poniedziałek, 19 marca 2018

„Boys in the Trees” (2016)

Halloween 1997 roku. Corey jest w ostatniej klasie liceum. Marzy o studiach fotograficznych w Nowym Jorku. Chce wydostać się z małego miasteczka, w którym dorastał, bo ma większe ambicje niż jego przekonani, że mają tutaj wszystko czego im potrzeba, przyjaciele. Corey najwięcej wolnego czasu spędza w towarzystwie grupki chłopaków, na czele której stoi Jango. Jeżdżenie na deskorolkach, zakrapiane alkoholem imprezki z dziewczętami ze szkoły i palenie trawki to ulubione rozrywki przyjaciół Coreya. Chłopak stara się do nich dopasować, dlatego nie oponuje nawet wtedy, gdy Jango znęca się nad Jonahem, z którym Corey przyjaźnił się w dzieciństwie. Traf chce, że w halloweenową noc Corey spotyka się ze swoim dawnym kolegą. Zgadza się odprowadzić go do domu, ale wkrótce okazuje się, że Jonah ma inne plany. Chłopiec proponuje zabawę z dzieciństwa, na co Corey niechętnie przystaje. Razem udają się w kilka miejsc, w których Jonah opowiada historie z dreszczykiem, tym samym przypominając Coreyowi smak dawnych czasów.

Dobrze przyjęty przez krytyków australijski obraz pt. „Boys in the Trees”, został wyreżyserowany przez Nicholasa Verso na podstawie jego własnego scenariusza. Artysta dotychczas tylko raz zmierzył się z pełnym metrażem, a mowa o jego mało znanym debiucie z 2003 roku, horrorze pt „Max: A Cautionary Tale”. Potem kręcił głównie shorty i pracował przy serialach, do czasu „Boys in the Trees”, filmu stanowiącego połączenie dramatu z horrorem. Film był pokazywany na kilku festiwalach, w tym na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, na The Overlook Film Festival i na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Ale został też dopuszczony do szerszego obiegu, poczynając od swojej rodzimej Australii.

Nicholas Verso w swoim „Boys in the Trees” zabiera nas w lekko surrealistyczną podróż po świecie wyobraźni, dziecięcych lęków zmieszanych z chwilami beztroski, które przeżywa się wspólnie z przyjacielem, zdając sobie jednak sprawę z nieubłaganego upływu czasu. Nastoletni Corey próbuje dorosnąć – planuje już swoją przyszłość z dala od małego australijskiego miasteczka, w którym spędził całe swoje dotychczasowe życie. Wciąż jednak tkwi w nim mały chłopiec, który nie chce ustąpić miejsca dorosłemu, poważnemu, ustatkowanemu mężczyźnie i właśnie tego chłopca wydobędzie z Coreya jego niegdysiejszy przyjaciel Jonah. W dzieciństwie wszystko robili razem, ale jeszcze w szkole podstawowej ich drogi się rozeszły. Corey z czasem dołączył do grupy skaterów, z klasycznym bad boyem na czele imieniem Jango, z którym to połączyła go silna nić przyjaźni. Jonah natomiast stał się obiektem okrutnych żartów rówieśników. Chłopcem, na którym każdy, kto akurat miał ochotę wyładowywał swoją złość. Jango stał się czołowym oprawcą Jonaha, a Corey biernym obserwatorem krzywdy swojego dawnego przyjaciela. I tak to trwało do Halloween 1997 roku, do magicznej nocy, podczas której główny bohater „Boys in the Trees” nagle znalazł się na rozstaju. A to wszystko za sprawą nastolatka, który przez wiele lat był „workiem treningowym” jego najlepszego przyjaciela. Wszystko wskazuje na to, że popołudniu Corey dokonał wyboru – zostanie z kolegami skaterami porzucając swoje marzenia o zawodzie fotografa. Wszystko wskazuje na to, że jeszcze tego samego wieczora na stałe przedzierzgnął się z biernego obserwatora krzywdy Jonaha w jego oprawcę, że zdecydował się wspomóc kolegów w pastwieniu się nad chłopakiem, który niczym im nie zawinił. Ale po zapadnięciu zmroku wszystko się zmienia. Zamiast spędzać Halloween ze swoimi kumplami Corey obchodzi miasteczko z Jonahem, nastolatkiem, w okno którego przed paroma godzinami rzucił martwym ptakiem. Nicholas Verso stworzył niezwykły film na nieskomplikowanych fundamentach fabularnych. Problemy, które poruszył w „Boys in the Trees” wielokrotnie już przewijały się w sztuce i pewnie jeszcze nie raz będą podejmowane przez twórców. Ale Verso podszedł do nich w tak nietuzinkowy sposób, zrobił to w tak hipnotycznym stylu, dbając przy tym o naprawdę potężny ładunek emocjonalny, że nie mam żadnych wątpliwości, iż nadał im nową jakość. Australijczyk proponuje lekko surrealistyczną wizję uporczywego trzymania się dzieciństwa, rozpaczliwego pragnienia powrotu do najlepszego okresu w swoim życiu, a przynajmniej w życiu Jonaha, który staje się kimś w rodzaju przewodnika Coreya po tym dawno przez niego zapomnianym świecie. Jonah przywołuje wspomnienia swojego niegdysiejszego przyjaciela, ożywia jego wyobraźnię, przypomina o dziecięcych marzeniach i zobowiązaniach. Pomaga mu odnaleźć w sobie niewinnego, słodkiego chłopca, którym niegdyś przecież był. Chce aby tę jedną noc Corey był taki jak dawniej – roześmiany, przyjacielski i rozmarzony. Z „Boys in the Trees” wręcz emanuje tęsknota za dzieciństwem. Za dziecięcą ciekawością, za rozbuchaną wyobraźnią, beztroską, a nawet za dziecięcymi lękami. Te ostatnie Jonah przywołuje najchętniej. Snuje niepokojące opowieści na użytek Jonaha, które twórcy filmu przedstawiają widzom także za pomocą jakże klimatycznych obrazów i zabiera go w miejsca, w których również za sprawą zachowań kolegi, Coreya zdejmuje najczystszy strach. Właśnie w takich momentach, podczas opowieści z dreszczykiem i mrocznych przeżyć Coreya zapewnianych mu przez Jonaha najsilniej uwidacznia się stylistyka horroru. Przy czym osoby wychodzące z założenia, że nastrojowy horror musi zawierać przerażające efekty specjalne i multum jump scenek raczej nie wrzucą „Boys in the Trees” do tej szufladki. Spojrzenie Nicholasa Verso na ten gatunek znacznie odbiega od najpopularniejszych interpretacji. Powiedziałabym, że ma zgoła subtelniejsze podejście od tego, jakim najczęściej raczą nas współcześni twórcy zwłaszcza hollywoodzkich horrorów, ale nie wiem, czy używanie tego słowa w odniesieniu do tak mrocznego filmu jest odpowiednie. Bo choć Verso szczędzi nam dosłownego straszenia, z rzadka wyrywa się z, przynajmniej w założeniu, upiornymi obrazkami (choć jedna jump scenka z dziewczynką w rurze na mnie zadziałała) to cała otoczka „Boys in the Trees”, atmosfera i liczne sugestie przyczajonego zagrożenia, robią więcej niźli najbardziej wymyślne efekty specjalne. „Stara szkoła straszenia”? Moim zdaniem tak. Uważam, że Nicholas Verso i jego ekipa podeszli do horroru nastrojowego w sposób, który w poprzednim wieku był nieporównanie bardziej powszechny niż obecnie.

Nie sądzę, żeby klimat „Boys in the Trees” tak silnie na mnie oddziaływał gdyby nie autentyczny smutek bijący z tych znakomitych kadrów. Poczucie krzywdy, tęsknota za czasami minionymi, przygnębiająca świadomość rychłego końca przygody, która na nowo połączyła dwóch chłopców zdawać by się mogło nierozerwalną nicią przyjaźni. Doskonale wykreowani przez Toby'ego Wallace'a i tutaj nieco demonicznego, acz jednocześnie budzącego współczucie Gullivera McGratha, Corey i Jonah, w tę magiczną halloweenową noc udadzą się w świat wyobraźni, który być może pozwoli temu pierwszemu odnaleźć siebie. Może Jonah pomoże mu w wyborze ścieżki życiowej, popchnie w kierunku lepszej przyszłości, a może poprowadzi ku zatraceniu... Nie potrzebowałam dużo czasu na rozwiązanie jednej z zagadek scenariusza. Właściwie to weszłam w wątek przewodni z jeszcze niepopartą dowodami, ale mimo tego silną pewnością, że wiem jak to się zakończy. Co ciekawe podczas tej długiej nocnej wędrówki Jonaha i Coreya po australijskim miasteczku scenarzysta raz po raz podrzucał mi tropy wyraźnie mówiące, że wkroczyłam na właściwą ścieżkę, że moja teoria co do zakończenia jest właściwa. Nie wyglądało to tak, jakby Verso pragnął odwieść mnie od rozwiązania tylko wręcz przeciwnie: miałam poczucie, jakby zależało mu na tym, aby widz przewidział jeden ze zwrotów akcji na długo przed jego nastąpieniem. Początkowo nie spoglądałam przychylnym okiem na takie kuriozum, bo nie dość, że odebrało mi to nadzieję na mocne zakończenie to na dodatek Verso zraził mnie wyborem koncepcji, która jak myślałam nie ma mi już nic do zaoferowania. Wydawało mi się, że temat został już dawno wyczerpany, tak wyeksploatowany, że teraz można jedynie stawiać na beznamiętne kopiowanie. Ale z czasem zaczęłam dostrzegać korzyści płynące z częściowej przewidywalności scenariusza, bo odkryłam, że takie spojrzenie na całą tę mroczną przygodę dwóch nastolatków gwarantuje niebywale silne emocje. Przyjęcie takiej perspektywy mocno mnie przygnębiło, UWAGA SPOILER wzmogło poczucie nieuchronności tragedii, a raczej już dokonania się jej KONIEC SPOILERA, dodało tej opowieści jeszcze więcej dramatyzmu, a przecież i bez tego jest go aż nadto. Nie oznacza to jednak, że Nicholas Verso niczym mnie nie zaskoczył, że nie wyprowadził żadnego mocnego uderzenia w ostatniej partii „Boys in the Trees”. Zrobił to wybierając motyw, który jestem o tym przekonana, skruszy nawet najtwardsze serca. I bynajmniej nie z powodu swojej oryginalności, czy odważnej formy, bo Verso ani nie odznacza się w tym punkcie innowacyjnością, ani nie rani naszych oczu długą serią przerażających obrazów. Nie, on żeruje na emocjach, dociera do takich strun w naszym organizmie, które lepiej dla nas, żeby w ogóle nie były ruszane. A na pewno nie w godzinach wieczornych/nocnych, bo muszę przyznać, że ta bezsilność, ta wściekłość i ten paraliżujący smutek, z jakimi Australijczyk mnie zostawił nie opuszczały mnie do wczesnego ranka, kiedy to wreszcie wpadłam w objęcia snu.

Mogłabym jeszcze długo rozwodzić się nad tym dokonaniem Nicholasa Verso. Mogłabym zapełnić wiele stron wyrazami uznania dla tego australijskiego artysty. Słowami oddawać pokłony „Boys in the Trees” aż do zdarcia opuszek. Ale komu by się chciało to czytać? Wystarczy dodać, że jestem pod urokiem tej produkcji, że uważam ją za istną perłę współczesnej światowej kinematografii, w pełni zdając sobie przy tym sprawę z tego, że podejście Nicholasa Verso do filmowego horroru nie znajdzie poklasku u części fanów XXI-wiecznego kina grozy. Ci, co mają dużo sympatii także dla dramatów mogą mieć ułatwione zadanie. Tak jak i te osoby, które tęsknią za horrorami bazującymi przede wszystkim na klimacie, obrazami które niechętnie posiłkują się efektami specjalnymi i prymitywnymi jump scenkami, bo ich twórcy doskonale wiedzą, że to nie one w tym gatunku są najważniejsze. A przynajmniej według mnie nie powinny być.

3 komentarze:

  1. Ghost story, ale nie duch jest tu najstraszniejszy ale zwykłe życie, które zabija marzenia, bo przecież jakoś trzeba przetrwać. Skojarzył mi się z Linią życia, też wina w przeszłości rzutująca na teraźniejszość. Ta tragedia sprzed lat to naprawdę mnie zaskoczyła. Wyjaśnia się pod koniec filmu, dlaczego bohater czuje się winny wobec przyjaciela, skąd to poczucie zdrady. Prze chwilę myślałem że bohater po prostu rozmawia z duchami bo to co wyparł powróciło wreszcie do niego po latach. Że może ten odmieniec to on sam. Ale tutaj chłopak wobec którego zawinił główny bohater wcale nie był nim samym ani duchem, przynajmniej na początku filmu. A jak już został duchem nie był zły ale po prostu wzruszający. Chciał tylko przypomnieć bohaterowi że zdradzając marzenia można stać się zombie, jak powoli staje się nimi ta młodzież z miasteczka. Pełen poezji film, choćby ta scena dziwnego koncertu duchów, w której to scenie nie wiadomo kto żyje a kto nie. Ta dziewczyna dziwnie przypominała mi dziewczynę bohatera. Jeśli tak to potraktować to by znaczyło że każdy z nas zdradzając marzenia karmi swego sobowtóra, ducha, a ten się błąka i oddziela od nas i może dojść do schizofrenicznej sytuacji że będziemy nawiedzać samych siebie, zajętych oglądaniem telewizji i głupimi rozrywkami. Młodzież jest jakaś samotna w tym filmie, brak dorosłych, niczym w Buntowniku bez powodu - dorośli już właściwie przestali istnieć. Tylko młodzi jeszcze mogą porozumieć się z duchami, inaczej marzeniami. Był taki film The Brick gdzie bohaterami też była młodzież bawiąca się w dorosłych pod ich nieobecność, ci co handlują prochami i reszta i jeden samotny mściciel. Tu jest podobnie. Tylko że część młodych ma ideały (bohater i jego sympatia) a część tworzy brutalną rzeczywistość. Starzy praktycznie nie istnieją ani w tej grupie, ani w tej. Trochę przypomniał mi obraz Samuraja, niedojrzały, rozdwojony bohater, małe miasteczko, ale tutaj duch zdecydowanie mniej destrukcyjny i istniejący jeśli można tak powiedzieć "realnie". Jednak film nie jest pesymistyczny. Cała ta słodka przemiana bohaterów, to zrozumienie że nie warto być draniem wypadła o dziwo wiarygodnie i wzruszająco. Kolejny dobry film obejrzany dzięki buffy. Dziękuję. Andrzej

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za polecenie, wspaniały film!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń