piątek, 27 października 2017

„Jedna ciemna noc” (1982)

Nastoletnia Julie Wells chce dołączyć do tak zwanych Sióstr. W skład tej paczki wchodzą młode kobiety w jej wieku, Kitty, Leslie i zarządzająca tą małą grupą Carol Mason, była dziewczyna aktualnego chłopaka Julie, Steve'a, która nadal nie może się pogodzić z rozpadem ich związku. To ona wymyśla próbę dla Julie, której przejście, jak ją zapewnia, zagwarantuje jej miejsce w grupce Sióstr. Polega ona na spędzeniu przez Wells jednej nocy w mauzoleum, mając do towarzystwa wyłącznie trupy w nim spoczywające. Niedawno umieszczono tam zwłoki Karla Raymarseivicha Raymara, obdarzonego zdolnością telekinetyczną wampirami energetycznego, z badaniami którego właśnie zapoznaje się jego córka Olivia McKenna. Julie nie zdaje sobie sprawy z grożącego jej niebezpieczeństwa, tak samo jak jej koleżanki, które niepostrzeżenie wślizgują się do mauzoleum z zamiarem postraszenia przechodzącej próbę dziewczyny.

Zrealizowany za około milion dolarów horror „Jedna ciemna noc” w reżyserii Toma McLoughlina przez co poniektórych widzów był porównywany do „Ducha” Tobe'a Hoopera i chyba (bo niewymienionego w czołówce) Stevena Spielberga – dopatrzono się kilku podobieństw, które zinterpretowano jako zapożyczenia z tego kultowego filmu, co było niewykonalne, bo omawiany obraz został nakręcony wcześniej. Podczas postprodukcji zaistniały pewne problemy, które opóźniły dystrybucję „Jednej ciemnej nocy”. Najbardziej bolesna dla Toma McLoughlina i współscenarzysty Michaela Hawesa (drugim scenarzystą był sam McLoughlin) była zmiana zakończenia przez producentów filmu na etapie postprodukcji - nie pytano ich nawet o zgodę tylko postawiono przez faktem dokonanym.

Pokryta grubą warstwą kurzu „Jedna ciemna noc” nigdy nie zostanie odkurzona wkupując się w łaski dużej części współczesnej publiki. To pewne jak śmierć i podatki. Zresztą ta produkcja Toma McLoughlina nawet w latach 80-tych nie odnosiła wielkich sukcesów, czemu doprawdy trudno się dziwić. Horrory, które powstały w przedostatniej dekadzie XX wieku, ogólnie rzecz ujmując i oczywiście w mojej ocenie, osiągnęły bardzo wysoki poziom. Nie wszystkie, ale i tak uważam, że lata 80-te XX wieku były najlepszym okresem dla kinematografii grozy. Od horrorów z tej dekady wymagam więc więcej i dotyczy to także B-klasówek, jako że w tamtym okresie nakręcono wiele niezapomnianych nieskobudżetówek. Jak na współczesne standardy suma, jaką dysponowali twórcy „Jednej ciemnej nocy” jest dosyć niska – różne źródła różnie to podają, ale z tych, które znalazłam wynika, że nie posiadali więcej niż milion dolarów i mniej niż osiemset tysięcy dolarów – ale w latach 80-tych taka gotówka miała większą wartość niż obecnie. Omawiany film kręcono na modłę kina grozy klasy B, przy czym moim zdaniem celowano w jego delikatniejszą odsłonę. Spotkałam się z twierdzeniem, że „Jedna ciemna noc” prezentowałaby się zdecydowanie lepiej w krótkim metrażu i myślę, że faktycznie mogłoby tak być, ale nie sądzę, żeby tylko takie podejście podniosło jakość tej produkcji. Bo jak na moje oko pomysł na fabułę nie był z gatunku tych, których nie da się rozciągnąć na około półtora godziny i co więcej nawet nie trzeba było nadwerężać mózgownicy, żeby znacznie uatrakcyjnić seans widzom znajdującym przyjemność w obcowaniu z nastrojowymi horrorami. Wystarczyło jedynie częściej kierować kamerę na samotnie przybywającą w mauzoleum Julie Wells, w którą z bardzo dobrym skutkiem wcieliła się Meg Tilly. Niewykluczone, że rzeczywisty, a nie udawany lęk, który jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym na niektórych stronach internetowych towarzyszył aktorce, dopomógł jej w stworzeniu tak wiarygodnego wizerunku nastoletniej Julii, ale nie zamierzam też niczego ujmować jej zdolnościom, podawać w wątpliwość jej talentu, bo już wówczas, w początkowej fazie jej kariery widać sporo jego przebłysków. Kiedy czyta się skrótowy opis fabuły „Jednej ciemnej nocy” łatwo można dojść do wniosku, że będzie się miało do czynienia z klimatyczną opowieścią o konfrontacji nastolatki z nieczystą mocą, która panoszy się w pewnym mauzoleum. Człowiek nastawia się na stopniowe eskalowanie zagrożenia nie z tego świata, obserwowanie coraz to bardziej zdecydowanych manifestacji zła i rozpaczliwych prób wydostania się młodej kobiety z pułapki, w jaką wpadła niejako na własne życzenie. Julie Wells nie tyle bardzo chciała wstąpić do tak zwanej grupy Sióstr, ile udowodnić trójce dziewcząt wchodzących w jej skład, że nie jest tchórzem za jakiego go uważają. Zresztą słusznie, bo Julie to dziewczę dosyć strachliwe, co doskonale widać tuż przed jej wejściem do mauzoleum i po przekroczeniu przez nią jego progu. Ktoś pewnie powie, że każdy, nawet najodważniejszy osobnik czułby strach w takiej sytuacji, ale ze względu na swoje osobiste doświadczenia zbliżone (ale nie takie same) do tych, jakie przeżywa jedna z pierwszoplanowych postaci „Jednej ciemnej nocy” z całą stanowczością odcinam się od tego poglądu. Wyrażenie „jedna z pierwszoplanowych postaci” było w pełni zamierzone, bo wbrew temu, co wydawało mi się po przeczytaniu zarysu fabuły omawianego obrazu na krótko przed seansem, Julie Wells nie jest jedyną centralną bohaterką tej opowieści. Scenarzyści snują bowiem tę historię z kilku różnych perspektyw, skaczą od jednego bohatera/bohaterki do drugiego/drugiej zamiast, co moim zdaniem byłoby dużo lepszym rozwiązaniem, w największym stopniu koncentrować się na postaci kreowanej przez Meg Tilly.

Twórcy „Jednej ciemnej nocy” przez zdecydowaną większość czasu próbowali tworzyć aurę zagrożenia bez wspomagania się manifestacjami siły nieczystej, która wzięła we władanie jeden z grobowców stojących na pewnym mrocznym cmentarzu. Z informacji pozyskanych przez jego córkę, Olivię (bardzo dobra kreacja Melissy Newman) wiemy, że w rzeczonym mauzoleum spoczywa ciało Karla Raymara, mężczyzny który za życia był wampirem energetycznym władającym wrodzoną mocą telekinezy, któremu być może udało się pokonać barierę życia i śmierci. A podczas prologu widzimy makabryczne znalezisko w mieszkaniu niedawno zmarłego Raymara, dobitnie wskazujące na to, że mamy do czynienia z okrutnym osobnikiem. Później okazuje się, że zbrodnicze czyny jakich za życia dopuszczał się ten czarny charakter nie były dyktowane nieodpartym pragnieniem folgowania swoim najniższym instynktom tylko dobrem nauki. Ot, dostajemy klasycznego burzyciela, szalonego naukowca tak zafiksowanego na punkcie swoich badań, że w ogóle niedbającego o dobro jednostki. Z drugiej jednak strony scenarzyści dają nam do zrozumienia, że organizm tego mężczyzny też czerpał z jego działalności niemałe korzyści, dlatego chyba najbezpieczniej będzie założyć, że kierował się dwiema potrzebami. Na przemian z tym wątkiem snute są wątki poświęcone młodym ludziom rozbitym na trzy ujęcia. Przejścia Julie w mrocznym grobowcu, czyli część, która przynajmniej u mnie budziła największe nadzieje, podano w takim skrócie i z tak kompletną ignorancją napięcia, że szybko wyzbyłam się owej nadziei na mocno klimatyczny straszak. Sceneria była idealnie trafiona – McLoughlin zdradził, że zainspirowały go jego przeżycia w paryskich katakumbach, które zwiedził gdy miał dziewiętnaście lat. Czerpał również z twórczości Edgara Allana Poe, ale poza głównym miejscem akcji i być może końcowymi wydarzeniami rozgrywającymi się w mauzoleum nic nie przywodziło mi na myśl dorobku tego genialnego pisarza. Bo twórcy więcej miejsca poświęcili szczeniackim zachowaniom Carol i Kitty względem Julie, które negatywnie wpływały na atmosferę zalegającą we wnętrzu grobowca. Innymi słowy były zabawne, a nie niepokojące, przy czym pomijając dziwaczny nałóg żucia szczoteczki do zębów, śmiech budził bijący z nich infantylizm i chwilami niski stopień prawdopodobieństwa (akurat uwierzę w to, że ofiara dziecinnych wybryków po wpadnięciu na jedną z dziewcząt, które za nie odpowiadają mogła nie zobaczyć, z kim tak naprawdę ma do czynienia), a nie godne uznania poczucie humoru scenarzystów. Dzieje chłopaka Julie, Steve'a, oglądało się już dużo lepiej. Bo zachowano tutaj większą powagę, a nie dlatego, żeby były one jakoś szczególnie interesujące. Wygląd efektów specjalnych wykorzystanych w końcówce (tak, na manifestację niszczycielskiej mocy trzeba długo czekać) jest realistyczny i całkiem upiorny (najlepsze są zbliżenia na małe białe robaczki), ale sposoby wprowadzania ich w ruch mocną trącą myszką. Cechują się taką nieporadnością, że niewykluczone, iż wielu widzów będzie zanosić się śmiechem zamiast, jak zapewne chcieli tego twórcy, ze wstrętem wgapiać się w niniejsze rekwizyty.

„Jedna ciemna noc” to moim zdaniem jeden z gorszych produktów przedostatniej dekady poprzedniego wieku. Tak całkowicie niepozbawiony plusów, ale nie są one na tyle duże żeby przysłonić, jak dla mnie liczniejsze, minusy. Nie mogę powiedzieć, że pomysł na ten film zawierał w sobie jakiś niespotykany potencjał, który zwyczajnie nie został przez twórców wykorzystany, bo trudno dopatrzeć się w tej koncepcji czegoś nadzwyczajnego, czy chociażby nawet furtki, do czegoś takiego. Ale można było nakręcić to w nieporównanie bardziej trzymającym w napięciu stylu i po przerzuceniu większego ciężaru na postać Julie Wells przystąpić do standardowego, acz wciąż bardzo przeze mnie lubianego, portretowania klimatycznego ciągu nadnaturalnych zjawisk zachodzących w jakże atrakcyjnych z punktu widzenia miłośnika horrorów, wnętrzach dużego mauzoleum. I właśnie z tego powodu uważam, że scenarzyści nie wykorzystali możliwości, jaka się przed nimi rozpostarła po wykluciu się w ich głowach zarysu owej historii.

1 komentarz:

  1. Pamiętam że na początku lat 90-tych, jako dzieciak oglądałem większość horrorów z lat 80-tych, wypożyczanych na kasetach VHS ale tego tytułu jednak nie pamiętam.

    OdpowiedzUsuń