piątek, 29 grudnia 2017

„To” (2017)

Rok 1988. W małym amerykańskim miasteczku Derry Bill Denbrough robi swojemu młodszemu bratu Georgiemu papierową łódź, którą obdarowany bez chwili zwłoki idzie pobawić się poza domem. Nowy nabytek po niedługim czasie wpada do kanału, w którym zostaje przechwycony przez klowna. Georgie wdaje się w rozmowę z nim nie zdając sobie sprawy z jego potwornej natury. Klaun okalecza dziecko i wciąga je do kanału.
Rok 1989, lato. Bill nadal wierzy, że uda mu się odnaleźć zaginionego przed rokiem brata. Poszukiwania prowadzi z pomocą swoich przyjaciół, Eddiego Kaspbraka, Stanleya Urisa i Richiego Toziera. Wkrótce do ich paczki dołączają Ben Hanscom, Beverly Marsh i Mike Hanlon, a dzieciaki odkrywają, że w Derry zagnieździł się jakiś stwór potrafiący przybierać najróżniejsze postacie zaczerpnięte z ludzkich lęków. Najczęściej ukazuje się w formie klauna Pennywise'a i to on jest odpowiedzialny za zaginięcia dzieci. Siedmioosobowa paczka przyjaciół nazywająca siebie frajerami będzie musiała stanąć do walki z Tym. Podjąć próbę zabicia potwora zanim ten dopadnie ich.

Andy Muschietti, twórca głośnej „Mamy” z 2013 roku dwa lata później rozpoczął negocjacje z New Line Cinema, w związku z zamiarem obsadzenia go w roli reżysera drugiej adaptacji powieści Stephena Kinga pt. „To”. Cary Fukunaga wcześniej zrezygnował z tej funkcji, ponieważ jego wizja kłóciła się z wymogami New Line Cinema, wytwórnia musiała więc podjąć poszukiwania innego reżysera. Trafiło na Andy'ego Muschiettiego. Scenariusz autorstwa Chase'a Palmera, Cary'ego Fukunagi i Gary'ego Daubermana przeniesiono na ekran za trzydzieści pięć milionów dolarów, a wpływy z biletów przekroczyły najśmielsze oczekiwania - „To” zarobiło prawie siedemset milionów dolarów, tym samym bijąc rekord „Egzorcysty” Williama Friedkina. Wśród filmowych horrorów i bez uwzględnienia inflacji.

„To” Andy'ego Muschiettiego nie jest remakiem miniserialu Tommy'ego Lee Wallace'a z 1990 roku, ani też ekranizacją powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem. To ni mniej, ni więcej jak readaptacja albo jak kto woli ponowna adaptacja, czyli produkcja oparta na motywach powieści, a nie będąca jej bardzo wiernym odwzorowaniem (ekranizacja). Twórcy mieli oczywiście w pamięci pierwszą filmową wersję „To”, zwłaszcza doskonałą kreację Pennywise'a w wykonaniu Tima Curry'ego, ale bezpośrednim źródłem ich inspiracji był pierwowzór literacki, a nie miniserial. Co zresztą widać choćby w scenie z trędowatym, którego przecież nie było w poprzedniej adaptacji, ten wątek pojawiał się natomiast w książce. Nie pamiętam czy dom przy Neibolt Street istniał w miniserialu, ale nawet jeśli, to został zmarginalizowany – pojedynek z Tym w chylącym się ku upadkowi, iście upiornym domostwie został ewidentnie zaczerpnięty z powieści, choć w nieco zmienionej formie (nie ma na przykład srebrnych kul i wilkołaka). Andy Muschietti nie chciał, tak jak Stephen King, wykorzystywać ikon popkultury w kreowaniu lęków małoletnich mieszkańców Derry. Pragnął wydobyć głębsze obawy zakorzenione w rzeczywistych traumach i urazach z dzieciństwa. Dlatego właśnie nie zobaczyłam wilkołaka, mumii, wielkiego ptaszyska (i dobrze, bo jak sobie wyobrażę co komputer by z tego zrobił to mdli mnie na samą myśl) i pełzającego oka (a to z chęcią bym zobaczyła, tyle że w bardziej praktycznym niźli cyfrowym wydaniu). I dlatego Beverly nie była jedynie maltretowana przez ojca, dlatego scenarzyści zmaksymalizowali jej udrękę – Kingowi i bez tego udało się poruszyć mnie piekłem zgotowanym dziewczynie przez jej własnego ojca, za to readaptacja nie zdołała nawet zbliżyć mnie do tego stanu, w którym się znajdowałam czytając o gehennie Beverly. Nic w tym dziwnego. Książka, zwłaszcza napisana przez osobę kładącą tak silny nacisk na aspekty psychologiczne zawsze będzie wnikać głębiej niż film, nie będę więc czynić z tego jakiegoś ogromnego zarzutu. Większą niedogodnością było dla mnie nieprzekonujące oddanie realiów końcówki lat 80-tych XX wieku. W książce wydarzenia z dzieciństwa rozgrywały się w drugiej połowie lat 50-tych, twórcy filmu uznali jednak, że przesunięcie jej o trzydzieści lat do przodu bardziej zadowoli współczesnego widza, bo w ich ocenie duża część potencjalnych odbiorców „To” przeżywała swoje dzieciństwo właśnie w tej dekadzie. To mi nie przeszkadzało, ale same stroje i plakaty to za mało żeby stworzyć iluzję lat 80-tych. Stylizacji obrazu na film z tejże dekady nie ma wcale, a i klimat tchnie współczesnością. Pochwalić muszę natomiast oddanie realiów małego amerykańskiego miasteczka – malowniczej, pozornej oazy spokoju, w której zagnieździło się coś, co nieustannie, nawet wówczas, gdy nie pojawia się na ekranie, burzy rzeczoną sielankę. W takim właśnie miejscu przyszło żyć siódemce naszych dziecięcych protagonistów, którzy w ogólnym zarysie przypominają tych znanych z powieści, aczkolwiek scenarzyści nie omieszkali nawet tutaj wprowadzić kilku zmian. Co samo w sobie ujmą nie jest, ale dobrze by było, gdyby podano więcej detali na ich temat. Dla mnie najbardziej istotną modyfikacją było przekazanie Mike'owego zamiłowania do historii mojemu ulubionemu bohaterowi książki Benowi, zabierając mu jednocześnie jego pasję do architektury i budownictwa. Czy to oznacza, że w drugiej odsłonie filmu, a takową wstępnie zaplanowano na 2019 rok, to on będzie bibliotekarzem w Derry, to właśnie Haystack jako jedyny z całej siódemki zostanie w tym przeklętym mieście? Ponadto filmowy Stan nie interesuje się ptakami, a jego ojciec jest rabinem, Beverly mieszka tylko z ojcem, Bill szuka swojego brata, bo w tej wersji jego ciała nie odnaleziono, Mike'a wychowuje dziadek, a Eddie jest bardziej rozgadany niż Richie, chociaż gwoli ścisłości tak jak w powieści to temu drugiemu przypadła w udziale rola wesołka. Jack Dylan Grazer w roli Eddiego z całej tej siódemki wypadł najbardziej charyzmatycznie – to on najsilniej przyciągał mój wzrok, aczkolwiek pozostałym małoletnim aktorom też nie mogę zarzucić braku profesjonalizmu. Gdybym jednak miała wskazać w mojej ocenie lepszą dziecięcą obsadę to bez wahania wybrałabym tę z miniserialu. To samo tyczy się Pennywise'a – kunszt Tima Curry'ego w połączeniu z minimalistyczną charakteryzacją bardziej do mnie trafia niźli wspomaganie komputerowe. Ale gwoli sprawiedliwości efektywne starania Billa Skarsgarda w roli Tańczącego Klauna nie umknęły mojej uwadze. Nie pokazał się od tak doskonałej strony jak Curry, ale na duży plus i tak sobie zasłużył. Film z mniejszym rozmachem i w mocno okrojonej wersji (najbardziej brakowało mi silnego nacisku na magię płynącą z siły wyobraźni) pokazuje nam uroki i trudy dzieciństwa, uderza w familijną strunę, pamiętając przy tym o aspektach typowych dla horroru. Wielu recenzentów zestawia klimat tego dzieła ze „Stań przy mnie” Roba Reinera, filmem opartym na minipowieści „Ciało” Stephena Kinga zamieszczonej w zbiorze „Cztery pory roku”, ale jeśli ja miałabym komuś polecić inny utwór o okresie dziecięcym niż „To” pióra tego pisarza to wskazałabym „Małych ludzi w żółtych płaszczach”, minipowieść ze zbioru „Serca Atlantydów”, bo uważam ją za dużą lepszą od poczytniejszego „Ciała”. Zresztą „Kraina wiecznego szczęścia” film na kanwie „Małych ludzi w żółtych płaszczach” też bardziej mi się podobał od „Stań przy mnie”, choć oczywiście w moich oczach nie dorasta do poziomu literackiego pierwowzoru.

Zmian w stosunku do literackiego oryginału jest co niemiara – wydaje mi się, że nawet więcej niż w miniserialu Tommy'ego Lee Wallace'a. Co najważniejsze twórcy readaptacji zdecydowali się rozbić tę opowieść na dwie części (choć jeśli kolejna część będzie się cieszyć zbliżoną oglądalnością to podejrzewam, że zrobią z tego serię, ale to tylko moje przypuszczenia podyktowane wiedzą o innych hollywoodzkich hiciorach). W powieści i w miniserialu podawano okres dorosłości naprzemiennie z retrospekcjami. Tam doskonale się to sprawdzało, idealnie uzupełniało nawzajem i windowało emocjonalne napięcie. W pierwszej filmowej wersji nie udało się tego przedstawić w tak znakomity sposób, bo i forma (filmowa, nie literacka) była ku temu dużo mniej sprzyjająca. Pomysł Andy'ego Muschiettiego na wybrnięcie z tego problemu wielce mnie usatysfakcjonował, ponieważ miniserial aż nadto wyraźnie uświadomił mi, że próba powtórzenia konstrukcji stworzonej przez Stephena Kinga na kartach jego powieści „To” na ekranie ma znikome szanse powodzenia. Idąc dalej w tym punktowaniu zmian: tak samo jak w dziele Tommy'ego Lee Wallace'a zabrakło interludiów, chociaż o paru Ben wspomina przytaczając kolegom skróconą historię Derry. Bez zagłębiania się w szczegóły, bez odwzorowywania tamtejszych realiów przez twórców filmu. Barrens zmarginalizowano, tak samo Henry'ego Bowersa i jego gang. Długo by wymieniać czego jeszcze tutaj nie ma, dlatego wspomnę jedynie o tamie zbudowanej przez Klub Frajerów, dymnej jamie i co najbardziej bolesne braku mojego ukochanego Żółwia. Wszystko inne twórcom wybaczam, ale tak jak nie wybaczyłam twórcom miniserialu opuszczenia Żółwia tak nie wybaczam tego osobom odpowiedzialnym za omawiany projekt. Naprawdę, nawet modyfikacje pierwszoplanowych dziecięcych postaci mi nie przeszkadzały, nawet taki banał jak ich kłótnia i jeszcze większy banał następujący niedługo potem oraz wykrojenie wielu wspaniałych wątków nie było w stanie mnie zirytować, a bo wierność literackiemu oryginałowi nie jest dla mnie wartością nadrzędną w produkcjach na nich opartych. Ale nie potrafię przymknąć oczu na tę jedną modyfikację. Moja miłość do tej płaszczyzny książki najzwyczajniej w świecie całkowicie mi to uniemożliwia. Za to efekty specjalne w większości zrobiły na mnie pozytywne wrażenie. Owszem, twórców czasami ponosiło w pracy z komputerem – twarz Pennywise'a miejscami jest aż nadto sztuczna, jedno zbliżenie na oblicze trędowatego unaoczniło mi przesadne oddanie technologii cyfrowej, a i sekwencja z krwią bryzgającą z umywalki jest nazbyt efekciarska. Nieprzekonująca barwa posoki plus ewidentnie jej zbyt duża ilość. W końcu więcej nie zawsze znaczy lepiej – osobiście wolę umiar i nacisk na klimat pokazane w pierwszej ekranowej wersji „To”. Jump scenek też jest całkiem sporo i przynajmniej na mnie nie wywierały one zamierzonego efekty, ponieważ twórcy nie poprzedzali ich należycie długimi wstępami podnoszącymi napięcie, ale sam przebieg manifestacji zła, z wyłączeniem kilku na ogół finalnych dodatków cyfrowych, bo nazbyt przesadnych w swojej formie, odnotowuję na plus. Największe wrażenie zrobiły na mnie sekwencje z rzutnikiem (efektowny montaż wprawiający postać z fotografii w ruch, która następnie w migawkach nakłada się na umowny świat rzeczywisty) i scenka w piwnicy z udziałem demonicznego brata Billa i pełzającego klauna. W zestawieniu z nimi końcówka filmu prezentuje się blado, mało charakterystycznie i oczywiście tak samo jak to miało miejsce podczas seansu miniserialu ubolewałam nad rezygnacją z najbardziej kontrowersyjnego wydarzenia z książki. Twórców pierwszej filmowej wersji usprawiedliwiało to, że kręcili dla telewizji, w której wówczas niepodobna była pokazywać tak mocnych obrazków, ale miałam nadzieję, że w obecnych czasach i to w produkcji kinowej, której dano kategorię R filmowcom nie braknie odwagi na chociażby zasugerowanie tej sytuacji, jeśli już nie przybliżenie jej w wielu szczegółach. Zaskoczyło mnie natomiast jedno zdarzenie w końcowej partii filmu – na kimś, kto nie zna książki pewnie nie wywrze to takiego efektu, ale ci co czytali prawdopodobnie będą chociaż odrobinę, jeśli już nie nielicho zdumieni. Czy będą poczytywać owe rozwiązanie na plus to nie wiem, ale ja byłam twórcom „To” wdzięczna za tę niespodziewaną odskocznią od oryginału. I skłaniającą do namysłu. Ten krok stwarza bowiem konieczność wprowadzenia kolejnych niemałych zmian w drugim rozdziale filmowego „To”. Nie wiem, czy w kolejnej odsłonie readaptacji „Tego” pojawią się jakieś retrospekcje, ale nawet jeśli równałoby się to z pokazaniem wątków z książki pominiętych w tej odsłonie filmu to szczerze powiedziawszy wolałabym, żeby ich nie było. Żeby drugi rozdział w całości skoncentrował się na dorosłych poskramiaczach potwora gnieżdżącego się w Derry, ponieważ mam wątpliwości, czy w takowym kształcie udałoby się zachować spójność tej historii. Bo fabuła spójna jest, choć w zestawieniu z literackim pierwowzorem mocno spłaszczona – wolę jednak takie płaskie, acz zwarte wydanie niźli próby dokładniejszego odwzorowywania okresu dziecięcego siódemki protagonistów wówczas gdy najlepszy czas na to już minął. Jeśli już twórcom na tym zależało lepiej było to zrobić tutaj zamiast odkładać na następny rozdział, ale tak jak napisałam nie wiem, czy faktycznie tak przedstawiają się plany na kolejną odsłonę.
 
W książce To powracało mniej więcej co 27 lat – premierę pierwszej i drugiej adaptacji dzieli właśnie 27 lat, ale na pojawienie się kontynuacji tej nowszej odsłony na pewno nie przyjdzie nam aż tyle czekać. Pewnie wyjdzie tak szybko, jak tylko można, gdyż trzeba kuć żelazo póki gorące, czyli płynąć na fali popularności nowego „Tego” zanim jego gwiazda przygaśnie. Może to nigdy nie nastąpi, może za kilkadziesiąt lat obraz ten będzie postrzegany tak jak dzisiaj na przykład „Egzorcysta”, „Dziecko Rosemary” i „Koszmar z ulicy Wiązów”, może się nie zestarzeje, nie odejdzie w zapomnienie, przez ogół będzie uważany za pozycję obowiązkową dla każdego wielbiciela filmowego horroru. Bo choć to dokonanie Andy'ego Muschiettiego nie dołączyło do grona moich ulubionych produkcji opartych na prozie Stephena Kinga to musiałabym być nieprzytomna, żeby nie zauważyć odniesionego przezeń przeogromnego sukcesu.

czwartek, 28 grudnia 2017

„Zapowiedź: Nieznajomi: Ofiarowanie”

Kontynuacja kultowego horroru „Nieznajomi”, który przeraził miliony widzów na całym świecie.

Grupa zamaskowanych psychopatów powraca, by zebrać jeszcze bardziej krwawe żniwo.
„Nieznajomi: Ofiarowanie” wejdzie na ekrany kin 9 marca, dzisiaj premierę w sieci miał polski zwiastun: https://youtu.be/Yx2qSVDJ0s8

Czteroosobowa rodzina Jamesonów zostaje zmuszona przez okoliczności do przeprowadzki w odludną okolicę. Dom okazuje się zaskakująco przytulny i wszystko wskazuje na to, że niesprzyjający los wreszcie postanowił uśmiechnąć się do Jamesonów. Jednak pewnej nocy rozlega się pukanie do drzwi…
 
NIEZNAJOMI: OFIAROWANIE
(THE STRANGERS: PREY AT NIGHT)
PREMIERA: 9 MARCA 2018
REŻYSERIA:
Johannes Roberts
OBSADA:
Christina Hendricks („Drive”, „Mad Men” - serial, „Och, życie”, „Zoolander 2”)
Bailee Madison („Bracia”, „Żona na niby”)
Martin Henderson („Everest”, „The Ring”, „Szyfry wojny”, „Duma i uprzedzenie”)
GATUNEK: horror
PRODUKCJA: USA 2018

Źródło: wszystkie materiały od Rabbit Action Sp. z o.o.

wtorek, 26 grudnia 2017

„Lokator” (1976)

Trelkovsky znajduje mieszkanie do wynajęcia w starej kamienicy należącej do niejakiego pana Zy. Podczas oględzin lokalu dowiaduje się, że poprzednia najemczyni, Simone Choule, wyskoczyła z okna z zamiarem zabicia się. Obecnie przebywa w szpitalu, ale jej dni zdają się być policzone. W trakcie odwiedzin kobiety w placówce medycznej Trelkovsky poznaje jej przyjaciółkę Stellę, która zakłada, że mężczyzna znał Simone, a ten nie wyprowadza jej z błędu. Spędzają razem parę godzin, a niedługo potem Trelkovsky wprowadza się do dawnego mieszkania panny Choule. Szybko zaczyna mieć problemy z sąsiadami utyskującymi na hałasy, jakie robi nocami. Choć mężczyzna bardzo się stara dostosować do zasad panujących w budynku zawsze znajdzie się ktoś, kto ma do niego pretensje. Ponadto zauważa, że lokatorzy tej kamienicy mają dziwny zwyczaj długiego przebywania w toalecie w całkowitym bezruchu. To nie jedyne kuriozum, z którym się spotyka, znajduje dużo więcej niepokojących odstępstw od normy, które każą mu sądzić, że ma do czynienia z jakimś spiskiem zawiązanym przeciwko niemu.

Filmową wersję „Chimerycznego lokatora”, powieści autorstwa Rolanda Topora pierwotnie wydanej w 1964 roku, miał reżyserować Brytyjczyk Jack Clayton, ale Barry Diller ówczesny szef Paramount Pictures wytwórni, która kupiła projekt od Universal Studios, bez wiedzy Claytona podjął negocjacje z Romanem Polańskim. Diller ponoć założył, że Clayton nie jest już zainteresowany tym projektem chociaż w ogóle tego z nim nie konsultował. W ten oto sposób projekt trafił w ręce Romana Polańskiego, ku wielkiego niezadowoleniu Jacka Claytona. Scenariusz „Lokatora” na podstawie książki Rolanda Topora spisał Gerard Brach we współpracy z samym reżyserem filmu, a obecnie obraz jest postrzegany jako ostatnia część tzw. trylogii apartamentowej Romana Polańskiego, w skład której wchodzą ponadto „Wstręt” i „Dziecko Rosemary”.

To badacze i krytycy, a nie sam zainteresowany ukuli termin trylogii apartamentowej. Zauważyli bowiem charakterystyczne zbieżności pomiędzy „Wstrętem”, „Dzieckiem Rosemary” i „Lokatorem” Romana Polańskiego. Akcja wszystkich tych filmów rozgrywa się w wielkim mieście i wszystkie one przedstawiają studium czy to tylko rzekomego, czy faktycznego postępującego szaleństwa jednostki zajmującej jedno z mieszkań w starej kamienicy. W „Lokatorze” w postać rzeczonej być może zaburzonej psychicznie persony wcielił się sam Roman Polański. W iście doskonałym stylu przedstawił nam obraz mężczyzny, w którym sukcesywnie narasta przekonanie, że jego życie jest zagrożone. Mania prześladowcza, paranoja, UWAGA SPOILER zaburzenie tożsamości płciowej KONIEC SPOILERA – takie diagnozy widz będzie stawiał tytułowemu bohaterowi omawianego filmu, mężczyźnie noszącemu nazwisko Trelkovsky, który na swoje nieszczęście wynajął mieszkanie, z okna którego niedawno wyskoczyła młoda kobieta, niejaka Simone Choule. Mieszkanie w starej kamienicy, w której panują surowe zasady narzucane przez właściciela, starszego mężczyznę, pana Zy i większość najemców. Pochodzący z Polski, ale posiadający obywatelstwo francuskie (powiązanie z tymi dwoma konkretnymi krajami przywodzi na myśl osobę samego Romana Polańskiego) Trelkovsky jest człowiekiem wyalienowanym, żyjącym w ciągłym poczuciu zagrożenia ze strony osób, które go otaczają. Jego nieufność względem sąsiadów cały czas rośnie – jak niegdyś sam Polański nie wie skąd nadejdzie uderzenie, która osoba pierwsza przypuści na niego atak, ale w przeciwieństwie do widza, od pewnego momentu nie ma żadnych wątpliwości, że ktoś to w końcu uczyni. Główny bohater filmu ma grupkę przyjaciół, poznaje także młodą kobietę Stellę (bardzo dobra kreacja Isabelle Adjani, którą wielu fanów kina grozy kojarzy choćby z późniejszym „Opętaniem” Andrzeja Żuławskiego), nie jest więc takim kompletnym outsiderem. Na zewnątrz, bo w starej kamienicy, do której się wprowadził, w czterech ścianach leciwego domostwa wydaje się być traktowany jako ktoś gorszy, jak osoba, która nie zasługuje na dopuszczenie do kręgu wtajemniczonych (być może z powodu swojego pochodzenia) i jako ten, który uprzykrza życie innym. Chociaż wcale tak nie jest – po otrzymaniu pierwszego upomnienia za zakłócanie ciszy nocnej nowy najemca zachowuje się tak cicho, jak tylko może. Z natury jest człowiekiem ugodowym, starającym się nikomu nie wadzić, nie wchodzić w drogę ludziom przebywającym w jego otoczeniu i służyć pomocą każdemu, kto w jego ocenie akurat jej potrzebuje. Takie podejście do życia sprawia, że nierzadko jest wykorzystywany. Właśnie przez tę swoją naiwność jest wyzyskiwany przez dużo bardziej przedsiębiorcze osoby (scenka z bezdomnym). Mężczyzna pozwala by inni „wchodzili mu na głowę”, woli stracić niż wdawać się w konflikty, nie ma ochoty albo siły, aby zawalczyć o lepsze miejsce w grupie dlatego ciągle jest spychany na „koniec łańcucha pokarmowego”. A sąsiedzi gdy tylko im się na to pozwoli potrafią uprzykrzyć człowiekowi życie. Na swoje szczęście nie mieszkam w bloku ani w kamienicy, ale z opowieści innych wiem, że życie w takich miejscach bywa naprawdę ciężkie. A w scenariuszu Gerarda Bracha i Romana Polańskiego dostrzegam echa rzeczonych zasłyszanych opowieści, co daje mi powody sądzić, że czy to scenarzyści, czy autor literackiego pierwowzoru (powieści nie czytałam stąd brak pewności w tej kwestii) dokonali/dokonał całkiem wnikliwej obserwacji tego zjawiska. Ot, wątek z życia wzięty podany z dużą dbałością o atmosferę narastającej paranoi.

Gdybym była na miejscu Trelkovsky'ego to czym prędzej skoncentrowałabym się na szukaniu nowego lokum, ale tytułowy bohater tego filmu wychodzi z założenia, że zdoła sprostać wymaganiom stawianym przez sąsiadów i właściciela owej feralnej kamienicy. Sądzi, że uda mu się dostosować do zasad panujących w tym budynku. Mieszkanie bardzo mu się podoba, zależy mu na pozostaniu właśnie w tym miejscu tak bardzo i ma tak przesadnie ustępliwą naturę, że wydaje mu się, że jest w stanie znieść wszelkie niedogodności. Nie hałasuj, nie sprowadzaj do domu kobiet, nie przesuwaj w nocy mebli i najlepiej po zapadnięciu zmroku chodź w kapciach, ażeby sąsiedzi z dołu nie słyszeli stąpania po podłodze. Jeśli cierpisz na bezsenność, prowadzisz nocny tryb życia, najlepiej czym prędzej się przeprowadź, chyba że chcesz, aby pozostali lokatorzy ciągle składali na ciebie skargi, które prędzej czy później doprowadzą do wypowiedzenia ci umowy najmu. Do takich właśnie warunków musi dostosować się każdy, kto chce mieszkać w wiekowej kamienicy w Paryżu należącej do apodyktycznego pana Zy. Twórcy „Lokatora” już samymi tymi niełatwymi relacjami Trelkovsky'ego z nieprzejednanymi sąsiadami budzą w widzach obawę o bezpieczeństwo głównego bohatera, którą następnie konsekwentnie potęgują. Już sam fakt, że poprzednia lokatorka wyskoczyła z okna mieszkania zajmowanego obecnie przez Trelkovsky'ego rodzi dużą podejrzliwość względem sąsiadów, bo przecież mogło być tak, że została zmuszona do targnięcia się na własne życie. A jeśli dodamy do tego ewidentnie nieprzyjazne nastawienie większości lokatorów starej kamienicy do nowego najemcy tego nieszczęsnego mieszkania to powinniśmy szybko dojść do wniosku, że życie głównego bohatera jest zagrożone. Tak jak w „Dziecku Rosemary” od początku będziemy nieufnie nastawieni do pozostałych mieszkańców francuskiej kamienicy. A kilkukrotnie będziemy nabierać absolutnej wręcz pewności, że praktykują oni coś, co wymyka się naszemu pojmowaniu, coś w co Trelkovsky nie został wtajemniczony z tego prostego powodu, że został wybrany na ich kolejną ofiarę. Ludzki ząb znaleziony w ścianie, letarg w który zapadają co poniektórzy mieszkańcy odwiedzający toaletę to tylko niektóre z elementów nasuwających wyżej wspomniany tok myślenia. Twórcy „Lokatora” dają nam jednak możliwość oglądu sytuacji z dwóch perspektyw – tej jak się wydaje w pełni obiektywnej i tej subiektywnej, z punktu widzenia Trelkovsky'ego. Różnice, które w takich chwilach zostają aż nadto wyraźnie unaocznione każą nam dopuścić także inną możliwość, która to tak samo jak w przypadku tej pierwszej interpretacji raz będzie przyjmowana za pewnik, a innymi razy będzie odrzucana na rzecz tej drugiej teorii. Spisek czy postępująca choroba psychiczna? Tajemne moce wykorzystywane przeciwko nowemu lokatorowi oraz kobiecie wychowującej niepełnosprawną córką, a wcześniej Simone Choule czy zwykłe urojenia będące objawem rozwijającej się choroby? Czy Trelkovsky'emu zagrażają sąsiedzi czy to raczej on stwarza niebezpieczeństwo dla siebie i innych? Roman Polański prowadzi nas przez tę jakże zajmującą opowieść z właściwym sobie wyczuciem napięcia i z dużą dbałością o klaustrofobiczny, zimny klimat wielkomiejskiej paranoi, który oczywiście zawdzięczamy również utalentowanej ekipie, z Philippe Sarde autorem hipnotyzującej, mocno klimatycznej ścieżki dźwiękowej włącznie. „Lokator” nie jest jednak tak duszący jak „Wstręt”, ani tak niepokojący jak „Dziecko Rosemary” - z oprawy wizualnej przebija więcej powściągliwości, w moim odczuciu jest ona delikatniejsza niż w dwóch poprzednich obrazach wchodzących w skład tzw. trylogii apartamentowej. To, co pokazano wystarczyło do wzbudzenia we mnie silnych emocji, ale nie zaszkodziłoby gdyby atmosferę jeszcze trochę podkręcono, gdyby przygniatała z siłą porównywalną do tej z „Dziecka Rosemary” i „Wstrętu”. Zakończenie natomiast autentycznie wgniata w fotel, uderza zdecydowanie najmocniej z całego tego nieoficjalnego tryptyku – ogłusza, dezorientuje, a zaraz potem wprawia wszystkie trybiki w głowie widza w iście szaleńczy pęd.

„Lokator” to bez wątpienia jedno z najważniejszych dokonań Romana Polańskiego, obraz którego nie wypada nie znać, jeśli jest się fanem twórczości tego wielce uzdolnionego człowieka i filmowych thrillerów psychologicznych w ogóle. Bo to jeden z ważniejszych reprezentantów tego gatunku, cieszący się ogromną sympatią rzeszy widzów z całego świata, wielokrotnie analizowany, rozkładany na czynniki pierwsze tak przez krytyków i badaczy, jak zwykłych fanów psychologicznych dreszczowców oczarowanych filmową wersją „Chimerycznego lokatora” Rolanda Topora. Moim ulubionym dziełem Romana Polańskiego „Lokator” nie jest, to miejsce bowiem od lat zajmuje „Dziecko Rosemary”. Nawet „Wstręt” uważam za obraz lepszy od omawianego, ale na trzecie miejsce na tej mojej osobistej liście już w pełni sobie zasłużył.

sobota, 23 grudnia 2017

„Linia życia” (2017)

Studentka medycyny, Courtney, chcąc dowiedzieć się, czy istnieje życie po śmierci obmyśla niebezpieczny eksperyment, do przeprowadzenia którego potrzebuje pomocy innych osób. Udaje jej się namówić swoich znajomych z uczelni, Jamie'ego i Sophię, do stawienia się o umówionej porze w podziemiach szpitala, w którym wszyscy odbywają staż. Po przybyciu na miejsce Courtney zapoznaje ich ze swoim planem polegającym na zatrzymaniu na jedną minutę akcji swojego własnego serca. Po upływie tego czasu jej koledzy mają przystąpić do reanimacji. Eksperyment się udaje, ale nie obywa się bez komplikacji, które zmuszają Sophię do wezwania ich uzdolnionego kolegi Raya, śladami którego do podziemi przybywa ich koleżanka Marlo. Dzięki pomocy Raya Courtney udaje się przywrócić do życia i okazuje się, że dziewczyna rzeczywiście widziała coś po tamtej stronie i zyskała pewne nowe zdolności. Pozostali studenci biorący udział w eksperymencie, z wyjątkiem Raya, pragną pójść w jej ślady, nie wiedząc jakie tak naprawdę zagrożenie na siebie sprowadzają.

W 2016 roku Kiefer Sutherland ogłosił, że „Linia życia”, do obsady której dołączył, nie będzie remakiem kultowego obrazu Joela Schumachera z 1990 roku tylko jego kontynuacją, a on sam ponownie wcieli się w postać Nelsona Wrighta, który to wcześniej zmienił nazwisko. Myślał, że film będzie między innymi przybliżał dalsze dzieje tego bohatera, ale okazało się, że „Linia życia” w reżyserii Nielsa Ardena Opleva (twórcy między innymi ekranizacji głośnej powieści Stiega Larssona pt. „Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”) jest w istocie luźnym remakiem dzieła Schumachera albo rebootem, bo tak na dobrą sprawę oba te określania można przypasować do tego oto tworu. Budżet nowej „Linii życia” oszacowano na dziewiętnaście do dwudziestu milionów dolarów, a wpływy z biletów o parę milionów wybiegły poza dwukrotność tej sumy. 
 
Scenariusz nowej „Linii życia” napisał Ben Ripley (scenarzysta między innymi trzeciej i czwartej odsłony „Gatunku”) w oparciu o scenariusz pierwowzoru autorstwa Petera Filardiego. To oparcie nie było wielkie, co akurat bardzo mnie ucieszyło, bo poza „Funny Games” Michaela Hanekego tzw. remaki całkowite niezmiernie mnie męczą. Powtarzanie niemalże kropka w kropkę tego samego? Trudno się dziwić, że to może kogoś nudzić... Ale wróćmy do meritum. Scenariusz Bena Ripleya także opiera się na motywie wprowadzania się w krótkotrwały stan śmierci przez grupkę studentów medycyny, w postaciach których owszem widać zapożyczenia z wersji Joela Schumachera, ale są one doprawdy niewielkie i to takie pomieszanie z poplątaniem. A i same wydarzenia zaprezentowane w remake'u choć podobnego charakteru w szczegółach odbiegają od tych pokazanych w pierwowzorze. Żeby to lepiej zobrazować. Courtney (czasowo) zastępuje Nelsona – tutaj to kobieta, nie mężczyzna obmyśla eksperyment, który ma dać ostateczną odpowiedź na odwieczne pytanie o istnienie życia po śmierci. Dziewczyna nie ma jednak na sumieniu doprowadzenia w dzieciństwie do śmierci swojego rówieśnika, nad którym się pastwiła tylko wypadek innego rodzaju z udziałem dużo bliższej osoby. Ray tak samo jak Schumacherowski Randy nie decyduje się wprowadzić w stan śmierci, ale już jego biegłość w praktykach medycznych przywodzi na myśl Davida z oryginału, nie Randy'ego. Jamie to nowa odsłona Joe'ego, bowiem tak jak on prowadzi rozwiązły tryb życia, zmienia partnerki seksualne jak przysłowiowe rękawiczki. Sophia natomiast ma trochę zbliżony charakter do Rachel, ale na początku filmu widzimy nie ją tylko Courtney rozmawiającą z jedną z pacjentek (tak samo jak Rachel w filmie Schumachera) i to właśnie Courtney przyświecają podobne motywy, a największy grzech Sophii najbardziej przypomina grzech Davida. Jednak przy pierwszej próbie z Courtney w roli królika doświadczalnego to Sophia najmocniej sprzeciwia się przeprowadzeniu eksperymentu, to ją dręczą największe wątpliwości. Potem w jej miejsce wejdzie Ray, w ten oto sposób upodabniając się także do Rachel. Tymczasem Marlo boryka się z grzechem, który ze wszystkich przedstawionym najbardziej przypomina postępek Nelsona, a potem UWAGA SPOILER wchodzi w jego postać najpierw mając opory przed konfrontacją ze swoim przewinieniem, a następnie w pojedynkę wprowadzając się w stan śmierci, aby prosić swojego prześladowcę i zarazem ofiarę o przebaczenie. Swoją drogą to i wcześniejszy zwrot akcji to jedyne co mile mnie zaskoczyło (nabycie nowych zdolności po powrocie z tamtego świata to nowość, ale strasznie banalna). Mowa o śmierci głównej bohaterki, co żadnym novum nie jest, bo taki zabieg zastosowano już choćby w „Psychozie” Alfreda Hitchcocka, ale do tego momentu byłam przekonana, że to Courtney porwie się na taki krok, jak niegdyś Nelson. Do głowy mi nie przyszło, że ta rola przypadnie w udziale Marlo, że to ona w dalszej partii produkcji wkroczy na pierwszy plan KONIEC SPOILERA. W sumie to nawet cieszyły mnie te kombinacje w gronie bohaterów – trochę własnych pomysłów dodanych do zapożyczeń z dzieła Joela Schumachera w większości przypadków (Jamie'ego bym tutaj pominęła) podawanych bez jaskrawego podziału na role tj. w formie obdzielania cechami jednego bohatera z pierwowzoru więcej niż jedną osobę. I za wyjątkiem manierycznej Kiersey Clemons wszyscy odtwórcy ambitnych studentów medycyny porywających się na śmiertelnie niebezpieczny eksperyment całkowicie mnie usatysfakcjonowali. Najwięcej frajdy dostarczył mi udział dwóch bardzo lubianych przeze mnie aktorek, Ellen Page i Niny Dobrev – naprawdę przyjemnie było patrzeć na nie razem, w jednej produkcji, ale Diego Lunę i Jamesa Nortona też chciało mi się oglądać. Szkoda tylko, że Kiefer Sutherland dostał tak niewielką rólkę. UWAGA SPOILER Myślę, że koncepcja aktora mogłaby okazać się dużo lepsza – ciekawie by było, gdyby na końcu okazało się, że doktor Barry Wolfson w rzeczywistości jest Nelsonem Wrightem. Mimo tego, że wcale by mnie to nie zaskoczyło, bo szczerze powiedziawszy to właśnie na taki zwrot się przygotowałam, gdy po raz pierwszy ujrzałam go na ekranie KONIEC SPOILERA.

„Linia życia” to horror science fiction z naciskiem na ten drugi człon, bo kino grozy wkracza dopiero w dalszych partiach seansu, a i fachowość Nielsa Ardena Opleva w tym gatunku jest wielce dyskusyjna. Film przyporządkowano także do dramatu i w sumie nie mam powodów, żeby podawać tego w wątpliwość, bo echa tego gatunku dotarły też do moich uszu. Najlepszy w fabule jest jej główny składnik, motyw przewodni, którego to wcale nie zawdzięczamy twórcom omawianego obrazu. Wyrwali go z produkcji Joela Schumachera i w mojej ocenie zupełnie niepotrzebnie nadali mu supernowoczesnego sznytu. Sprzętu, z którego korzystają studenci medycyny przeprowadzający swój śmiały eksperyment może im pozazdrościć wielu lekarzy od lat praktykujących w Polsce, a tak nowoczesnego szpitala, w jakim bohaterowie nowej „Linii życia” odbywają staż podejrzewam, że sporo polskich pacjentów nigdy nawet nie widziało (chyba że na ekranie). Część akcji rozgrywa się właśnie w tym bajeranckim gmachu, jaskrawo oświetlonym budynku z mnóstwem bardzo drogiego wyspecjalizowanego sprzętu, którego nawet przez kilka sekund nie spowija ciężka, lekko przybrudzona atmosfera rodem z pierwowzoru. Wszystko jest kolorowe, przebogate i wypieszczone tak, że bardziej już chyba nie można. Nie ma tutaj miejsca na nieokiełznaną grozę emanującą z przytłaczająco mrocznych kadrów, a i to jak twórcy przeprowadzają nas przez podróże studentów po świecie pozagrobowym oraz przez konsekwencje ich czynu w życiu doczesnym nawet o jeden malutki kroczek nie zbliża się do specyfiki pierwowzoru. Wspomniane podróże studentów to pokaz plastiku w najczystszej postaci – silne kontrasty, żywe barwy i szybki teledyskowy wręcz montaż. A późniejsze przeżycia protagonistów, ich spotkania z niezwykłymi prześladowcami, choć utrzymane w ciemniejszych kolorach nie są nawet odrobinkę duszące. Pewnie dlatego, że z tego też przebija plastik, zamiast choćby delikatnego brudu, a i budowanie emocjonalnego napięcia twórcom remake'u „Linii życia” nie bardzo wyszło. Mniej pośpiechu: wolniejsza praca kamer i takiż sam montaż pewnie rozwiązałyby ten problem, ale członkowie ekipy woleli kręcić z myślą o fanach bardziej dynamicznego niźli klimatycznego kina grozy. Żeby jednak być całkowicie szczerą przyznaję, że scenki z udziałem nemezis Jamie'ego, a dokładniej dwa ujęcia, w których nagle wyrasta za jego plecami zrobiły na mnie niemałe wrażenie – idealne wyczucie chwili i płynny, bardzo widowiskowy montaż to elementy, którym zawdzięczam taką, a nie inną reakcję na rzeczone wstawki. Ponadto przyznaję, że pomimo tych licznych mankamentów w ogóle się nie nudziłam. Nie należy jednak przez to rozumieć, że nowa „Linia życia” obudziła we mnie multum emocji, że trwałam przed ekranem jak zaczarowana w nieustającej obawie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Nie, nie, nie – niemalże każdą sekwencję przyjmowałam całkowicie beznamiętnie. Ot, miałam przed sobą zwykłe patrzydło. Coś, co dało się oglądać bez ryzyka zaśnięcia, ale prawie nic ponadto.

Fani oryginalnej „Linii życia” w reżyserii Joela Schumachera nie powinni oczekiwać od remake'u Nielsa Ardena Opleva jakości choćby tylko delikatnie zbliżonej do ich ukochanego filmu, bo w przeciwnym razie najpewniej mocno się zawiodą. Jak przygotują się na plastikowe, wyjałowione z klimatu kino stricte rozrywkowe z morałem, wysokobudżetowy horror science fiction z przewagą tego pierwszego i dodatkiem niezbyt głębokiego dramatu, to może zdołają dotrwać do napisów końcowych zachowując przy tym pełnię przytomności. Tak jak ja. Ale prawdopodobnie bez takich emocji, jakie zaserwował im pierwowzór „Linii życia”. Tym, którzy nie widzieli oryginału zalecam nadrobienie zaległości – chyba, że ktoś z nich woli współczesny dynamiczny mainstream, przedkłada akcję nad klimat, teledyskowy montaż nad napięcie. W takim wypadku lepiej zrobi sięgając po remake z pominięciem dzieła Joela Schumachera.

piątek, 22 grudnia 2017

„Neverlake” (2013)

Jenny Brooks urodziła się w Toskanii, ale gdy jej matka zachorowała babcia wywiozła ją z Włoch. Teraz nastolatka uczęszcza do szkoły z internatem w Nowym Jorku, ale na prośbę swojego przed laty owdowiałego ojca zawiesza naukę w połowie semestru, żeby spędzić z nim trochę czasu w swoich rodzinnych stronach. Na miejscu poznaje mieszkającą z nim Olgę, kobietę, która była asystentką doktora Brooksa w czasach, gdy praktykował chirurgię, a teraz zajmuje się domem. Obecnie mężczyzna prowadzi amatorskie badania jeziora zwanego Lake of the Idols i usytuowanego w lesie nieopodal jego nieruchomości, które w starożytności przez Etrusków było uważane za święte z powodu jego uzdrawiających właściwości. Nazajutrz po przyjeździe do Toskanii Jenny wybiera się w pojedynkę nad jezioro. Na miejscu poznaje niewidomą dziewczynkę, Malilę, która prowadzi ją do innych chorych dzieci, z którymi mieszka w starym, nadzorowanym ośrodku. Jenny zaprzyjaźnia się z nimi, a niedługo potem zostaje zapoznana z niepokojącymi informacjami na temat Lake of the Idols.

„Neverlake” to włoski horror nastrojowy w reżyserii Riccardo Paolettiego, który podczas kręcenia niniejszego obrazu miał na koncie tylko film dokumentalny „In coda ai titoli” wyreżyserowany we współpracy z Daniele Basilio. W 2015 roku on i Andrea Muzzi stworzyli komedię „Basta poco” i jak na tę chwilę na tych trzech produkcjach zamyka się filmografia Riccardo Paolettiego. Ale szczerze powiedziawszy po tym co zobaczyłam w „Neverlake” nie miałabym nic przeciwko kontynuowaniu jego przygody z filmowym horrorem. Pierwszy pokaz omawianego obrazu odbył się w 2013 roku na Courmayeur Film Festival, a do szerszej widowni w kilku krajach świata trafił w następnych latach, ale w żadnym regionie nie odniósł spektakularnego sukcesu.

Ponoć Riccardo Paoletti zakończył proces tworzenia „Neverlake” lżejszy o siedem kilogramów, niedostatki budżetowe zmusiły go bowiem do wytężonej pracy, z której narodziło się coś, co w moim mniemaniu przewyższa poziomem większość hollywoodzkich straszaków z ostatnich lat. Pomysłodawcami historii byli Manuela Cacciamani i Carlo Longo, a scenariusz w oparciu o to, co oboje wymyślili spisał ten drugi. W centrum swojej opowieści umieścili jezioro, które istnieje w rzeczywistości i ma taką samą historię, jak ta pokrótce wyłuszczona w scenariuszu „Neverlake”. Leżące w prowincji Arezzo Lake of the Idols było swego rodzaju obiektem kultu starożytnych Etrusków, ludu przekonanego, że woda znajdująca się w tym naturalnym zbiorniku ma właściwości uzdrawiające. Składali temu miejscu ofiary w postaci małych figurek (wrzucali je do jeziora), które to również mają swoje miejsce w historii Cacciamani i Longo. Dawne wierzenia są fundamentem tej opowieści, historia portretowanego regionu była główną inspiracją twórców, a potencjał tkwiący w owej koncepcji, jak na moje oko, został w dużym stopniu wykorzystany. Metafizyczna otoczka, z największą siłą atakująca w sekwencjach obrazujących koszmarne sny głównej bohaterki, nastoletniej Jenny Brooks, idealnie synchronizuje się z fabułą, uwypukla aurę tajemniczości z nie mniejszą siłą niźli pytania stawiane przez scenarzystów. Ujawnia się nie tylko w onirycznych, zręcznie zmontowanych wstawkach, choć to właśnie w nich jest najbardziej wyrazista. Metafizyczna atmosfera spowija także sceny rozgrywające się na jawie, przy czym odznacza się większą subtelnością niż w koszmarach sennych Jenny. Metaliczne, ponure barwy, jesienna posępność kładąca się na zalesionym krajobrazie rozciągającym się w okolicach domu doktora Brooksa, ojca pierwszoplanowej postaci – to wszystko wypada bardzo klimatycznie. Gdy na to patrzyłam właściwie ani na chwilę nie opuszczało mnie wrażenie istnienia jakiejś złowieszczej niedookreśloności, nadnaturalnej zagadkowości, która swoimi korzeniami sięga do czasów starożytnych. Najgorsze w „Neverlake” jest aktorstwo i dotyczy to absolutnie wszystkich członków obsady. Daisy Keeping, odtwórczyni roli głównej także albo nawet przede wszystkim, bo to właśnie na jej nienaturalną grę patrzy się najdłużej. Sztuczna mimika i drewniana dykcja, która szczególnie mocno rani uszy podczas recytowania przez nią fragmentów wierszy, poezja jest bowiem ulubioną lekturą Jenny Brooks. David Brandon wcielający się w postać jej ojca też nie pochwalił się przekonującym warsztatem, Joy Tanner w roli Olgi w tym gronie wypadła najlepiej, aczkolwiek do pełni satysfakcji jeszcze dużo mi brakowało. Chore dzieci przebywające w ośrodku nadzorowanym przez, jak można wywnioskować z ich słów i zachowania, nieprzyjaźnie do nich nastawionych dorosłych, z nastoletnim Peterem włącznie wypadli jeszcze mniej autentycznie niż Keeping, nie irytowali mnie jednak z porównywalną siłą z tego prostego powodu, że pojawiali się na ekranie dużo rzedziej, a gdy już to następowało więcej uwagi koncentrowałam na ich zagadkowym zachowaniu i dających do myślenia słowach niźli grze aktorskiej.

Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że „Neverlake” jest horrorem z gruntu nieprzewidywalnym, że jego twórcy wprowadzają tak dużo wątpliwości, stawiają tyle pytań, na które aż do ostatnich scen bezskutecznie szuka się odpowiedzi, że mamy tutaj do czynienia z prawdziwym intelektualnym wyzwaniem nawet dla najbardziej domyślnych widzów. Nie jestem orłem w tej dziedzinie (i w żadnej innej skoro już o tym mowa), a udało mi się częściowo rozszyfrować zamysł scenarzystów. Na długo przed wyjawieniem całej prawdy domyśliłam się, jak też będą się przedstawiać jej fragmenty, ale nie zdołałam sklecić z tego logicznej całości. Pewnie dlatego, że brakowało mi paru ważnych części, że nie potrafiłam odnaleźć odpowiedzi na kilka istotnych pytań, a to tylko wzmagało moje zainteresowanie tą klimatyczną historią. Stopień skomplikowania, wbrew pozorom, nie jest jednak wysoki, Carlo Longo złożył swój scenariusz z kilku dobrze znanych fanom nastrojowego kina grozy motywów, które wzbogacił odniesieniami do historii Lake of the Idols. Mamy więc powrót głównej bohaterki w rodzinne strony, poznanie towarzyszki ojca, która czasami zachowuje się cokolwiek podejrzanie, zaciszne miejsce, które może być nawiedzone, nowych znajomych mieszkających w obskurnym domostwie, który według Jenny jest sierocińcem dla chorych nieletnich. I badania, którym oddaje się były chirurg, niepraktykujący już w wyuczonym zawodzie ojciec głównej bohaterki, który z jakiegoś powodu nie chce dopuścić córki do swoich odkryć. Mamy małą nieruchomość doktora Brooksa stojącą z dala od innych skupisk ludzkich, w odludnej okolicy nieopodal której znajduje się las, w którym z kolei znajdziemy naturalny zbiornik wodny będący obiektem badań byłego chirurga. To właśnie jezioro zdaje się być jądrem całej zagadki, to w tym miejscu zbiegają się wszystkie podejrzenia rozbudzane w widzach przez twórców „Neverlake”, wszystkie złe przeczucia, które z taką wprawą filmowcy rozniecają w oglądających podczas portretowania pobytu głównej bohaterki w Toskanii. W paru miejscach pojawiały się efekty komputerowe, przez co sfera wizualna czasami na chwilę traciła na autentyczności. Zbliżenie na ranę w ciele Jenny i dwie scenki z jeziorem wywołały we mnie poczucie niesmaku, bo aż zanadto emanowany nowoczesnym efekciarstwem tak przeze mnie niepożądanym w kinie grozy, ale już te subtelniejsze komputerowe dodatki całkiem nieźle wkomponowały się w tę opowieść. Końcówka zdołała mnie wzruszyć – łezka nie poleciała, ale to, co zostało ujawnione w ostatniej partii „Neverlake” trochę mnie przygnębiło. Efekt byłby jednak dużo lepszy, gdyby twórcy poszli jeszcze dalej w ten tragizm. Bo z pewnością mogli to zrobić.

Dobra nastrojówka - nie mniej, nie więcej. Właśnie tak oceniam pierwszy i jak na razie jedyny horror w reżyserskiej karierze Riccardo Paolettiego i pozostaję z nadzieją, że w przyszłości powróci do tego gatunku. Najlepiej wówczas, gdy będzie go stać na szerszą dystrybucję, bo włoski horror „Neverlake” prawdopodobnie właśnie z powodu mocno ograniczonych funduszy nie dotarł w szybkim czasie do masowej publiczności z niemalże całego świata. A podejrzewam, że gdyby był rozpowszechniany na taką skalę, jak hollywoodzkie straszaki to znalazłby dużo więcej sympatyków. Może nie dozgonnych fanów, ale ludzi takich jak ja, dostrzegających w nim dużo dobrego, odbierających go na plus, acz bez ogromnych zachwytów, prawdopodobnie już tak.

czwartek, 21 grudnia 2017

„Śmiertelna przysięga” (2007)

Nowa studentka, Samantha Willows, stara się o przyjęcie do bractwa. Ona i pozostałe kandydatki muszą przejść liczne próby przygotowane przez pełnoprawne członkinie stowarzyszenia, na czele którego stoi Leslie. Interesujący się zjawiskami nadprzyrodzonymi chłopak Sam, Oliver, czuje się zaniedbywany przez swoją dziewczynę. Samantha większość wolnego czasu spędza w towarzystwie nowych przyjaciółek i ma wątpliwości czy należy kontynuować ten wieloletni związek. Kiedy członkinie bractwa dowiadują się o śmierci jednej z nich, Nikki Evans, zaczynają dziwnie się zachowywać. Wygląda na to, że coś ukrywają i obawiają się o swoje życie. Samantha stara się zgłębić tę sprawę, odkryć tajemnicę trzech członkiń studenckiego stowarzyszenia, w szeregi którego tak bardzo pragnie wstąpić.

„Śmiertelna przysięga” to kanadyjski horror w reżyserii nieżyjącego już Berta Kisha i na podstawie scenariusza Jeda Seidela (pomysłodawcy tej historii) oraz Michaela Vickermana, którego fani horrorów mogą kojarzyć z „The Wicked” (2013). Pierwsze pokazy „Śmiertelnej przysięgi” odbyły się na antenach telewizji Lifetime i Global TV w 2007 roku. W 2010 roku film wydano na DVD w Stanach Zjednoczonych, a dwa lata później rozpoczęto dystrybucję DVD i Blu-ray we Francji.

Nie zdziwiłabym się, gdyby pomysł na fabułę „Śmiertelnej przysięgi” zrodził się w głowie Jeda Seidela pod wpływem „Domu pani Slater”, slashera z 1983 roku w reżyserii Marka Rosmana. Nie byłabym również zaskoczona, gdyby okazało się, że scenarzyści luźnego remake'u „Domu pani Slater” pt. „Ty będziesz następna” (2009) widzieli film Berta Kisha, bo w obu produkcjach pojawia się bardzo podobny wątek. Wziąwszy jednak pod uwagę fakt, że nie jest on żadnym novum w tym gatunku nie mogę stwierdzić z absolutną pewnością, że pomysłodawcy „Ty będziesz następna” musieli znać „Śmiertelną przysięgę”. W końcu tutaj w tym konkretnym miejscu inspirowano się „Koszmarem minionego lata” Jima Gillespie'ego i scenarzyści nawet nie starali się tego ukryć. Wręcz przeciwnie: w dalszej partii filmu wtłoczyli w usta jednego z bohaterów filmu kwestię, która chyba każdemu miłośnikowi slasherów każe pomyśleć o „Koszmarze minionego lata”. Nie mam żadnych wątpliwości, że to nie było wynikiem przypadku, że Jed Seidel i Michael Vickerman chcieli żeby odbiorcy „Śmiertelnej przysięgi” byli świadomi tego połączenia z „Koszmarem minionego lata”. W produkcji Berta Kisha dostrzegłam jednak jaskrawsze powiązania z „Domem pani Slater” - nie wiem, czy celowe czy zupełnie przypadkowe, bo akurat źródła inspiracji tychże scenarzyści nie zdecydowali się ujawnić (zakładając, że w ogóle zapożyczali w tym miejscu z jakiegoś innego dzieła). Żeńskie bractwo studenckie, które musi zmierzyć się z nieoczekiwanym przeciwnikiem w konsekwencji czynu, którego dziewczęta się dopuściły. A ściślej cztery pełnoprawne członkinie stowarzyszenia: Leslie, Rachel, Amanda i Nikki. „Śmiertelna przysięga” nie wpisuje się jednak w nurt slash, tak jak „Dom pani Slater” - twórcy uderzają w inną, acz nie mniej rozpowszechnioną stylistykę. Sięgają po konwencję, która jest dobrze znana absolutnie wszystkim fanom gatunku, tym samym narażając się na krytykę między innymi tych osób, dla których oryginalność jest najważniejsza. Te osoby najlepiej zrobią trzymając się z daleka od „Śmiertelnej przysięgi”. Podobnie ci, którzy nie przepadają za horrorami o zjawiskach nadprzyrodzonych i ci, którym obcowanie z delikatnym kinem grozy podanym w realiach młodzieżowych nie dostarcza żadnej przyjemności. Omawiane przedsięwzięcie Berta Kisha nie wybiega bowiem poza ciasne ramy tak mocno rozpowszechnionego schematu, a i klimat spowijający każdy kadr jest powieleniem tego, co mogliśmy już zobaczyć w niezliczonych teen horrorach kręconych po „Krzyku” Wesa Cravena. I to wyłącznie tych najdelikatniejszych, bo już choćby takie „Oszukać przeznaczenie” ma w sobie więcej mroku niż „Śmiertelna przysięga”. Z całą pewnością nie jest to film dla tych, którzy pragną mocnych wrażeń, zapadających w pamięć scen, nieprzewidywalnych zwrotów akcji i przygniatającej atmosfery wszechobecnej grozy. To obraz, dla tych sympatyków horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, którzy chcą się odprężyć, wtopić w jakąś niewymagającą myślenia historyjkę, której prawdopodobnie po paru dniach nie będą prawie wcale pamiętać. I właśnie po takie kino lubię sobie od czasu do czasu sięgnąć.

Leighton Meester w roli Samanthy Willows, studentki pierwszego roku starającej się o przydział do renomowanego żeńskiego bractwa, spisała się na tyle dobrze, żebym nie musiała się zmuszać do „trwania u jej boku”. Chciało mi się jej towarzyszyć, pomimo dosyć pobieżnego zarysowania tej postaci. Scenarzyści sięgnęli zarówno w tym, jak i w pozostałych przypadkach po dobrze znane modele bohaterów horrorów, co poszukiwacze oryginalności powinni potraktować jak kolejną przestrogę przed „Śmiertelną przysięgą”. Samantha przypomina slasherową final girl – dobra uczennica, która z powodu przekonań swojego chłopaka Olivera wciąż jest dziewicą – która nagle znalazła się na rozstaju. Wszystko wskazuje na to, że narodziło się w niej silne postanowienie diametralnej zmiany swojego życia, że zapragnęła nieco je ubarwić, tym samym niechcący raniąc swojego wieloletniego chłopaka. Pierwszym krokiem na tej nowej ścieżce życiowej jest dostąpienie zaszczytu wstąpienia do elitarnego studenckiego bractwa, któremu przewodzi średnio wykreowana przez Lisę Marie Caruk, jasnowłosa Leslie. Chyba każdy fan horrorów nabierze czujności na wiadomość o bractwie, bo w tym gatunku w takich stowarzyszeniach zazwyczaj źle się dzieje. Już w tych początkowych partiach „Śmiertelnej przysięgi” powinno narosnąć w nich przekonanie, że Samantha nieopatrznie wkroczyła na niebezpieczną ścieżkę, z której powinna czym prędzej zejść. Ale jak przystało na główną bohaterkę horroru nie zrobi tego. Gdy już nabierze pewności, że członkinie bractwa ukrywają coś przed kandydatkami (i resztą świata) i że ich sekret jakoś wiąże się z tragiczną śmiercią jednej z „sióstr”, bez chwili zwłoki przystąpi do badania tej sprawy. Do odkrywania tajemnicy, która przynajmniej dla większości widzów powinna być oczywista już w chwili rozpoczęcia tego amatorskiego śledztwa. „Śmiertelna przysięga” jest wręcz boleśnie przewidywalna – nawet największy zwrot akcji zastosowany w końcowej partii filmu przed kilkoma laty, gdy po raz pierwszy oglądałam ten film, nie był dla mnie żadną niespodzianką. I właśnie to, nie brak oryginalności, czy delikatne podejście do gatunku, zakłócało mój odbiór rzeczonego przedsięwzięcia Berta Kisha. Gdyby dopracować tę sferę „Śmiertelną przysięgę” oglądałoby mi się jeszcze lepiej, choć jakichś trudnych do wytrzymania mąk i tak nie przeżywałam. Nawet w krótkich sekwencjach, w których królowały tandetne efekty komputerowe – realizmu nie było w tym za grosz, ale na szczęście twórcy potraktowali je w charakterze rzadkich i niedługich dodatków. Dzięki temu nie musiałam dosłownie nurzać się w plastikowym efekciarstwie, które niepożądanie odwracałoby uwagę od co prawda przewidywalnej, ale jakimś sposobem wciągającej fabuły. Fabuły, która jest swoistym miszmaszem kilku znanych rozwiązań fabularnych, którą zbudowano w oparciu o kilka lubianych przeze mnie motywów, i w której pojawia się parę dodatków nasuwających silne skojarzenia z innymi konkretnymi horrorami. A że wprost przepadam za wyszukiwaniem takich zbieżności, w scence z wyciąganiem sznurka z gardła i w akcjach ze zdjęciami od razu dopatrzyłam się podobieństw do „The Ring”, które to dopisałam do skojarzeń z „Domem pani Slater” i „Koszmarem minionego lata”. Choć oczywiście nie jest wcale powiedziane, że twórcy „Śmiertelnej przysięgi” we wszystkich tych przypadkach faktycznie czerpali z wybranych przeze mnie horrorów. Niemniej zabawa była przednia – choć założę się, że mojej radości z tego tytułu nie podzielą osoby, które z najprawdziwszą pogardą przyjmują wszelkie podobieństwa do innych znanych im dzieł.

Fani lekkich horrorów młodzieżowych, przy których można się odprężyć, które nie wymagają od widzów wzmożonego myślenia i nie starają się wzbudzać w oglądających silnych emocji, w mojej ocenie mają dużą szansę odnaleźć się w tym projekcie Berta Kisha. Zapewne nawet oni będą mieli kila zastrzeżeń do „Śmiertelnej przysięgi”, bo bez wątpienia nie jest to szczytowe dokonanie na polu lżejszych horrorów z XXI wieku. Bez kilku mankamentów się nie obyło, ale jeśli lubi się takie klimaty to nie powinny one odbierać całej radości z oglądania tego obrazu. Konwencjonalnego, co warto powtórzyć na użytek tych poszukiwaczy innowacyjnych rozwiązań, którzy jeszcze nie mieli okazji obejrzeć tego filmu. Wierzcie mi: lepiej, żebyście jej nie mieli. Chyba że bardzo lubicie narzekać...

wtorek, 19 grudnia 2017

Zapowiedź: „Winchester: Dom duchów”

Mrożący krew w żyłach horror inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, jakie miały miejsce w jednym z najsłynniejszych nawiedzonych domów w historii.

Laureatka Oscara Helen Mirren i Jason Clarke w opowieści o wdowie, która płaci przerażającą cenę za grzechy swego męża… lub tak jej się tylko wydaje.

„Winchester: Dom duchów” wejdzie na ekrany kin 9 lutego, przed chwilą premierę w sieci miał polski zwiastun: https://youtu.be/cttlHzGfPuI

To historia najstraszniejszego opętania w historii ludzkości, która fascynuje miliony ludzi na świecie.
Czy legenda o duchach ofiar zabitych z najpopularniejszego karabinu w historii jest prawdziwa?
Wejdź w progi najbardziej znanego i nawiedzonego domu w Ameryce i zgłąb jego mroczne tajemnice.

WINCHESTER: DOM DUCHÓW
(Winchester)
PREMIERA: 9 LUTEGO 2018
Po tragicznej śmierci męża i syna, Sarah Winchester pogrąża się w żałobie i oddala od codziennego życia. Jest przekonana, że jej rodzinę nawiedzają duchy osób, które zostały zabite z broni skonstruowanej przez jej męża, czyli ze słynnego karabinu Winchester. By bronić się przed demonami Sarah zleca budowę niezwykłej posiadłości. Składający się z setek pokoi, skonstruowany jak labirynt, pełen prowadzących donikąd schodów i ślepych korytarzy dom ma być pułapką na duchy. Rodzina Winchester, zaniepokojona stanem zdrowia wdowy wzywa na konsultację słynnego psychiatrę, który ma odwieść kobietę od jej szalonych planów. Wkrótce okazuje się jednak, że Sarah Winchester wcale nie oszalała…

REŻYSERIA: Michael Spierig , Peter Spierig („Daybreakers – Świt”, „Piła Dziedzictwo”, „Przeznaczenie”)
OBSADA: Helen Mirren („Królowa” - OSCAR, „Podróż na sto stóp”, „RED”, „Hitchcock”, „Gosford Park”, „Złota dama” ), Jason Clarke („Everest”, „Wróg nr 1”, „Ewolucja planety małp”, „Wielki Gatsby” )
GATUNEK: horror
PRODUKCJA: USA 2018

Źródło: wszystkie materiały od Rabbit Action Sp. z o.o.

„Zbrodnie przyszłości” (1970)

Przyszłość. Adrian Tripod kiedyś być dyrektorem kliniki dla majętnych ludzi funkcjonującej pod nazwą Dom Skóry, w której zajmowano się problemami ze skórą wywołanymi przez pewne konkretne kosmetyki. Z czasem kontrolę nad ośrodkiem przejął jego mentor, dermatolog Antoine Rouge, który wykazywał niezdrowe zainteresowanie chorobą dziesiątkującą płeć żeńską. Po jakimś czasie mężczyzna zniknął, a klinika zaczęła chylić się ku upadkowi. Teraz na terenie ośrodka przebywa niewielu pacjentów, a personel został znacznie zredukowany. Adrian Tripod interesuje się jednym z pacjentów, mężczyzną, którego dopadła tak zwana choroba Rouge'a, objawiająca się między innymi wyciekiem dziwnej substancji z uszu zarażonego.

„Zbrodnie przyszłości” to jeden z wczesnych filmów Davida Cronenberga, nakręcony przed jego przygodą z horrorem, w czasach, w których jego nazwisko było znane co najwyżej garstce widzów. Wcześniej stworzył bowiem dwie krótkometrażówki i trwający trochę ponad godzinę obraz science fiction zatytułowany „Stereo”. „Zbrodnie przyszłości” zrealizowano w sposób podobny do „Stereo” i tak samo jak poprzedni projekt Cronenberga film trwa zaledwie nieco ponad sześćdziesiąt minut. Budżet omawianego filmu oszacowano na dwadzieścia tysięcy dolarów – ekstremalnie mało, ale dla porównania „Stereo” zostało ponoć nakręcone za okrągłe trzy i pół tysiąca dolarów.

Scenariusz „Zbrodni przyszłości” David Cronenberg napisał sam. Zdjęcia, montaż i produkcję także był zmuszony wziąć na siebie, ale w poszczególne role nie musiał się już wcielać, bo udało mu się skompletować obsadę złożoną z samych amatorów (niektórzy z nich, w tym odtwórca pierwszoplanowej postaci, Adriana Tripoda, wystąpili we wcześniejszym „Stereo” Cronenberga). „Zbrodnie przyszłości” to film bez dialogów, ale co jakiś czas pojawia się głos z offu należący do Adriana Tripoda. Jest on zarazem centralną postacią tej produkcji i narratorem. W tej drugiej roli wykłada widzom kontekst, bardzo pomocny w odnajdywaniu sensu tej opowieści, aczkolwiek jako że narrator nie wdaje się w szczegóły dojście do satysfakcjonującej interpretacji tego dziełka dla co poniektórych odbiorców może być mocno kłopotliwe. Przyznam, że nie wszystko było dla mnie w pełni zrozumiałe, niektóre szczegóły wymykały się mojemu pojmowaniu, nie potrafiłam ich odczytać, znaleźć dla nich miejsca w tej historii. Opowieści, której ogólny zarys chyba rozumiałam – chyba, bo „Zbrodnie przyszłości” to tego rodzaju produkcja, w której łatwo o nadinterpretację, o wybieganie daleko poza myśli scenarzysty. Akcję swojego obrazu science fiction z 1970 roku David Cronenberg umieścił w niedalekiej przyszłości, w świecie dotkniętym niedostatkiem kobiet w wieku rozrodczym. Do tego stanu rzeczy doprowadziła śmiertelna choroba, która na początku dotykała tylko przedstawicielki płci pięknej niedługo po wydaniu przez nich na świat dziecka. Potem zaraza rozprzestrzeniła się także na mężczyzn, przy czym tej grupy ludzi nie zaatakowała z porównywalną siłą. Efekt jest taki, że na Ziemi jest dużo więcej mężczyzn niż kobiet, a w niegdysiejszej klinice Dom Skóry, w której toczy się akcja „Zbrodni przyszłości” pań w wieku rozrodczym nie ma natomiast wcale. Od narratora i zarazem głównego bohatera filmu, Adriana Tripoda, dowiadujemy się, że jakiś czas temu jego mentor, dermatolog Antoine Rouge zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Wcześniej wykazywał niezdrowe zainteresowanie chorobą dziesiątkującą ludzkość, którą przynajmniej na terenie ośrodka nazywano chorobą Rouge'a. Nie wydaje mi się, żeby Cronenberg pozostawiał tutaj szerokie pole do domysłów. Zdradza niewiele, ale z tych skąpych danych można chyba bezpiecznie (bez ryzyka nadinterpretacji) wysnuć wniosek, że Antoine Rouge był klasycznym burzycielem, szalonym doktorkiem, który eksperymentował z tą dziwaczną zarazą, stwarzając tym samym ogromne zagrożenie dla rasy ludzkiej. Aż nazbyt wyraźnie wybrzmiewa tutaj echo przyszłego Cronenberga, tak dobrze znanego wielbicielom body horrorów, genialnego twórcy, który miał tak duży wkład w rozwój krwawego kina grozy. Właściwe to oglądając „Zbrodnie przyszłości” miałam nieodparte wrażenie, że ścieżka, którą David Cronenberg wkrótce podążył (jedna z kilku) była naturalnym przedłużeniem tego, co pokazał w omawianym obrazie. Widzimy tutaj bowiem swoistą wprawkę do horrorów, którymi Kanadyjczyk obdarował opinię publiczną trochę później, coś co po prostu musiało przybrać kształt, z którym ten człowiek jest bodaj przede wszystkim kojarzony. Szalony doktorek, dziwaczna zaraza, silne zainteresowanie cielesnością (ale jeszcze niegraniczące z obsesją, to zobaczymy dopiero w jego horrorach) i komentarze społeczne zawarte w podtekstach, które wypuszczają się na terytorium tzw. tematyki tabu. I to nie tylko w kwestii homoseksualizmu głównego bohatera, preferencji seksualnej, której Adrian Tripod nie potrafi zaakceptować, ale też nie umie stłumić w sobie pociągu do przedstawicieli tej samej płci. Męczy się więc w swoim własnym ciele, żywi do samego siebie głęboką pogardę, walczy z tak znienawidzonymi przez siebie uczuciami, choć jakaś cześć niego wie, że taka postawa jest z góry skazana na porażkę. A przynajmniej ja tak to interpretuję – co podkreślam z tego prostego powodu, że ta sfera scenariusza jest tak mętna, że wcale nie zdziwiłabym się, gdyby część widzów inaczej ją sobie tłumaczyła.

W mojej ocenie to klimat jest najlepszym składnikiem „Zbrodni przyszłości”, elementem, który najsilniej przykuwał moją uwagę – silniej niż fabuła, bo choć sam pomysł był nadzwyczaj interesujący to mocno mierził mnie szczątkowy wymiar tej opowieści. Brak dialogów, swoista pantomima dodatkowo utrudniała odbiór tego obrazu i bynajmniej nie przez swoją enigmatyczność. To nie przeszkadzało mi w takim stopniu, jak brak naturalności – mimika i gesty aktorów były albo denerwująco przesadne (jak z kiepskiego teatru), albo wręcz przeciwnie: nad wyraz oszczędne, żeby nie rzec drewniane. „Marmurowa twarz” głównego bohatera, w którego wcielił się Ronald Mlodzik, jego nieprzeniknione oblicze wydające się być kompletnie wyzute z emocji oddziaływały na mnie odpychająco. Tak samo zresztą jak drętwa dykcja Adriana Tripoda w roli narratora. Podejrzewam, że taki był zamiar Davida Cronenberga, że dążył do wytworzenia chłodnego dystansu do tej postaci, wolałabym jednak aby takie nastawienie nie brało się z przeświadczenia, że patrzę na osobę, która nijak nie odnajduje się w tym fachu. Kreacja Mlodzika cechowała się taką topornością, że aż za często prosiłam w myślach Davida Cronenberga, żeby na jakiś czas wypchnął go z planu i dał mi się nacieszyć klimatycznymi ujęciami zewnętrza i wnętrza surowego, klinicznego wręcz ogromnego budynku, w którym i wokół którego toczyła się akcja „Zbrodni przyszłości”. Wiedziałam, że Ronald Mlodzik nie był profesjonalnym aktorem tylko amatorem, wiedziałam, że nie miał doświadczenia w tym fachu (nie licząc „Stereo”) i że Cronenberg nie dysponował kwotą, która umożliwiłaby mu zatrudnienie bardziej obytego z kamerą i/lub utalentowanego aktora, ale ta świadomość wcale nie poprawiała mojego spojrzenia na efekt starań Mlodzika. Dużo więcej przyjemności dostarczało mi wgapianie się w zimne zdjęcia, tak typowe dla Davida Cronenberga. Tak, już wówczas Kanadyjczyk skłaniał się w stronę mrożącej surowości, atakował porażającym chłodem, z którego jednak nie potrafił jeszcze wydobyć tyle intymności, co w swoich późniejszych, śmielszych obrazach. Liczne przestoje, kamera skupiająca się na postaciach (albo postaci), które czy to są kompletnie nieruchome, czy nie robią absolutnie nic, na co chciałoby się patrzeć. Niemiłosierne przeciąganie tych wstawek, nieprzynoszące zadowalającego skutku starania o intensywny przekaz emocjonalny czasami doprowadzały mnie na sam skraj cierpliwości. I gdyby nie pozostałe mocno klimatyczne ujęcia, które nierzadko okraszano piorunującymi dźwiękami niezsynchronizowanymi z obrazem wprawiającymi w jakże oczekiwany przeze mnie dyskomfort, to najpewniej już podczas jednego z pierwszych przestojów dałabym za wygraną. Zrezygnowałabym z dalszego oglądania, tak nudne były dla mnie owe sekwencje.

Jeśli jest się fanem niskobudżetowych eksperymentalnych obrazów science fiction i oczywiście twórczości Davida Cronenberga to można chyba dać szansę tej pozycji, aczkolwiek nawet tym osobom nie ośmielę się gorąco polecać tego specyficznego tworu. Surowy klimat, w którym utrzymano tę produkcję może i kogoś porwie z przynajmniej taką siłą, z jaką porwał mnie. Ale scenariusz jest dużo bardziej problematyczny, bo choć sam pomysł może intrygować to sposób prowadzenia fabuły (brak dialogów, liczne niepotrzebne przestoje) i daleko idąca połowiczność w moim odczuciu mocno szkodzą tej produkcji. O ile lepiej mógłby prezentować się ten obraz, gdyby David Cronenberg nakręcił go w szczytowym okresie swojej kariery, za który osobiście uważam jego przygodę z horrorem. Gdyby to wówczas doszlifował scenariusz i przełożył go na ekran w ramach podgatunku, w którym jest niedoścignionym mistrzem. Nie żałuję, że obejrzałam ten film, że miałam okazję zapoznać się z kawałkiem wczesnej twórczości jednego z moich ulubionych reżyserów, ale też nie skaczę z radości z tego powodu. Ot, taka ciekawostka dla bardzo wąskiej grupy śmiałków.