sobota, 13 stycznia 2018

„Zabicie świętego jelenia” (2017)

Kardiochirurg Steven Murphy, mąż okulistki Anny oraz ojciec czternastoletniej Kim i dwunastoletniego Boba, od kilku miesięcy spotyka się z szesnastoletnim Martinem. Mężczyzna prowadzi z nim długie rozmowy i obdarowuje go prezentami, traktuje niemalże jak syna, co sprawia Martinowi ogromną przyjemność. Dopiero po półrocznej znajomości z chłopakiem Steven decyduje się przedstawić go swojej rodzinie. Zaprasza go do siebie, a niedługo potem Martin odwdzięcza mu się tym samym. Podczas pobytu kardiochirurga w domu nastolatka gość zostaje postawiony w niezręcznej sytuacji i od tego momentu zaczyna dystansować się od Martina. Chłopak nie zamierza jednak tak po prostu zniknąć z jego życia. Już wkrótce Steven będzie musiał dokonać najtrudniejszego wyboru w swoim życiu.

„Zabicie świętego jelenia” to brytyjsko-irlandzko-amerykański thriller psychologiczny w reżyserii Greka Yorgosa Lanthimosa, twórcy między innymi takich głośnych obrazów jak „Kieł” (2009), „Alpy” (2011) i „Lobster” (2015). Scenariusz Lanthimos napisał wespół z Efthymisem Filippou, z którym współpracował już wcześniej przy wyżej wymienionych pozycjach. Efekt ich pracy został uhonorowany Złotą Palmą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes (nagroda za scenariusz), gdzie ponadto Yorgos Lanthimos brał udział w konkursie głównym, ale w tej kategorii Złotej Palmy nie otrzymał.

„Zabicie świętego jelenia” otwiera zbliżenie na operowane serce. Pulsujący narząd tkwiący w organizmie śpiącego pacjenta, który wypełnia ekran przez tak długi czas, że z całą pewnością nie znajdzie się ani jeden widz, który nie zarejestruje wszystkich najdrobniejszych detali tego odstręczającego ujęcia (ponoć prawdziwego, bez efektów specjalnych). Potem widzimy dwóch lekarzy przemierzających szpitalny korytarz. Ich niezobowiązującej rozmowie przysłuchujemy się z pozycji osoby znajdującej się w ciągłym ruchu, kamera przemieszcza się bowiem w taki sposób, że ma się wrażenie, jakby będąc w ciągłym ruchu, znajdowano się przed nimi i było odwróconym plecami do obranego przez nich kierunku. Towarzyszy temu przeraźliwy chłód – choć znajdujemy się wewnątrz szpitala otoczenie nie jest nieskazitelnie czyste, sterylność burzy bowiem atmosfera, która ciasno przylega do wszystkiego, co znajduje się w zasięgu naszego wzroku. Jeśli połączy się ten zimny i jednocześnie przybrudzony klimat z pierwszym widokiem zaserwowanym przez twórców „Zabicia świętego jelenia” to wynik tego równania może być tylko jeden. David Cronenberg, niedościgniony mistrz body horroru, specjalizujący się w klimacie zbliżonym do tego, którym uraczył mnie Yorgos Lanthimos w swoim „Zabiciu świętego jelenia”. I to nie tylko we wstępnych scenach. Tego rodzaju atmosfera jest wszak obecna w każdym zdjęciu, łącznie z tymi zrobionymi daleko za murami placówki medycznej. Każde ujęcie, każda sekunda autentycznie emanuje paraliżującym zimnem i duszącą wrogością, która jak wkrótce zaczniemy podejrzewać swoje źródło znajduje w osobie szesnastoletniego Martina, chłopaka, z którym główny bohater filmu, kardiochirurg Steven Murphy, w tajemnicy przed rodziną, wszedł w bliższą relację. Scenarzyści długo ukrywają przed nami genezę tej nietypowej przyjaźni – nie wiemy, co popchnęło szanowanego lekarza do zawiązania więzi z być może zaburzonym psychicznie nastolatkiem. Doskonała kreacja Martina w wykonaniu Barry'ego Keoghana właściwie nie pozostawia żadnych wątpliwości, że z chłopakiem jest coś nie tak. Słuchając go i patrząc na niego nie można oprzeć się wrażeniu, że oderwał się nieco od rzeczywistości, że żyje w swoim świecie, który twardo stąpający po ziemi Steven zdaje się rozumieć i w pełni akceptować. On nie widzi niczego osobliwego w postawie tego chłopaka, nie przywiązuje takiej wagi jak oglądający do jego dziwacznych wynurzeń i czułości, jaką Martin mu okazuje. I ten rozdźwięk pomiędzy nastawieniem widza i głównego bohatera filmu do tego chłopaka jest jeszcze bardzie alarmistyczny od samego zachowania nastolatka. Zagadkowość tej relacji jest wręcz namacalna, to ona przez długi czas, obok atmosfery, najbardziej uwiera widza, jest głównym sprawcą emocjonalnego dyskomfortu, w jaki szybko wpada odbiorca „Zabicia świętego jelenia”. Każdy kadr krzyczy, że już niebawem coś się stanie, coś, co całkowicie odmieni życie Stevena Murphy'ego. I bynajmniej nie będzie to zmiana na lepsze. Gdy w postawie Martina względem czołowej postaci omawianej produkcji zaczną wyraźnie wybrzmiewać oznaki czystej obsesji, gdy twórcy utwierdzą nas już w przekonaniu, że chłopak zazdrośnie strzeże przestrzeni, którą obaj dla siebie zbudowali, gdy zacznie dopominać się o uwagę Stevena, głośno ubolewać nad tym, że lekarz go zaniedbuje, zapewne każdy, kto wcześniej, tak jak ja, pomyślał o Davidzie Cronenbergu odrzuci tę myśl i natychmiast zastąpi ją zupełnie inną hipotezą. Zapomni o body horrorze i zacznie przygotowywać się na starcie ze stalkerem, dojdzie do przekonania, że to na tym, dobrze znanym fanom thrillerów, motywie Yorgos Lanthimos i Efthymis Filippou oparli swój scenariusz.

Co Ty byś zrobił będąc na miejscu Stevena Murphy'ego?” To pytanie będzie tyranizować widza w dalszej partii „Zabicia świętego jelenia”. Niezwykle emocjonalny przekaz, intymna praca kamer, w której odnajdziemy wiele dziwacznych kątów nachylenia jeszcze bardziej wzmagających niewygodę odbiorcy oraz często wybrzmiewające w tle klasyczne, złowieszczo brzmiące muzyczne kompozycje – to wszystko sprawiło, że osobiście zaangażowałam się w tę opowieść, że dosłownie weszłam w skórę Stevena znajdującego się w ekstremalnie trudnym położeniu, a to z kolei kazało mi stanąć naprzeciw poważnego dylematu moralnego. Nieustannie zastanawiać się nad tym, co ja bym zrobiła w takiej sytuacji, jakiego wyboru bym dokonała będąc na miejscu Stevena, w którego w całkowicie przekonujący sposób wcielił się Colin Farrell. A wierzcie mi wolałabym w ogóle takich kwestii nie roztrząsać. Nie stawać naprzeciw tak poważnych pytań. Ale Yorgos Lanthimos nie pozostawił mi wyboru – postarał się o to, żeby te straszne myśli krążyły po mojej głowie, żeby ani na ułamek sekundy mnie nie opuszczały. Dręczył tym przeklętym pytaniem i coraz silniej popychał w stronę jakże strasznej konkluzji, że lepiej dla Stevena byłoby, gdyby nie dzierżył w ręku żadnego oręża, gdyby nie dostał szansy na zminimalizowanie szkód. Tytuł filmu nawiązuje do źródła, z którego scenarzyści czerpali inspirację, jest w nim zawarta wskazówka, która przez wielu (jeśli nie wszystkich) odbiorców zapewne zostanie niezauważona, ale część z nich w trakcie jednej krótkiej scenki powinna pojąć sens tego nietypowo brzmiącego tytułu. Połączyć to oraz imię, które wówczas pada z materiałem, który natchnął Lanthimosa i Filippou do opowiedzenia tej historii. W zasadzie to całkiem prostej, niewymagającej od widza niezwykłej błyskotliwości, czy rozległej wiedzy, bo nawet jeśli nie zauważy się symboliki zawartej w tym obrazie, nie powiąże się „Zabicia świętego jelenia” z pewnym dziełem to myślę, że nikt nie pogubi się w wątkach poruszonych w tym obrazie. Zupełnie inną kwestią jest jednak ciągła synchronizacja własnych procesów myślowych z tymi zachodzącymi w głowach bohaterów filmu. Innymi słowy, nie jestem pewna, czy każdy, nawet ci, którym będzie znane źródło inspiracji scenarzystów „Zabicia świętego jelenia” będą w stanie zrozumieć wszystkie poczynania członków rodziny, której niedolę śledzimy na ekranie. Zwłaszcza zachowanie czternastoletniej Kim, jej wrogi stosunek do matki i brata, którego przecież bardzo kocha, bo nierzadko daje temu jednoznaczny wyraz. Z czasem dla widza staje się jasne, że rodzina Murphych już przed spotkaniem Martina, nie była w pełni szczęśliwa, chociaż starała się właśnie taki obraz malować na użytek innych. Łatwo dojść również do wniosku, że członkowie tej familii zwykli okłamywać także samych siebie, że żyli w ułudzie, którą sami stworzyli przynajmniej nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Widać to w rozbieżnych relacjach anestezjologa i kardiochirurga na temat pacjenta, którym obaj się zajmowali, a jeszcze wyraźniej unaocznia się to w stosunkach rodziców z dziećmi. Steven faworyzuje Kim, która z kolei skrywa nawet przed samą sobą niechęć do własnej matki, którą wykreowała niezastąpiona Nicole Kidman. Kobieta tymczasem darzy większą miłością swoje młodsze dziecko, dwunastoletniego syna Boba, który odwzajemnia ten stosunek. Widz z łatwością wychwytuje owe rozdarcia w tym idyllicznym obrazku, ale cała czwórka zdaje się nie dostrzegać tej specyfiki. Nie takiej znowu nietypowej, istnieje wszak wiele rodzin, w których spotkać można taką sytuację – faworyzowanie jednego z dzieci i ukrywanie tego faktu przed światem, a może nawet przed samym sobą. Przeniknięcie tej idyllicznej zasłonki, odrzucenie kłamstw, którymi nawzajem się karmili w końcu następuje, ale nawet jeśli pojmie się tę prostą prawdę, że oto tłamszone przez lata demony wreszcie wychodzą na powierzchnię (doskonale widać to w coraz mniej skrępowanej, odwzajemnianej wrogości córki do matki) to i tak chwilami ma się poczucie, metaforycznie rzecz ujmując, wypychania nas z ciał tych ludzi. Momentami bowiem nijak nie można zakotwiczyć się w ich umysłach, znaleźć satysfakcjonującego uzasadnienia dla niektórych ich poczynań. To trochę dezorientuje, wprowadza małą niedogodność, którą po napisach końcowych niejeden widz pewnie będzie próbował jakoś wytłumaczyć. UWAGA SPOILER Yorgos Lanthimos wszak nie pozostawia nas ze stuprocentową pewnością co do jednej przyczyny choroby dzieci. Zostawia furtkę dla różnych interpretacji. I o czym warto wspomnieć pod koniec filmu pokazuje coś, co automatycznie nasuwa na myśl „Funny Games” Michaela Hanekego. Nie wiem tylko, czy był to świadomy ukłon dla tego dzieła, czy zupełny przypadek KONIEC SPOILERA.

„Zabicie świętego jelenia” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Yorgosa Lanthimosa. I na pewno nie ostatnie. Ten człowiek obdarzył mnie czymś tak klimatycznym, intrygującym i wprawiającym w taki dyskomfort emocjonalny, że nie mam żadnych wątpliwości, iż jeszcze przez długi czas będę w myślach obracać wszystkie składowe tego nietuzinkowego dokonania. I że nie zaznam spokoju dopóki nie zapoznam się z innymi projektami tego reżysera i scenarzysty, dopóki nie przekonam się, czy „Zabicie świętego jelenia” stanowi dotychczasowy szczyt jego możliwości, czy (czego sobie życzę) widać tu raczej spadek formy Lanthimosa. Bo jeśli tak dobry film, jak „Zabicie świętego jelenia” nie jest czymś najlepszym, co dotychczas stworzył to już nie mogę się doczekać zobaczenia jeszcze wspanialszego dzieła, które wyszło spod jego ręki.

2 komentarze:

  1. Zdecydownie w takim wypadku powinnas zobaczyć inne filmy Greka. Kiel i Lobster to nietuzinkowe bardzo klimatyczne dziela.

    OdpowiedzUsuń