czwartek, 20 lipca 2017

„Przebudzenie” (1990), „Po godzinach” (1994), „Genesis” (1998)

Nacho Cerda to hiszpański reżyser, który swoją karierę rozpoczął w 1990 roku mniej więcej ośmiominutowym, czarno-białym filmikiem zatytułowanym „Przebudzenie”. Następnie w czteroletnich odstępach stworzył dwie krótkometrażówki, „Po godzinach” i „Genesis”, trwające mniej więcej po trzydzieści minut. Wymienione dziełka Nacho Cerdy tworzą tzw. „Trylogię Śmierci” („La Trilogia De La Muerte”), ale nie należy przez to rozumieć, że są one ze sobą ściśle powiązane. Wszystkie podejmują tematykę śmierci, ale czynią to z różnych perspektyw - każda historia stanowi odrębną całość, nie trzeba więc znać pozostałych dwóch, aby zrozumieć jedną. Nieczęsto zdarza się, żeby jakiś filmowiec zdołał zwrócić na siebie uwagę większej grupy odbiorców krótkim metrażem. Nacho Cerda tego dokonał i bynajmniej nie za sprawą debiutanckiego „Przebudzenia”, bo w miarę głośno zrobiło się o nim dopiero po premierze „Po godzinach”, kontrowersyjnego dziełka, który w 1997 roku wygrał w kategorii „najlepszy film krótkometrażowy” na Fantasia Film Festival. Oczywiście, wielu wielbicieli kina grozy usłyszało o Nacho Cerdzie dopiero w 2006 roku, przy okazji premiery jego pełnometrażowego horroru zatytułowanego „Porzuceni”, ale to wcale nie oznacza, że nie poruszył pewnej część opinii publicznej już dużo wcześniej, że już dekadę wcześniej nie zaskarbił sobie wianuszka fanów, złożonych głównie z entuzjastów krwawych obrazów, ale nie tylko.

Pierwsza odsłona tzw. „Trylogii Śmierci”, „Przebudzenie”, którą Cerda reżyserował razem z Ethanem Jacobsonem i Francisco Stohrem (ten pierwszy pomagał również Cerdzie przy pisaniu scenariusza) opowiada o nastolatku, który podczas zajęć szkolnych w pewnym momencie uświadamia sobie, że wszyscy w jego otoczeniu, inni uczniowie i nauczyciele, zastygli w bezruchu. A chwilę potem zauważa, że czas płynie tylko dla niego, że dla pozostałych po prostu się zatrzymał. Nie licząc kilku zdań rzuconych na początku przez belfra „Przebudzenie” jest filmem niemym. Czarno-białym obrazem z szarpiącymi nerwy dźwiękami w tle, który wcale nie potrzebuje dialogów do nakreślenia dramatyzmu sytuacyjnego. Finał tej historii prawdę powiedziawszy bez większych trudu można przewidzieć, ale to o dziwo wcale nie umniejsza napięcia emanującego z dosłownie każdego kadru. Mimo, że domyślamy się do czego doprowadzi ta niezwykła sytuacja z ciekawością, podszytą lekką obawą obserwujemy zdezorientowanego nastolatka, który nagle znalazł się w czymś na kształt Strefy Mroku.

W zestawieniu z powstałym cztery lata później, trochę ponad półgodzinnym „Po godzinach”, „Przebudzenie” wypada aż nazbyt delikatnie. W swoim kolejnym dziełku wchodzącym w poczet tzw. „Trylogii śmierci” Nacho Cerda (już sam, bez pomocy innych reżyserów czy scenarzystów) postanowił sprawdzić się w zupełnie innej stylistyce – skonfrontować widzów ze swoim spojrzeniem na kino exploitation, w którym to nie zobaczymy praktycznie żadnych przejawów tchórzostwa. „Po godzinach” to bezkompromisowa krótkometrażówka, której akcja w większości rozgrywa się w mrocznej kostnicy. Wyglądającej tak, jakby wprost lepiła się od nieczystości, a efekt ten zawdzięczamy nie tylko makabrycznym obrazkom z sekcji i... czegoś o wiele bardziej ohydnego, ale również ziarnistym, brudnym zdjęciom, którym celowo nie nadawano dużej dynamiki. Oko kamery wolno prześlizguje się po odpychającym, skąpanym w zimnym świetle pomieszczeniu, w którym pracuje dwóch patologów. Nosi to pewne znamiona osobliwego artyzmu (turpizm), widać, że operatorzy i montażyści chcieli pogrążyć widza w tej opowieści, sprawić żeby nie tylko świadkował okropieństwom wyświetlanym na ekranie, ale żeby wręcz się w nich wykąpał. Forma, jaką obrali twórcy „Po godzinach” może się wydać nieco przesadzona w kontekście takiego scenariusza – nie zdziwiłabym się, gdyby część widzów uznało, że mamy tutaj do czynienia z przerostem tejże nad treścią. Mnie jednak wydaje się, że taka do pewnego stopnia wyszukana warstwa techniczna znacznie wspomogła twórców w śmiałym zadaniu, którego się podjęli – gdyby nie ona ohydztwa prezentowane na ekranie być może szybko by nam spowszedniały, po początkowym szoku przyszłaby całkowita obojętność, nawet pomimo zachowania dużego stopnia realizmu przez twórców efektów specjalnych. Co wydaje się tym bardziej prawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę rezygnację z dialogów. „Po godzinach” podobnie jak wcześniejsze „Przebudzenie” jest filmem niemym, który jednak w przeciwieństwie do poprzedniej odsłony „Trylogii Śmierci” nakręcono w kolorze (tak samo jak później „Genesis”). Fabuła jest bardzo prosta – ot, mamy opowieść o mocno zaburzonej jednostce, patologu, który spędza noc w kostnicy. Najpierw dokonuje sekcji mężczyzny. Towarzyszy mu kolega, który obok pracuje przy innym trupie, wykonując swoje obowiązki o wiele szybciej niż główny bohater filmu. Twórcy „Po godzinach” raczą nas więc krwawymi, bardzo realistycznymi obrazami wnętrzności wyjmowanych z ciał denatów. Patrzymy jak patolog rozcina głowę zmarłego i wyjmuje jego mózg, który po skończonej sekcji wepchnie w klatkę piersiową wraz z pozostałymi wcześniej wyciągniętymi z zakrwawionej klatki piersiowej organami. Już patrząc na to można poczuć mdłości, zwłaszcza jeśli nie ma się zbyt dużego obycia z kinem gore, ale owa bardzo realistycznie przedstawiona makabra to dopiero preludium koszmaru, przedsmak okropieństwa, z którym będziemy musieli skonfrontować się w dalszej partii filmu. Dobrze zaznajomiony z bezkompromisowym kinem grozy widz zapewne już na początku „Po godzinach” nie będzie miał żadnych wątpliwości, do czego to wszystko go doprowadzi – na co Nacho Cerda każe mu patrzeć, z jakim zboczeniem go skonfrontuje. Co swoją drogą czyni z takim okrucieństwem, z taką zaciętością, z takim brakiem litości dla nieobdarzonego „żelaznym żołądkiem” widza, że ilekroć ktoś pyta mnie o najmocniejsze obrazy podejmujące tematykę tego konkretnego zaburzenia, zawsze między innymi wymieniam „Po godzinach”.

Ostatnia krótkometrażówka wchodząca w skład „Trylogii Śmierci”, „Genesis”, ukazała się w 1998 roku. Również w tym przypadku Nacho Cerda reżyserię i scenariusz wziął wyłącznie na siebie, ale w błędzie będzie ten, kto jeszcze przed seansem wyrobi w sobie przekonanie, że Hiszpan powraca, aby uraczyć go prostą, acz mocno makabryczną historyjką o jakiejś kolejnej mocno zaburzonej jednostce. Główny bohater „Genesis”, pewien rzeźbiarz, zdecydowanie potrzebuje terapii, ale bynajmniej nie dlatego, że stał się niewolnikiem swoich odrażających pragnień tylko z powodu trudnego do udźwignięcia smutku trawiącego jego serce od czasu śmierci jego ciężarnej żony. Stworzenie rzeźby ukochanej kobiety ma być chyba jego sposobem na poradzenie sobie z żalem – na przywrócenie namiastki miłości, którą utracił. Innymi słowy rzeźbiarz zdaje się przenosić uczucia jakie żywił do żony na rzeźbę, którą stworzył. W ten sposób stara się zapełnić lukę, która powstała po jej śmierci. Zapewnić sobie towarzystwo – szukać pociechy w objęciach nieożywionej postaci, marnego substytutu jego żony, który w jego umyśle być może nabierze tak pożądanych, w pełni człowieczych kształtów. „Genesis” również trwa mniej więcej pół godziny i też jest filmem niemym. W „Po godzinach” pojawia się kompozycja, która co jakiś czas obija mi się o uszy. Znany i bardzo klimatyczny utwór, który dodaje smaczku całości, ale w „Genesis” pojawia się jeszcze więcej równie nastrojowych muzycznych kompozycji, które doskonale współgrają z lekko psychodeliczną warstwą wizualną. Oniryczne wstawki przybliżające nam tragedię, jaka w nieokreślonej przeszłości dotknęła głównego bohatera, wplecione w aktualne wydarzenia będące następstwem owego koszmaru sprzed laty, po zebraniu razem tworzą wrażenie przebywania w umyśle rozchwianej emocjonalnie jednostki, która stara się jakoś poradzić sobie z poczuciem nieodwracalnej straty panoszącym się w jej wnętrzu. „Genesis” przybiera więc jeszcze bardziej artystyczną formą niźli „Po godzinach” - omawiana krótkometrażówka cechuje się większym wysublimowaniem, nieporównanie bardziej misterną techniką, a bo i scenariusz jest zdecydowanie bardziej wyszukany od tego zaprezentowanego w poprzedniej odsłonie „Trylogii Śmierci”. Tak samo jak wykorzystana wówczas płaszczyzna techniczna doskonale wpasowywała się w problematykę „Po godzinach”, tak lekko psychodeliczna oprawa „Genesis” idealnie sprawdza się w tym przypadku. „Genesis” stara się bowiem wywołać w widzach inne emocje, opowiedzieć o śmierci w zupełnie inny sposób – zamiast przede wszystkim szokować zmusza widza do podszytej smutkiem zadumy, stara się (jeśli o mnie chodzi z dobrym skutkiem) przekazać odbiorcy psychiczny ból nieustannie towarzyszący głównemu bohaterowi. Co wcale nie oznacza, że umiarkowanie krwawych ujęć w „Genesis” nie ma wcale, bo jak się z czasem okazuje Nacho Cerda umyślił sobie, że ten bądź co bądź pomysłowy wątek przewodni sprawdzi się w stylistyce body horroru, że powinno się skierować go właśnie w tę stronę, że w sumie takie rozwiązanie aż się o to prosi. Nie zamienił jednak tego w tanią makabrę, w szokowanie dla samego szokowania – twórcy efektów specjalnych nie szafowali krwawymi okropieństwami. Pokazali kilka bardzo realistycznych ujęć tego rodzaju, ale nie pozwolono, żeby odbiorców na ich widok ogarnęło takie zniesmaczenie, które przykryłoby wszystko inne. I dobrze, bo moim zdaniem przyczyniłoby się to do spłaszczenia tej historii – scenariusz wymagał od twórcy zupełnie innego podejścia niż to miało miejsce w przypadku „Po godzinach”. Skoncentrowania się na próbach obudzenia w oglądających bardziej złożonych uczuć. Takich które wymagają większego wysiłku od artysty i w mojej ocenie owe niełatwe zadanie Nacho Cerda i jego ekipa wykonali praktycznie bezbłędnie.
 
Wszystkim długoletnim wielbicielom horrorów opus magnum Nacho Cerdy, w formie trzech krótkich filmików składających się na tzw. „Trylogię Śmierci” najprawdopodobniej polecać nie muszę, bo podejrzewam, że wielu z nich jest ona doskonale znana. Nie sądzę jednak, aby dotyczyło to absolutnie wszystkich miłośników gatunku – myślę, że ostały się jeszcze osoby, również w kręgu fanów kina exploitation (w którym to całkiem dużo się mówi o drugiej odsłonie tej umownej trylogii), które jeśli nawet słyszały o tym przedsięwzięciu hiszpańskiego twórcy to dotychczas nie widziały powodów, aby szybko nadrobić zaległości. Cóż, moja rekomendacja zapewne dużą zachętą nie będzie. Ale mam nadzieję, że przynajmniej skłoni co poniektórych z nich do zapoznania się z paroma opiniami innych widzów, wśród których może znajdą recenzję, która zachęci ich do pochylenia się nad tym projektem Nacho Cerdy. Nie tylko fanów kina gore, bo i „Trylogia Śmierci” nie sprowadza się jedynie do kontrowersyjnego „Po godzinach”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz