinów”. Film doczekał się sequela w reżyserii Jamesa Camerona i niewymienionego w czołówce Ovidio G. Assonitisa, telewizyjnego remake'u Scotta P. Levy'ego i najnowszej wersji w reżyserii Alexandre Aja, która również doczekała się swojej kontynuacji stworzonej przez Johna Gulagera. A to całe zamieszanie z powodu małych drapieżnych rybek:) A tak na poważnie to raczej nie powinno dziwić zainteresowanie filmowców tymi stworzeniami, które atakują w grupie i właśnie dzięki temu stanowią taką siłę – niewielkie rozmiary nadrabiają liczebnością i diablo ostrymi zębami. Rozprawienie się z dużo większą od siebie ofiarą nie nastręcza im więc większych trudności, choć badania wskazują, że najczęściej celują w mniejsze, nierzadko osłabione stworzenia. John Sayles w swoim scenariuszu zawarł zmutowane (częsty wybieg twórców animal attacków) piranie, nie zwiększając ich rozmiaru, ale dając możliwość egzystowania także w słonej wodzie (to gatunek ryb słodkowodnych) i zwiększając ich inteligencję. Czarnych charakterów nie widzimy w całej ich okazałości – płynące rybki jawią się jako czarne piraniopodobne plamki w błyskawicznym tempie przemieszczające się pod wodą. Ataki najczęściej filmowane są z powierzchni, przez co jesteśmy w stanie dostrzec jedynie szamoczącą się ofiarę, ale to nie oznacza, że podwodnych szarży nie ma wcale. Aczkolwiek nawet wówczas nie pozwala się nam dokładnie przyjrzeć agresorom. Za to dostajemy kilka umiarkowanie krwawych ujęć ran pokrywających ciała paru nieszczęśników, z których najbardziej śmiałe w mojej ocenie jest zdjęcie poharatanej twarzy ze szkaradnym okiem, wyłaniającej się z wody podczas zmasowanego ataku następującego w ostatnich partiach „Piranii”. Ale najczęściej krew uwidacznia się wówczas, gdy na czerwono zabarwia wodę opływającą daną ofiarę, co swoją drogą jest jednym z najchętniej wykorzystywanych zabiegów twórców horrorów o wodnych stworzeniach. W każdym razie moim zdaniem siłą „Piranii” wcale nie są umiarkowanie krwawe ataki drapieżnych ryb. Nie, zalet tego obrazu upatruję w paru innych jego składowych i owe plusy szczerze powiedziawszy całkowicie rekompensują mi braki w warstwie gore. Największym uznaniem darzę pierwszoplanowe postacie, przede wszystkim za ich jakże barwne osobowości, ale nie bez znaczenia była tutaj praca ich odtwórców, Bradforda Dillmana i Heather Menzies-Urich, bo myślę, że to przede wszystkim im zawdzięczamy ogromną chemię wprost emanującą z tej relacji. Maggie McKeown poznajemy na lotnisku, gdzie absorbuje ją automat z grą „Szczęki” (celowe nawiązanie do dzieła Spielberga). I nie trzeba długo czekać na wyczerpującą prezentację jej barwnego charakteru. Na podkreślanie jej przebojowości, niezależności, uporu i niezwykłej charyzmy, która moim zdaniem przyczyniła się do tak szybkiego zjednania sobie jednego z miejscowych. Mężczyzny mieszkającego nieopodal Lost River Lake, w malowniczej okolicy, przez którą przepływa długa rzeka, jak się można tego domyślić wkrótce opanowana przez krwiożercze piranie. Paul Grogan po odejściu żony samotnie wychowuje małą córeczkę, Suzie, która panicznie boi się wejść do rzeki w obawie przed kryjącymi się w niej groźnymi stworzeniami, początkowo będącymi jedynie wytworem jej wybujałej wyobraźni. Mężczyzna najchętniej oddaje się samotnym popijawom, tłumiącym ból po utracie żony i pracy, ale od czasu do czasu odwiedza również swojego przyjaciela Johna, mieszkającego z łebskim psem Brandym (nie potrafię wybaczyć scenarzyście braku objaśnienia jego dalszego losu). Gdy w życiu Paula pojawia się bezpośrednia kobieta z miasta, Maggie McKeown, Paul bez większych oporów daje się jej namówić na wspólną wyprawę śladami zaginionych nastolatków. Na początku w kontaktach z przebojową niewiastą uwidacznia się w nim postawa typu: „lepiej robić, co wariatka każe, bo wtedy szybciej się ode mnie odczepi”, ale wydarzenia, w centrum których oboje wkrótce się znajdą bardzo ich do siebie zbliżą.

Na idealnie nakreślonych, przyciągających uwagę rysach psychologicznych głównych bohaterów „Piranii” superlatywy tej produkcji się nie kończą. O dziwo, elementem, który w moich oczach podnosi poziom tego obrazu jest sfera komediowa - całkiem sporo dowcipnych akcentów unaoczniających się zarówno w niektórych zachowaniach paru postaci (zwłaszcza Maggie) i zmyślnych, doskonale skonstruowanych kwestiach, ale nie wydaje mi się, żeby była to specyfika stricte parodystyczna. Naprawdę nie widziałam tutaj dążenia twórców do ujęcia „Szczęk” w „krzywym zwierciadle”, nie widziałam tutaj agresywnego obśmiewania wątków zapożyczonych z tego legendarnego obrazu - już raczej tak jak powiedział Roger Corman dostrzegałam niskie ukłony w jego stronę, z których owszem co jakiś czas spozierał dowcip, ale tak nienachalny, tak dobrze przemyślany i że tak powiem w pełni litościwy w stosunku do „Szczęk”, że moim zdaniem o standardowej parodii nie może być w tym przypadku mowy. Kolejnym elementem „Piranii”, który moim zdaniem zasługuje na najwyższe pochwały jest klimat, który nieustannie spowija wszystkich bohaterów. Lekko wyblakłe kolory intensyfikują aurę zagrożenia generowaną przez scenariusz, ale nie można pominąć również wkładu niezastąpionego Pino Donaggio, autora szarpiących nerwy muzycznych kompozycji, które w paru miejscach wywindowały napięcie na prawdziwe wyżyny artyzmu. Do tego niby malownicza sceneria zalesionego zakątka, przez które przepływa spokojna rzeka, której nawet nie trzeba się specjalnie przyglądać, żeby zauważyć potężny ładunek wrogości z niej bijący – ponure kadry i lekko przytłaczające echo alienacji. Podkreślane późniejszymi wydarzeniami, w centrum których tkwią główni bohaterowie „Piranii” - gdy na plan wkracza wojsko, starające się ukryć swój grzech przed opinią publiczną bodaj najsilniej odczuwa się owe zagubienie. Maggie i Paul muszą nie tylko stawić czoła krwiożerczym bestiom, ale również zdeterminowanym żołnierzom, których priorytetem w przeciwieństwie do tej dwójki nie jest ratowanie niewinnych istnień. Większe znaczenie ma dla nich wspomniane już pragnienie ukrycia prawdy przed obywatelami i ubicie pewnego interesu. A więc twórcy „Piranii”, jak wielu innych filmowców pochylających się nad nurtem animal attack zagrożenia kazali nam wypatrywać nie tylko w rzece pełnej zmutowanych drapieżnych ryb, ale również w paru członkach naszej rasy, w haniebnych cechach szpecących tak wielu ludzi stąpających po ziemi, których nie odnajdziemy nawet w tak demonizowanych przez ludzkość piraniach. Innymi słowy bardziej oburzało mnie zachowanie żołnierzy niż drapieżników. Szukających pożywienia, a nie czystego zysku i zatuszowania okrutnej prawdy. Podobał mi się również końcowy akcent – nic wymyślnego, ani zaskakującego, ale zwracającego uwagę stylem, jaki twórcy obrali w dążeniu do pozostawienia nas z wyłącznie złymi przeczuciami. UWAGA SPOILER Kamera kieruje się na twarz kobiety pracującej dla armii Stanów Zjednoczonych, która informuje wszystkich zainteresowanych, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, że piranie nikomu już nie zagrażają. A wziąwszy pod uwagę usta, z których padają te słowa skutek jest odwrotny od zamierzonego – zamiast uspokoić widzów tylko utwierdzi ich to w przekonaniu, że piranie żyją i mają się dobrze KONIEC SPOILERA.

Jak już wspomniałam „Pirania” to jeden moich ulubionych animal attacków z wodnymi stworzeniami w rolach agresorów. „Orkę – Wieloryba zabójcę” darzę większą sympatią (uważam go za najlepszego reprezentanta całego tego nurtu), ale tenże obraz jak na tę chwilę w moim osobistym rankingu wyżej wspomnianych produkcji zajmuje zaszczytne drugie miejsce. I w sumie nie sądzę, żeby ten stan rzeczy szybko uległ zmianie. No, chyba że „wygrzebię” jeszcze jakąś produkcję sprzed lat, bo po współczesnych animal attackach takiego poziomu (nie mówiąc już o lepszym) absolutnie się nie spodziewam. Joe Dante stworzył bowiem coś, czemu współcześni twórcy animal attacków powinni składać niski pokłon, produkcję plasującą się na poziomie, który może co najwyżej pozostać w sferze marzeń dzisiejszych filmowców pochylających się nad tym nurtem. Moim zdaniem rzecz jasna – podkreślam to, ponieważ zauważyłam, że wielu widzów nie dzieli mojego entuzjazmu, że mają zgoła odmienne zdanie na temat „Piranii”, co w sumie wcale nie powstrzymuje mnie przed poleceniem tego obrazu każdemu wielbicielowi animal attacków, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu jeszcze go nie obejrzał.

czwartek, 20 lipca 2017

„Przebudzenie” (1990), „Po godzinach” (1994), „Genesis” (1998)

Nacho Cerda to hiszpański reżyser, który swoją karierę rozpoczął w 1990 roku mniej więcej ośmiominutowym, czarno-białym filmikiem zatytułowanym „Przebudzenie”. Następnie w czteroletnich odstępach stworzył dwie krótkometrażówki, „Po godzinach” i „Genesis”, trwające mniej więcej po trzydzieści minut. Wymienione dziełka Nacho Cerdy tworzą tzw. „Trylogię Śmierci” („La Trilogia De La Muerte”), ale nie należy przez to rozumieć, że są one ze sobą ściśle powiązane. Wszystkie podejmują tematykę śmierci, ale czynią to z różnych perspektyw - każda historia stanowi odrębną całość, nie trzeba więc znać pozostałych dwóch, aby zrozumieć jedną. Nieczęsto zdarza się, żeby jakiś filmowiec zdołał zwrócić na siebie uwagę większej grupy odbiorców krótkim metrażem. Nacho Cerda tego dokonał i bynajmniej nie za sprawą debiutanckiego „Przebudzenia”, bo w miarę głośno zrobiło się o nim dopiero po premierze „Po godzinach”, kontrowersyjnego dziełka, który w 1997 roku wygrał w kategorii „najlepszy film krótkometrażowy” na Fantasia Film Festival. Oczywiście, wielu wielbicieli kina grozy usłyszało o Nacho Cerdzie dopiero w 2006 roku, przy okazji premiery jego pełnometrażowego horroru zatytułowanego „Porzuceni”, ale to wcale nie oznacza, że nie poruszył pewnej część opinii publicznej już dużo wcześniej, że już dekadę wcześniej nie zaskarbił sobie wianuszka fanów, złożonych głównie z entuzjastów krwawych obrazów, ale nie tylko.

Pierwsza odsłona tzw. „Trylogii Śmierci”, „Przebudzenie”, którą Cerda reżyserował razem z Ethanem Jacobsonem i Francisco Stohrem (ten pierwszy pomagał również Cerdzie przy pisaniu scenariusza) opowiada o nastolatku, który podczas zajęć szkolnych w pewnym momencie uświadamia sobie, że wszyscy w jego otoczeniu, inni uczniowie i nauczyciele, zastygli w bezruchu. A chwilę potem zauważa, że czas płynie tylko dla niego, że dla pozostałych po prostu się zatrzymał. Nie licząc kilku zdań rzuconych na początku przez belfra „Przebudzenie” jest filmem niemym. Czarno-białym obrazem z szarpiącymi nerwy dźwiękami w tle, który wcale nie potrzebuje dialogów do nakreślenia dramatyzmu sytuacyjnego. Finał tej historii prawdę powiedziawszy bez większych trudu można przewidzieć, ale to o dziwo wcale nie umniejsza napięcia emanującego z dosłownie każdego kadru. Mimo, że domyślamy się do czego doprowadzi ta niezwykła sytuacja z ciekawością, podszytą lekką obawą obserwujemy zdezorientowanego nastolatka, który nagle znalazł się w czymś na kształt Strefy Mroku.

W zestawieniu z powstałym cztery lata później, trochę ponad półgodzinnym „Po godzinach”, „Przebudzenie” wypada aż nazbyt delikatnie. W swoim kolejnym dziełku wchodzącym w poczet tzw. „Trylogii śmierci” Nacho Cerda (już sam, bez pomocy innych reżyserów czy scenarzystów) postanowił sprawdzić się w zupełnie innej stylistyce – skonfrontować widzów ze swoim spojrzeniem na kino exploitation, w którym to nie zobaczymy praktycznie żadnych przejawów tchórzostwa. „Po godzinach” to bezkompromisowa krótkometrażówka, której akcja w większości rozgrywa się w mrocznej kostnicy. Wyglądającej tak, jakby wprost lepiła się od nieczystości, a efekt ten zawdzięczamy nie tylko makabrycznym obrazkom z sekcji i... czegoś o wiele bardziej ohydnego, ale również ziarnistym, brudnym zdjęciom, którym celowo nie nadawano dużej dynamiki. Oko kamery wolno prześlizguje się po odpychającym, skąpanym w zimnym świetle pomieszczeniu, w którym pracuje dwóch patologów. Nosi to pewne znamiona osobliwego artyzmu (turpizm), widać, że operatorzy i montażyści chcieli pogrążyć widza w tej opowieści, sprawić żeby nie tylko świadkował okropieństwom wyświetlanym na ekranie, ale żeby wręcz się w nich wykąpał. Forma, jaką obrali twórcy „Po godzinach” może się wydać nieco przesadzona w kontekście takiego scenariusza – nie zdziwiłabym się, gdyby część widzów uznało, że mamy tutaj do czynienia z przerostem tejże nad treścią. Mnie jednak wydaje się, że taka do pewnego stopnia wyszukana warstwa techniczna znacznie wspomogła twórców w śmiałym zadaniu, którego się podjęli – gdyby nie ona ohydztwa prezentowane na ekranie być może szybko by nam spowszedniały, po początkowym szoku przyszłaby całkowita obojętność, nawet pomimo zachowania dużego stopnia realizmu przez twórców efektów specjalnych. Co wydaje się tym bardziej prawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę rezygnację z dialogów. „Po godzinach” podobnie jak wcześniejsze „Przebudzenie” jest filmem niemym, który jednak w przeciwieństwie do poprzedniej odsłony „Trylogii Śmierci” nakręcono w kolorze (tak samo jak później „Genesis”). Fabuła jest bardzo prosta – ot, mamy opowieść o mocno zaburzonej jednostce, patologu, który spędza noc w kostnicy. Najpierw dokonuje sekcji mężczyzny. Towarzyszy mu kolega, który obok pracuje przy innym trupie, wykonując swoje obowiązki o wiele szybciej niż główny bohater filmu. Twórcy „Po godzinach” raczą nas więc krwawymi, bardzo realistycznymi obrazami wnętrzności wyjmowanych z ciał denatów. Patrzymy jak patolog rozcina głowę zmarłego i wyjmuje jego mózg, który po skończonej sekcji wepchnie w klatkę piersiową wraz z pozostałymi wcześniej wyciągniętymi z zakrwawionej klatki piersiowej organami. Już patrząc na to można poczuć mdłości, zwłaszcza jeśli nie ma się zbyt dużego obycia z kinem gore, ale owa bardzo realistycznie przedstawiona makabra to dopiero preludium koszmaru, przedsmak okropieństwa, z którym będziemy musieli skonfrontować się w dalszej partii filmu. Dobrze zaznajomiony z bezkompromisowym kinem grozy widz zapewne już na początku „Po godzinach” nie będzie miał żadnych wątpliwości, do czego to wszystko go doprowadzi – na co Nacho Cerda każe mu patrzeć, z jakim zboczeniem go skonfrontuje. Co swoją drogą czyni z takim okrucieństwem, z taką zaciętością, z takim brakiem litości dla nieobdarzonego „żelaznym żołądkiem” widza, że ilekroć ktoś pyta mnie o najmocniejsze obrazy podejmujące tematykę tego konkretnego zaburzenia, zawsze między innymi wymieniam „Po godzinach”.

Ostatnia krótkometrażówka wchodząca w skład „Trylogii Śmierci”, „Genesis”, ukazała się w 1998 roku. Również w tym przypadku Nacho Cerda reżyserię i scenariusz wziął wyłącznie na siebie, ale w błędzie będzie ten, kto jeszcze przed seansem wyrobi w sobie przekonanie, że Hiszpan powraca, aby uraczyć go prostą, acz mocno makabryczną historyjką o jakiejś kolejnej mocno zaburzonej jednostce. Główny bohater „Genesis”, pewien rzeźbiarz, zdecydowanie potrzebuje terapii, ale bynajmniej nie dlatego, że stał się niewolnikiem swoich odrażających pragnień tylko z powodu trudnego do udźwignięcia smutku trawiącego jego serce od czasu śmierci jego ciężarnej żony. Stworzenie rzeźby ukochanej kobiety ma być chyba jego sposobem na poradzenie sobie z żalem – na przywrócenie namiastki miłości, którą utracił. Innymi słowy rzeźbiarz zdaje się przenosić uczucia jakie żywił do żony na rzeźbę, którą stworzył. W ten sposób stara się zapełnić lukę, która powstała po jej śmierci. Zapewnić sobie towarzystwo – szukać pociechy w objęciach nieożywionej postaci, marnego substytutu jego żony, który w jego umyśle być może nabierze tak pożądanych, w pełni człowieczych kształtów. „Genesis” również trwa mniej więcej pół godziny i też jest filmem niemym. W „Po godzinach” pojawia się kompozycja, która co jakiś czas obija mi się o uszy. Znany i bardzo klimatyczny utwór, który dodaje smaczku całości, ale w „Genesis” pojawia się jeszcze więcej równie nastrojowych muzycznych kompozycji, które doskonale współgrają z lekko psychodeliczną warstwą wizualną. Oniryczne wstawki przybliżające nam tragedię, jaka w nieokreślonej przeszłości dotknęła głównego bohatera, wplecione w aktualne wydarzenia będące następstwem owego koszmaru sprzed laty, po zebraniu razem tworzą wrażenie przebywania w umyśle rozchwianej emocjonalnie jednostki, która stara się jakoś poradzić sobie z poczuciem nieodwracalnej straty panoszącym się w jej wnętrzu. „Genesis” przybiera więc jeszcze bardziej artystyczną formą niźli „Po godzinach” - omawiana krótkometrażówka cechuje się większym wysublimowaniem, nieporównanie bardziej misterną techniką, a bo i scenariusz jest zdecydowanie bardziej wyszukany od tego zaprezentowanego w poprzedniej odsłonie „Trylogii Śmierci”. Tak samo jak wykorzystana wówczas płaszczyzna techniczna doskonale wpasowywała się w problematykę „Po godzinach”, tak lekko psychodeliczna oprawa „Genesis” idealnie sprawdza się w tym przypadku. „Genesis” stara się bowiem wywołać w widzach inne emocje, opowiedzieć o śmierci w zupełnie inny sposób – zamiast przede wszystkim szokować zmusza widza do podszytej smutkiem zadumy, stara się (jeśli o mnie chodzi z dobrym skutkiem) przekazać odbiorcy psychiczny ból nieustannie towarzyszący głównemu bohaterowi. Co wcale nie oznacza, że umiarkowanie krwawych ujęć w „Genesis” nie ma wcale, bo jak się z czasem okazuje Nacho Cerda umyślił sobie, że ten bądź co bądź pomysłowy wątek przewodni sprawdzi się w stylistyce body horroru, że powinno się skierować go właśnie w tę stronę, że w sumie takie rozwiązanie aż się o to prosi. Nie zamienił jednak tego w tanią makabrę, w szokowanie dla samego szokowania – twórcy efektów specjalnych nie szafowali krwawymi okropieństwami. Pokazali kilka bardzo realistycznych ujęć tego rodzaju, ale nie pozwolono, żeby odbiorców na ich widok ogarnęło takie zniesmaczenie, które przykryłoby wszystko inne. I dobrze, bo moim zdaniem przyczyniłoby się to do spłaszczenia tej historii – scenariusz wymagał od twórcy zupełnie innego podejścia niż to miało miejsce w przypadku „Po godzinach”. Skoncentrowania się na próbach obudzenia w oglądających bardziej złożonych uczuć. Takich które wymagają większego wysiłku od artysty i w mojej ocenie owe niełatwe zadanie Nacho Cerda i jego ekipa wykonali praktycznie bezbłędnie.
 
Wszystkim długoletnim wielbicielom horrorów opus magnum Nacho Cerdy, w formie trzech krótkich filmików składających się na tzw. „Trylogię Śmierci” najprawdopodobniej polecać nie muszę, bo podejrzewam, że wielu z nich jest ona doskonale znana. Nie sądzę jednak, aby dotyczyło to absolutnie wszystkich miłośników gatunku – myślę, że ostały się jeszcze osoby, również w kręgu fanów kina exploitation (w którym to całkiem dużo się mówi o drugiej odsłonie tej umownej trylogii), które jeśli nawet słyszały o tym przedsięwzięciu hiszpańskiego twórcy to dotychczas nie widziały powodów, aby szybko nadrobić zaległości. Cóż, moja rekomendacja zapewne dużą zachętą nie będzie. Ale mam nadzieję, że przynajmniej skłoni co poniektórych z nich do zapoznania się z paroma opiniami innych widzów, wśród których może znajdą recenzję, która zachęci ich do pochylenia się nad tym projektem Nacho Cerdy. Nie tylko fanów kina gore, bo i „Trylogia Śmierci” nie sprowadza się jedynie do kontrowersyjnego „Po godzinach”.