środa, 14 marca 2018

„Niebezpieczni intruzi” (2017)

Nastoletnia Jamie, jej młodszy brat DJ, ojciec Adam i macocha Olivia wracają do domu po dziesięciodniowych wakacjach. Nie wiedzą, że w czasie ich nieobecności poszukiwani przez policję osobnicy umieścili w nim kamery, które tak jak w wielu innych wcześniejszych przypadkach mają zapewnić makabryczne widowisko ich widowni. W środku nocy zamaskowani mordercy przypuszczają atak na dom, tym samym zmuszając jego lokatorów do walki o życie. Jamie i jej rodzina nie mają możliwości wezwania pomocy ani oddalenia się od posesji. Są zdani wyłącznie na własne siły, w sytuacji, gdy każdy ich krok jest monitorowany przez bezwzględnych intruzów.

Amerykański thriller „Niebezpieczni intruzi” to pełnometrażowy debiut reżyserski Seana Cartera, na podstawie scenariusza początkującego w tej roli Josepha Dembnera. Zdjęcia ruszyły już w 2013 roku, a oryginalnym tytułem filmu miało być „Home Invasion”. Później zmieniono go na „Keep Watching” z powodu zbytniej powszechności pierwotnej nazwy. Premierę zaplanowano na 2016 rok, ale pierwsze pokazy odbyły się dopiero w roku 2017. W Stanach Zjednoczonych film gościł na ekranach kin przez jedną noc, w Halloween 2017.

„Niebezpieczni intruzi” Seana Cartera wpisują się w nurt home invasion i to nie tego na miarę „Funny Games” Michaela Hanekego. To obraz z dużo niższej półki, choć po udostępnieniu skrótowego opisu fabuły przed paroma laty pojawiły się domniemania, że Joseph Dembner mógł co nieco zaczerpnąć z arcydzieła Hanekego. Jedną zbieżność istotnie zauważyłam, ale styl w najmniejszym stopniu nie przypomina tego z „Funny Games”. Mowa o konkluzji, że opinia publiczna jest spragniona makabry, że znajduje przyjemność w obserwowaniu rzezi na ekranie. Scenariusz „Niebezpiecznych intruzów” daje jasno do zrozumienia, że odbiorcy filmów snuff tworzonych przez czarne charaktery są tak samo, albo nawet bardziej winni od oprawców. Ci ostatni stawiają się w pozycji artystów zaspokajających apetyt publiczności. Czyli na dokładkę mamy „Nieuchwytnego” Gregory'ego Hoblita i w tym przypadku podobieństwa również ograniczają się do warstwy tekstowej. Z całą pewnością nie rozciągają się na sferę audiowizualną, ani nawet emocjonalną. Swój pierwszy pełnometrażowy film Sean Carter nakręcił w technice, której nie darzę sympatią, choć trzeba zaznaczyć, że ma ona wielu fanów. Większość zdjęć pochodzi z kamer rozmieszczonych w domu protagonistów i rozlokowanych wokół niego, niektóre zawdzięczamy dronowi należącemu do oprawców, a jeszcze inne są przytwierdzone do dobrze się prezentujących masek zasłaniających ich twarze. Można więc mieć nadzieję na sporo stabilnych obrazów, na wiele nierozproszonych sekwencji zrealizowanych za pośrednictwem miniaturowego sprzętu zainstalowanego w nieruchomości pozytywnych bohaterów filmu. Ale tak dobrze to nie jest. Okazuje się bowiem, że te kamery też można wprawiać w ruch, a na domiar złego wiele z nich poukrywano w takich miejscach, że śledzenie tego widowiska było dla mnie, delikatnie mówiąc, mocno niewygodne. Dodajmy do tego szybki montaż, gwałtowne przeskoki pomiędzy obrazami z różnych kamer, zamazane, rozedrgane, chaotyczne wstawki, z których doprawdy niełatwo było wyłowić jakieś szczegóły. Co najwyżej ogólny obraz sytuacji. Gdy akcja na jakiś czas się uspokajała, gdy protagoniści dobrnęli do jakiegoś chwilowego przystanku, schronili się w jakimś pomieszczeniu, obraz stawał się dużo bardziej stabilny. Dzięki temu mogłam dać odpocząć oczom, zrobić sobie przerwę od męczących prób wyławiania jakichś detali z tego technicznego zamętu. Co w żadnych razie nie było tożsame z narodzinami zainteresowania. Nie dano mi bowiem niczego, co pozwoliłoby mi wciągnąć się w tę opowieść, żadnego punktu zaczepiania, chociażby w formie porządnych prezentacji protagonistów. Nawet główna bohaterka, kreowana przez mało wiarygodną w tej roli Bellę Thorne jest zwyczajną wydmuszką, co najwyżej zarysem postaci niźli pełnokrwistą bohaterką thrillera. Tak jak cały ten film, tak i Jamie jest zlepkiem klisz, co nie byłoby dla mnie takie złe, gdyby poświęcono więcej miejsca na ich omówienie. I gdyby zadbano przy tym o stworzenie choćby nikłej więzi pomiędzy mną i niesforną nastolatką. Zadanie trudne, wiem, ale w razie czego w odwodzie byli członkowie jej rodziny – zawsze można było dużo niżej pochylić się nad którymś z nich. Na przykład nad Olivią, która zapowiadała się całkiem sympatycznie, ale wykreślono ją tak pobieżnie, że właściwie nie miałam żadnych szans na zaprzyjaźnienie się z nią.
 
Prolog „Niebezpiecznych intruzów” mówi o grupie morderców, którzy instalują w wybranych jednorodzinnych domach kamery, a pod odsłoną nocy przypuszczają atak na lokatorów i udostępniają swoje nagrania zainteresowanym użytkownikom Internetu. Ofiar szukają na portalach społecznościowych, co ewidentnie miało stanowić komentarz do ujemnych stron tych wynalazków. Teraz seryjni mordercy nie muszą nawet wychodzić z domu, żeby wyłowić z tłumu odpowiednią (dla siebie) ofiarę i dokładnie poznać jej zwyczaje, bo... ona sama przekaże im wszystkie niezbędne informacje na swój temat. Po tym „jakże głębokim” wprowadzeniu przychodzi pora na poznanie pozytywnych bohaterów „Niebezpiecznych intruzów”. Przy czym „poznanie” jest słowem zdecydowanie na wyrost. Dowiadujemy się, że nastoletnia Jamie nie potrafi zaakceptować aktualnej partnerki swojego ojca, Olivii, młodszej od siebie kobiety, która z kolei walczy o względy krnąbrnej córki Adama. Matka Jamie i jej młodszego brata DJ-a umarła przed sześcioma laty i od tego momentu przez jakiś czas byli wychowywani tylko przez ojca. Mężczyznę, który obecnie ma jakieś bliżej niesprecyzowane problemy finansowe i który na powrót odnalazł szczęście u boku kobiety. Ku rozpaczy jego córki i radości syna, który jest zauroczony Olivią. W „Niebezpiecznych intruzach” pojawia się też rozrywkowy brat Adama imieniem Matt, który tę feralną noc, kiedy rodzina zostanie napadnięta przez zamaskowanych osobników także będzie spędzał w ich domu. Ponadto w tekście przewija się chłopak Jamie, a Joseph Dembner stara się ożywić scenariusz pewną komplikacją (dla Jamie) wynikłą z tego związku. Podchodzi jednak do tego tak skrótowo, jak i do wszystkich pozostałych składników fabuły tego filmidła. Nie daje nam czasu na oswojenie się z relacjami międzyludzkimi, nie pozwala wniknąć w psychikę absolutnie żadnej z postaci, bo śpieszno mu do rozkręcenia akcji. Napastnicy bardzo szybko wpadają do środka i rozpoczynają grę, której zasady znają tylko oni. To znaczy nie do końca, bo dają domownikom wiele mówiącą (nam, a nie im) wskazówkę, swoistą instrukcję pod tytułem „jak przeżyć”. A poza tym... no, starają się ich złapać, skłócić (nagranie z Jamie), zapędzić do tych miejsc, w których chcą aby w danym momencie się znaleźli, udaremnić im próby ucieczki i sprowadzenia pomocy i oczywiście zabić każdego, kto się nawinie. Tak się wydaje, tak to wygląda i w sumie nic dodać do tego się nie da. Przeżycia protagonistów nie odbiegają od tych, które znamy z niezliczonych home invasion powstałych wcześniej. Zabiegi mające na celu wzmóc napięcie są identyczne, jak w setkach innych horrorów i thrillerów (scena z zasłoną w łazience, gwałtowne powstanie przed chwilą ogłuszonego, ale jak zwykle niedobitego oprawcy, szukanie pomocy u przypadkowego kierowcy), ale jako że nie jestem poszukiwaczką innowacyjności sam pomysł na wykorzystanie tych rozwiązań akurat mi nie przeszkadzał. Przeszkadzała mi forma, w jakiej były one unaoczniane – rozchwiane obrazy, pośpiech, jaki narzucili sobie twórcy i rzecz jasna fakt, że doskonale wiedziałam jaką kulminację zaserwują mi po przeprowadzeniu mnie przez te w zamiarze intensyfikujące emocje scenki. Kolorystykę mogę natomiast odnotować na plus. Kadry są odpowiednio mroczne, plan spowija w miarę ciężka atmosfera, która jednak prezentowałaby się dużo bardziej złowrogo, gdyby zręczniej poprowadzono kamery, gdyby koloryt zdjęć był wspomagany umiejętną żonglerką emocjonalną. Finał natomiast... no cóż, zaskakujący może i jest, przynajmniej częściowo, ale (jeśli dobrze go rozumiem) to jakoś trudno mi uwierzyć w powodzenie takiego procederu. UWAGA SPOILER A rozumiem to tak, że każdego, kto zabije członka swojej rodziny „spotka zaszczyt” dołączenia do szajki morderców, na co oczywiście przystanie. Bo któż by nie chciał przynależeć do tak szacownego grona... KONIEC SPOILERA Zaznaczam jednak, że mogłam to źle zrozumieć, bo wówczas byłam już tak znudzona, że nie mogę w pełni zaufać swojemu postrzeganiu.

I teraz mam zagwozdkę. Czy polecać ten film oddanym miłośnikom thrillerów z nurtu home invasion? Czy chociaż ta najbardziej oczywista grupa widzów może liczyć na kawał dobrej, wieczornej rozrywki? Myślę, że jeśli już zwracać czyjąś uwagę na „Niebezpiecznych intruzów” to właśnie jej. Ale nawet w tym przypadku nie potrafię się powstrzymać przed zaleceniem ostrożności – jeśli już ktoś trwa w przekonaniu, że nie może sobie tej pozycji darować, choćby dlatego, że ogląda każdy film z nurtu home invasion, jaki tylko mu się nawinie to radzę mu podejść do tej pozycji bez wygórowanych oczekiwań. Ot, zasiąść przed ekranem w przekonaniu, że niczego nadzwyczajnego nie dostanie. Wtedy być może reakcje takiego miłośnika tego rodzaju thrillerów będą w miarę entuzjastyczne. Może.

2 komentarze:

  1. Na coś takiego miałam ostatnio ochotę. Jak dobrze, że jest Twój blog! Nie wiem skąd brałabym horrory do obejrzenia :)

    OdpowiedzUsuń