wtorek, 24 kwietnia 2018

„Muse” (2017)

Dublin. Wykładowca uniwersytecki i poeta Samuel Solomon od przeszło roku spotyka się z jedną ze swoich studentek Beatriz. Podczas jednego z pobytów w mieszkaniu mężczyzny kobieta popełnia samobójstwo. Rok później Samuel nadal bardzo przeżywa śmierć ukochanej. Nie pisze już wierszy i nie pracuje na uniwersytecie. Od jakiegoś czasu męczy go powtarzający się sen, w którym odbywa się rytualny mord nieznanej mu kobiety. Opowiada o nim tylko swojej przyjaciółce Susan Gilard. Wkrótce w Dublinie rzeczywiście dochodzi do morderstwa kobiety ze snów Solomona. Wszystko odbyło się dokładnie tak samo, jak w jego koszmarach, Susan jest więc przekonana, że mężczyzna miał prorocze sny. Chcąc rozwikłać tę tajemnicę Samuel wybiera się na miejsce zbrodni, gdzie spotyka nieznajomą kobietę, która śniła to samo co on. W domu denatki znajdują ozdobne jajo, które nowo poznana towarzyszka niedoli Solomona zabiera ze sobą. Niedługo potem mężczyzna i jego nowa znajoma nosząca imię Rachel zostaną wciągnięci w śmiertelnie niebezpieczną rozgrywkę. Wkroczą w tajemniczy świat muz od wieków inspirujących wielkich poetów, nadnaturalnych istot, które realizują jakiś okrutny plan.

Hiszpańsko-irlandzko-belgijsko-francuski anglojęzyczny horror w reżyserii znanego fanom gatunku Hiszpana Jaume Balagueró (m.in. „[Rec]”, „Delikatna”, „Ciemność”), którego scenariusz powstał w oparciu o powieść Jose Carlosa Somozy z 2003 roku pt. „La dama numero trece”. Jego autorami są Jaume Balagueró i Fernando Navarro, między innymi współtwórca scenariusza horroru „Verónica” Paco Plazy z 2017 roku. W Hiszpanii film nosi tytuł „Musa”, a jego angielski odpowiednik to „Muse”. Reżyser owego przedsięwzięcia przyznał, że właśnie takie historie zawsze go fascynowały, że jako reżyser i scenarzysta zawsze interesował się opowieściami o zjawiskach nadprzyrodzonych zmieszanych z makabrycznymi rytuałami i wątkiem miłosnym. Według niego są to elementy niezbędne do stworzenia naprawdę przerażającego filmu. „Muse” w przybliżeniu kosztował pięć milionów euro, a pierwszy pokaz filmu odbył się na Sitges Film Festival w 2017 roku.

W „Muse” Elliot Cowan w zadowalającym stylu wciela się w postać nauczyciela akademickiego i poety Samuela Solomona, który ukrywa przed światem swój płomienny romans ze studentką Beatriz. Z prologu dowiadujemy się, że nie jest to przelotny flirt, krótkotrwała przygoda dwóch osób łaknących chwilowej bliskości drugiego człowieka. Samuel i Beatriz naprawdę się kochają i można domniemywać, że planują wspólne życie. Do czasu makabrycznego wydarzenia, do którego dochodzi w mieszkaniu mężczyzny. Kobieta bez widomego powodu podcina sobie żyły w wannie swojego partnera. Mężczyzna jest zrozpaczony – po roku nadal rozpamiętuje swoją ukochaną, wciąż niewyobrażalnie cierpi i nie potrafi zmusić się do powrotu do pracy. Jego udrękę potęguje powtarzający się koszmar, sen o rytualnym mordzie dokonanym na nieznanej mu kobiecie. Pierwsza zagadka, tj. niezrozumiałe samobójstwo Beatriz, bez zbędnej zwłoki zostaje zastąpiona drugą – proroczym snem Samuela, ponieważ właśnie na to wskazuje dalszy obrót spraw. Z tego zjawiska w błyskawicznym tempie wyrastają kolejne tajemnice. Najpierw dowiadujemy się, że jest jeszcze ktoś, kto miewał te same sny co Solomon, kobieta (jak później się dowiadujemy) imieniem Rachel samotnie wychowująca syna, a zaraz potem wraz z nią i niedawnym wykładowcą uniwersyteckim odkrywamy na miejscu zbrodni fantazyjne jajo, później zwane imago. Czym jest owe jajo i dlaczego zabójczynie „wyśnionej” kobiety tak bardzo pragną je zdobyć, tego dowiemy się z czasem, a póki co razem z Samuelem i jego przyjaciółką Susan będziemy poznawać historię muz wielkich poetów, kilku niewiast nie z tego świata, których celem bynajmniej nie jest bezinteresowne obdarowywanie ludzkości ponadczasowymi utworami. Towarzysząca temu wszystkiemu atmosfera moim zdaniem jest największą gwiazdą tej produkcji. Mgliste, posępne kadry tworzą nie tylko klimat złowrogiej tajemniczości, obecności jakiegoś brudnego sekretu, który chyba lepiej żeby nie wyszedł na światło dzienne, ale także potęgują poczucie beznadziei podlanej poetyzmem wyrastające ze scenariusza. Ma się praktycznie pewność, że cokolwiek pozytywni bohaterowie by nie zrobili to i tak spotka ich tragiczny koniec, że fabuła nieuchronnie zmierza do nieszczęśliwego finału. Czy to silne przeczucie się ziści zdradzić nie mogę, ale mogę zaryzykować przypuszczenie, że szybko ogarnie ono każdego odbiorcę „Muse”. Przygnębiająca aura wszak szczelnie oplata Samuela i Rachel, dwie osoby, których los złączył powtarzający się proroczy sen i imago, przedmiot pożądania nieustępliwych muz. Motyw nadprzyrodzonych niewiast, które od wieków inspirują wielkich poetów wprowadza niemały powiew świeżości do kinematografii grozy i najprawdopodobniej właśnie ta składowa „Muse” będzie głównym powodem zainteresowania przynajmniej części odbiorców niniejszego projektu Jaume Balagueró. Na pewno tych wielbicieli gatunku, którzy łakną oryginalności, którzy są już zmęczeni wałkowaniem tych samych tematów przez twórców filmowych horrorów i tylko czekają na coś innego.„Muse” istotnie wyróżnia się na tle innych nastrojowych horrorów, faktycznie proponuje coś nowego (w kinematografii, bo jak mniemam w powieści „La dama numero trece” też jest wątek muz, ale pewna nie jestem, bo literackiego pierwowzoru nie czytałam), jednakże szczerze powiedziawszy wolałabym chyba coś tradycyjnego.

Motyw muz nie skradł mojego serca. Nie ujął mnie ten pomysł i nie tylko dlatego, że zasilam to niewielkie grono miłośników kina grozy, dla których wyznacznikiem dobrego horroru wcale nie jest obecność czegoś mniej lub w ogóle dotychczas niespotykanego. Innowacje też zdarza mi się przyjmować z wielką radością, ale akurat ta koncepcja minęła się z moimi zainteresowaniami. Być może dużo lepiej reagowałabym na wątek muz, gdyby Jaume Balagueró postawił na bardziej zdecydowane środki wyrazu. Gdyby „Muse” zgrabniej poruszał się w ramach nastrojowego horroru. Bo tylko moment z tajemniczą dziewczynką pojawiającą się w mieszkaniu Samuela Solomona, nadprzyrodzoną postacią raz przemawiającą słodkim, cienkim głosikiem, a innymi razy grubym, skrzekliwym głosiskiem w mojej ocenie stanowił udany ukłon w stronę horroru paranormalnego, był jedynym wzbudzającym silniejsze emocje (w miarę) upiornym elementem „Muse”. Z tych osadzonych w stylistyce horroru nastrojowego, straszaka jak kto woli. Ale omawiana produkcja Balagueró bytuje także na płaszczyźnie gore, umiarkowanie krwawego kina grozy, co w tym przypadku znaczy tyle, że długich zbliżeń na krwawiące, poszarpane rany nie zobaczymy, ale i bez takich szczegółów, w ujęciach z oddali, nie pozostawia się wiele wyobraźni widza. Co wcale nie znaczy, że tortury i mordy dokonywane na ekranie będą w stanie zniesmaczyć miłośników klasycznych rąbanek, że poczują się zaszokowani śmiałością twórców, bo daleka jestem od twierdzenia, że przejawy takowej są w „Muse” dostrzegalne. Chociaż z drugiej strony ci, co akurat będą obgryzać paznokcie w pewnym momencie prawdopodobnie natychmiast tego zaprzestaną, bo w przeciwnym wypadku to co wówczas zobaczą może ich mocno zaboleć... Co prawda scenariusz „Muse” nie był dla mnie we wszystkich punktach przewidywalny, większości zwrotów akcji nie udało mi się domyślić. UWAGA SPOILER Takie imię, jak Beatriz w takim filmie musi nasunąć na myśl Beatrycze, o której pisał Dante Alighieri, a więc ten jeden z zaplanowanych przez scenarzystów elementów zaskoczenia miałam już z głowy KONIEC SPOILERA. Ale rzeczone niespodzianki nie były takiego kalibru, żeby autentycznie wgnieść mnie w fotel. Było to raczej coś, na co aż chciało się odpowiedzieć puknięciem w czoło i zakrzyknięciem: „No jasne. To elementarne, drogi Watsonie. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam?”. Innymi słowy owe „rewelacje” wydawały mi się być całkowicie naturalnym, niespektakularnym przedłużeniem wcześniejszych wydarzeń. Już po fakcie, bo zanim scenarzyści mi ich nie wyłuszczyli to na większość tych przypadków byłam kompletnie ślepa. Może dlatego, że przez dosyć długie kawały seansu musiałam walczyć ze znużeniem, starać się nie odbiegać za daleko myślami, co zresztą średnio mi się udawało. Klimat nie zdołał bowiem zrekompensować mi marazmu, jaki wkradł się do środkowej partii „Muse”. Smutne dzieje Rachel, rozpaczliwe położenie Samuela i okrutna działalność muz nie zdołały skraść całej mojej uwagi. W niektóre sekwencje udawało mi się jako tako zaangażować, zwłaszcza w nieszczęśliwą egzystencję Rachel, całkiem nieźle wykreowaną przez Anę Ularu, ale ogólnie była to raczej istna huśtawka emocjonalna. Od względnego zaciekawienia po bezgraniczną nudę. Ostatnia partia wyparła to ostatnie, ale boje które musiałam toczyć w tej dla mnie feralnej środkowej część, do tego czasu zdążyły już w niemałym stopniu obrzydzić mi tę produkcję. Po prostu nie umiem oceniać tego filmu przede wszystkim przez pryzmat wstępnych i końcowych partii, zmusić się do przedkładania tego co w „Muse” dobre nad to, co do gustu mi nie przypadło.

Miłośnicy twórczości Jaume Balagueró, Hiszpana, który od lat prężnie realizuje się w kinematografii grozy, pewnie potraktują „Muse” jak pozycję obowiązkową. Nawet jeśli przeczytają/usłyszą wiele cierpkich słów na jego temat (w co wątpię) najprawdopodobniej zasiądą do jego seansu z wielkimi nadziejami, które w wielu przypadkach pewnie zostaną zaspokojone. Bo podejrzewam, że mój niezbyt entuzjastyczny odbiór tej produkcji będzie podzielany przez mniejszość, że duży powiew świeżości (w kinie) w postaci wątku muz, klimat i zaskakujący rozwój sytuacji, większości tym wielbicielom kina grozy, którzy dadzą szansę tej produkcji będzie w zupełności wystarczał. Tak mi się wydaje, że spora część widzów „Muse” zupełnie inaczej odbierze dla mnie mocno problematyczną środkową partię tego filmu, że będą się o niebo lepiej ode mnie na tym bawić. Dlatego nie zamierzam nikogo prosić o darowanie sobie tego obrazu, tym bardziej, że mimo wszystko uważam, iż choćby z czystej ciekawości powinno się zapoznać z tak niekonwencjonalnym pomysłem, jak siejące postrach muzy wielkich poetów.

2 komentarze: