niedziela, 3 września 2017

„Temple” (2017)

Amerykanka Kate proponuje swojemu najlepszemu przyjacielowi Chrisowi podróż do Japonii. Ma im towarzyszyć chłopak dziewczyny, James, którego jej kolega nie miał jeszcze okazji poznać. Chris wyraża zgodę na realizację jej pomysłu i niedługo potem zwiedzają Tokio. W jednym ze sklepów znajdują zeszyt zawierający między innymi rysunek małej świątyni, którą Kate pragnie obejrzeć. Chris zdobywa informacje o położeniu świątyni i nazajutrz cała trójka rusza do wioski, nieopodal której, w lasach, znajduje się poszukiwana przez nich budowla. Spędzają w niej noc, a rano ruszają do świątyni, mając za przewodnika małego Japończyka mieszkającego we wiosce, którego Chris miał okazję poznać już w Tokio. Nie zrażają ich niepokojące opowieści krążące o tym miejscu, nawet nie biorą pod uwagę możliwości, że może grozić im tam jakieś niebezpieczeństwo, pomimo ostrzeżeń rzuconych pod ich adresem przez parę wcześniej napotkanych osób.

„Temple”, amerykańsko-japoński debiut reżyserski Michaela Barretta, człowieka, który w branży filmowej realizuje się głównie jako operator, to horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, który chyba miał być kolejną próbą połączenia ducha amerykańskiego kina grozy z japońskim. Scenariusz (ale nie wiem, czy był on tym ostatecznym) napisał Simon Barrett (m.in. „Martwe ptaki”, „Następny jesteś ty”, „Gość”, „Blair Witch”), który wyznał, że nie wypłacono mu za pracę całości wcześniej umówionej sumy. Ponadto zdradził, że pomysłodawcą tej historii był J.T. Petty (twórca między innymi „The Burrowers” z 2008 roku), a on z wyboru starał się przelać na papier jego koncepcję, którą uważał za dobrą. Z jego słów wynika jednak, że na dalszym etapie prac nad „Temple”, w którym Simon Barrett już nie brał udziału, zmodyfikowano ten projekt. Wynika z nich również, że nie jest zadowolony z firmowania go jego nazwiskiem, że najchętniej całkowicie by się od niego odciął, bo tak naprawdę niewiele o nim wie.

„Temple” to jeden z tych horrorów, które nie mają szans na dłużej zakotwiczyć się w pamięci widza. Można rzec, że to twór nijaki, pozbawiony indywidualizmu, choćby najmniejszego przejawu takiej inwencji, którą nawet po latach moglibyśmy przywoływać we wspomnieniach. Albo chociaż po paru dniach... Nie wiem, czy Simon Barrett był autorem tej wersji scenariusza, którą zobaczyłam na ekranie (może faktycznie ją wykorzystano, nie konsultując jedynie z nim obranej przez niego i Petty'ego wizji na etapie kręcenia, co swoją drogą również mogło wypaczyć ten projekt), dlatego wstrzymam się od wyrzutów pod jego adresem. Wolę poprzestać na takim oto sformułowaniu: scenarzysta „Temple”, ktokolwiek nim jest, albo ma niskie mniemanie o wielbicielach kina grozy, albo cechuje się niemałą naiwnością. Taka myśl zaświtała w mojej głowie dopiero pod koniec seansu, bo do tego momentu byłam przekonana, że jeden z ważniejszych wątków od początku miał być dla odbiorcy klarowny, odarty z tajemnicy – nigdy bym nie podejrzewała, że taka oczywistość, coś co przez cały czas swojego trwania będzie przejrzyste chyba dla każdego odbiorcy tego filmu, finalnie zostanie podane w sposób, który ewidentnie stanowi próbę zaskoczenia oglądającego. Zaskoczenia czymś, co cały czas było wiadome... Poszukiwaczy innowacyjności zapewne bardziej wytrąci z równowagi stereotypowe ujęcie tematu, znany każdemu, choćby tylko średnio zaznajomionemu z różnego rodzaju nastrojowymi horrorami, widzowi, ciąg wydarzeń, który prowadzi do „jakże zdumiewającego” (ironia) zakończenia. Poznajemy trójkę Amerykanów zwiedzającą Tokio – średnio wykreowanych przez Natalię Warner i Brandona Sklenara, Kate i Jamesa, oraz towarzyszącego im Chrisa, w którego wcielił się Logan Huffman. Tego ostatniego po raz pierwszy zobaczyłam w serialu „V: Goście”, gdzie pokazał iście drewniany warsztat. A oglądając „Temple” nie dostrzegałam absolutnie żadnej poprawy w jego grze – tutaj też był nienaturalnie usztywniony i wyglądał, jakby każdorazowo zmuszał się do odmalowywania na swoim obliczu danych emocji. Warner dla odmiany chwilami była nazbyt ekspresyjna, ale niestety nie zaowocowało to miłym dla oka uzupełnianiem się tych dwóch skrajnie różnych warsztatów, raczej nieprzyjemnym popadaniem ze skrajności w skrajność. Na szczęście jednak nie nieustannym, bo z postaci Kate nie zawsze przebijała egzaltacja. Ale wróćmy do fabuły. To jest opowieści o trójce Amerykanów, która wybiera się do starej świątyni usytuowanej w jednym z japońskich lasów, nieopodal wioski, której mieszkańcy boleśnie wspominają pewne tragiczne w skutkach wydarzenie. Film otwiera przesłuchanie jednego z bohaterów filmu. Uprzedzający fakty prolog, z którego możemy wysnuć wniosek, że tylko jedna osoba z trzech śmiałków, którzy pewnego dnia wybrali się do feralnej świątyni ujdzie z życiem z jeszcze nieznanego nam koszmaru. Potem „cofamy się w czasie”, po to aby szczegółowo prześledzić tę tragiczną w skutkach wycieczkę młodych Amerykanów. Twórcy „Temple” budują ją w oparciu o znane każdemu wielbicielowi horrorów rozwiązania, co dla mnie mankamentem nie było, bo nie mam nic przeciwko tym konkretnym motywom. Raziło mnie natomiast błędne rozłożenie środków ciężkości – przeciągnięte zawiązanie i rozwinięcie akcji i denerwująco pośpieszna końcówka, podczas której twórcy postanowili w przesadny sposób „zrekompensować” widzom wcześniejszy deficyt efekciarstwa. Porażając taką sztucznością i chaotycznością, że aż zatęskniłam za wcześniejszą powściągliwością.

Kate chce zobaczyć starą świątynię, której rysunek znalazła w zeszycie znajdującym się w jednym ze sklepików w Tokio. Sprzedawczyni odmówiła sprzedaży tego znaleziska, ale w nocy Chrisowi udało się go pozyskać. Chłopak wrócił do sklepu, gdzie zastał niespełna dziewięcioletniego chłopca, Japończyka, z którym bez problemu się porozumiał, gdyż biegle władał językiem japońskim. Chłopczyk pozwolił mu zabrać zeszyt, z którym to Chris najpierw udał się do pobliskiego baru. Jeden z klientów przestrzegł go przed wypuszczaniem się do rzeczonej świątyni, ale Chris nic sobie z tego nie robiąc pozyskał od barmana informacje o przybliżonym położeniu poszukiwanej budowli. W ten oto sposób trójka Amerykanów dociera do wioski, w której zostaje zapoznana z tragicznymi wydarzeniami mającymi związek z tytułową świątynią. Nie zniechęcają się jednak – jak na bohaterów horrorów przystało uparcie brną do obranego celu, pomimo docierających do nich sygnałów ostrzegawczych, czego nie mogę uznać za zachowanie sprzeczne z logiką, bo wątpię, żeby mnie odstraszyły opowieści o przeklętej ziemi, o czymś na kształt klątwy, o nadnaturalnym niebezpieczeństwie przyczajonym w jakimś zakątku świata. We wiosce Chris spotyka chłopca poznanego w Tokio, który informuje go, że tutaj mieszka i jest gotowy nazajutrz zaprowadzić ich do świątyni. UWAGA SPOILER Taki zbieg okoliczności nie umknie chyba żadnemu widzowi. Zapewne część odbiorców właśnie w tym momencie rozszyfruje prawdziwą naturę chłopca. Pozostali natomiast prawdopodobnie dokonają tego trochę wcześniej, podczas jego pierwszego spotkania z Chrisem, bo ja już wówczas nie miałam wątpliwości, że chłopiec nie jest istotą żyjącą KONIEC SPOILERA. Zanim nasi bohaterowie wyruszą do lasu zobaczymy pierwszą nieśmiałą próbę przestraszenia odbiorcy w formie przemierzającej korytarz domu, w którym Amerykanie znaleźli nocleg, tajemniczej postaci, którą muszę pochwalić za w miarę klimatyczną oprawę i skorzystanie z preferowanej przeze mnie niedookreśloności, za brak wymuszonego efekciarstwa. Niemniej nie było to uderzenie o takiej sile, która zdołałaby mnie chociażby wprawić w lekki dyskomfort emocjonalny. Atmosfera w jakiej utrzymano „Temple” do porażających na pewno nie należy – nie emanuje nieokiełznaną grozą, agresywnymi powiewami niezdefiniowanego zagrożenia, ale przynajmniej nie dostrzegłam w niej tyle plastiku, co w wielu współczesnych horrorach wyświetlanych na wielkich ekranach. Lekko metaliczne barwy, umiarkowanie ponure zdjęcia lasu i przeprawa przez mroczną kopalnię, podczas której całkiem zręcznie wykorzystano latarkę do podkręcenia nastroju, odnotowuję twórcom „Temple” na plus. Nie jest to duży plus, ale zawsze. Efektom specjalnym, które w dużej mierze generowano komputerowo mówię natomiast stanowcze „nie”, bo nie dość, że okazały się do bólu sztuczne to jeszcze powpychano je w całość bez żadnego ładu i składu, bez zawracania sobie głowy należytym rozciągnięciem w czasie sekwencji bezpośrednio je poprzedzających tj. takich, które odpowiednio nastroiłby widza na dane efekciarskie uderzenie, dałyby mu wyraźnie odczuć, że coś groźnego szybko zbliża się do protagonistów. Michaelowi Barrettowi w tej części za bardzo się spieszyło, a twórcy efektów specjalnych nie chcieli nawet słyszeć o umiarze, co doprowadziło mnie do przekonania, że mam do czynienia z filmem mocno nierównym. Z produkcją, która w ostatnich partiach tak dalece odchodzi od stylu obranego wcześniej (od powściągliwości), że pozostawia oglądającego z wrażeniem dysharmonii, nieprzyjemnego rozdźwięku. Moim zdaniem nieporównanie lepiej by się to prezentowało, gdyby zrezygnowano z aż takich dosłowności, gdyby końcówkę utrzymano w dużo mniej agresywnej tonacji, bardziej zbliżonej do tej obserwowanej wcześniej.

Horror „Temple” w reżyserii debiutującego w tej roli Michaela Barretta to obraz zupełnie niecharakterystyczny. Twór, który owszem nie zmuszał mnie do nieustannego zmagania się z pragnieniem przerwania seansu, ponieważ przez większość czasu przyswajało mi się go praktycznie bezboleśnie, ale też nie pokazał mi niczego, co mogłoby na dłużej osiąść w mojej pamięci. Nie dostarczył mi silnych wrażeń, nie miał w sobie tego czegoś, co sprawiłoby, że nie zlewałby się z innymi współczesnymi produkcjami tego typu, i co wręcz zmusiłoby mnie do gorącego rekomendowania „Temple” każdemu wielbicielowi horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych. Obejrzeć można, ale nie uważam tego za absolutną konieczność.

1 komentarz: