środa, 11 kwietnia 2018

„Na cztery ręce” (2017)

W dzieciństwie Jessica i jej młodsza siostra Sophie akurat przebywały w domu, gdy do środka wdarła się para włamywaczy. Ojciec i matka dziewczynek padli ofiarami jednego z nich. Od tego momentu Jessica zawsze starała się chronić swoją siostrę, a ta postawa z czasem przekształciła się w obsesję i paranoję. Kiedy kobieta dowiaduje się, że osoby odpowiedzialne za śmierć jej rodziców opuściły więzienie, są wolni po odbyciu dwudziestoletniej kary, postanawia zmusić ich do wyjazdu z miasta. Nie spuszczając przy tym oka z Sophie, która tymczasem nie chce brać w tym udziału. Młodsza siostra pragnie normalnego życia, chce być zawodową pianistką i zostawić tragiczną przeszłość za sobą. Ma dość towarzystwa nadopiekuńczej i agresywnej siostry. Gdy stara się jej uciec dochodzi do wypadku. Obie kobiety wpadają pod samochód, ale tylko Sophie budzi się w szpitalu. Jessiki nie udaje się uratować, a wiadomość o jej śmierci okazuje się mieć katastrofalne skutki dla psychiki ocalałej siostry.

„Na cztery ręce” to niemiecki thriller psychologiczny w reżyserii Olivera Kienlego i na podstawie jego własnego scenariusza. Dotychczas stworzył on tylko jeden pełnometrażowy film: kryminał/dramat „Bis aufs Blut – Bruder auf Bewahrung”, który w Polsce jest praktycznie nieznany, a i na świecie nie odbił się głośnym echem. Póki co nic nie wskazuje na to, żeby druga pełnometrażowa produkcja Kienlego miała odwrócić ten trend tj. rozsławić nazwisko niemieckiego twórcy. Premierowy pokaz „Na cztery ręce” odbył się w czerwcu 2017 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Monachium, a parę miesięcy później gościł na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago. Do szerszego obiegu w Niemczech trafił w listopadzie tego samego roku, a polskim widzom po raz pierwszy został zaprezentowany przez Canal+ Film w pierwszym kwartale roku 2018.

Zasiadłam do „Na cztery ręce” Olivera Kienlego w przeświadczeniu, że będę miała do czynienia z lekkim thrillerem jakich pełno w polskiej telewizji. Z niewymagającym myślenia obrazem utrzymanym w łagodnym klimacie, w którym najpewniej ujawni się niemiecka toporność, realizatorska i fabularna kanciastość, w którym będzie mi brakowało swoistej płynności. I nadwerężać mózgownicy rzeczywiście nie musiałam. Scenariusz „Na cztery ręce” istotnie nie wymagał ode mnie maksymalnego skupienia, nie zmuszał mnie do lawirowania wśród mylnych tropów w poszukiwaniu tylko tych ważnych szczegółów, które należało złożyć w jedną spójną całość. I dobrze, bo akurat w tamtym momencie nie miałam najmniejszej ochoty na arcytrudne zagadki, na wyzwanie logiczne, przy którym nie dałoby się zrelaksować – wyłączyć myślenie i po prostu cieszyć się seansem. Ale żebym mogła czerpać z tego więcej przyjemności musiałam dostać coś, czego boleśnie brakuje mi we współczesnych thrillerach. To nie mógł być kolejny plastikowy twór o czymś, co nie leżałoby w sferze moich zainteresowań, kolejna bezpłciowa, odarta z indywidualności kalka skrojona pod sympatyków lżejszych dreszczowców. Szczerze mówiąc na właśnie takie niższych lotów kino się nastawiłam, na słabiutkie emocje (jeśli w ogóle), ale przy odrobinie szczęścia bez większych mąk. Ale już pierwsze sceny „Na cztery ręce” uświadomiły mi, że przynajmniej w jednej kwestii się pomyliłam, że Oliver Kienle wcale nie stworzył lekkiego thrillerka dla grzecznych dzieci, bo doprawdy nie sposób podciągnąć tego klimatu pod tę kategorię. Jego film jest stosownie mroczny, zdjęcia, nad którymi pieczę trzymał Yoshi Heimrath, epatują różnymi odcieniami czerni i szarości, słońce z rzadka przebija przez brudnoszare chmury wiszące nad posępnym miastem, w którym toczy się akcja omawianej produkcji, a wydarzenia, którym świadkujemy do najmniej złowieszczych z pewnością nie należą. Nietrudno wyrobić w sobie przekonanie, że wkrótce stanie się coś strasznego, że główna bohaterka mimowolnie wkroczyła na drogę ku zatracaniu, tym bardziej tragiczną, że tak naprawdę nie ma wpływu na bieg wydarzeń. Nie może powstrzymać agresywnej siostry przed czynami, za które w dodatku sama najprawdopodobniej będzie odpowiadać. Nie sądzę, żeby był to spoiler, ale jeśli ktoś przed przystąpieniem do seansu „Na cztery ręce” nie chce wiedzieć, z jakim konkretnie problemem skonfrontuje go Oliver Kienle, jaki czynnik wepchnie główną bohaterkę filmu na drogę ku potencjalnemu zatraceniu powinien opuścić dalszą część recenzji. Po wypadku, w którym zginęła jej siostra, Sophie (dobra kreacja Fridy-Lovisy Hamann) co jakiś czas ma zaniki pamięci, po których nierzadko budzi się w nieznanych sobie miejscach. Nie pamięta jak się tutaj dostała, nie wie, co robiła podczas tych długich okresów nieświadomości, nie potrzebuje jednak dużo czasu, aby dojść do przekonania, że władzę nad jej ciałem czasowo przejmuje osobowość jej zmarłej starszej siostry. Już podczas jej pobytu w szpitalu nabrałam pewności, że Oliver Kienle uraczy mnie opowieścią o zaburzeniu dysocjacyjnym tożsamości, o kobiecie, której jaźń rozszczepiła się w wyniku tragedii, z którą jej psychika nie potrafiła w inny sposób sobie poradzić. Właśnie tak, „Na cztery ręce” to kolejny thriller o rozdwojeniu osobowości, który jednak w przeciwieństwie do większości tego typu historii obrazuje tego rodzaju przypadek w sposób odpowiadający temu, który bywał już (rzadko i chyba bez absolutnej pewności) diagnozowany w rzeczywistości. Innymi słowy Sophie i Jessica nie mogą wchodzić ze sobą w bezpośrednie interakcje, zostawiają sobie nawzajem wiadomości, ale nie siadają i nie rozmawiają, jak to najczęściej bywa w filmach z wątkiem rozdwojenia jaźni. Widz wie, z którą osobowością ma w danej chwili do czynienia nie tylko z powodu diametralnie odmiennych zachowań obu pań, ale również dzięki zmianom aktorek. W miejsce Fridy-Lovisy Hamann co jakiś czas wchodzi wcielająca się w rolę starszej siostry Friederike Becht, która radzi sobie nie gorzej od odtwórczyni roli Sophie. Wygląd chorej kobiety tak naprawdę się nie zmienia, Oliver Kienle umawia się tutaj z widzem, ułatwia mu rozeznanie się w danej sytuacji, ale ufa, że odbiorca nie będzie traktował tego dosłownie, że nie ubzdura sobie, że wygląd zewnętrzny Sophie rzeczywiście ulega zmianie.

Fabuła „Na cztery ręce” nie jest ani skomplikowana, ani szczególnie pomysłowa. Ot, mamy kobietę z dwiema osobowościami, z których to jedna stara się odnaleźć wypuszczone niedawno na wolność dwie osoby odpowiedzialne za śmierć ich rodziców przed dwudziestoma laty, a druga nie chce mieć z tym nic wspólnego, chce odsunąć na bok traumatyczne wydarzenie z przeszłości i skoncentrować się na układaniu sobie życia prywatnego i zawodowego. Osobowość Jessiki jest gotowa zrobić wszystko, żeby chronić swoją młodszą siostrę, z którą tak się składa, przez lwią część filmu dzieli ciało. Jessica ma istną obsesję na punkcie chronienia Sophie, jest paranoiczną i wybuchową jednostką, niewahającą się zrobić krzywdy każdemu, w kim jej zaburzony umysł dopatrzy się prawdziwego, czy tylko wyimaginowanego zagrożenia. Jej problemy psychiczne, których korzeni należy upatrywać w traumie z dzieciństwa, już za życia Jessiki rzutowały na egzystencję jej młodszej siostry. Ta druga miała poczucie przebywania w klatce, czuła się osaczona, tak jakby siostra dusiła ją w swoich opiekuńczych ramionach (pewnie dlatego nie rozstawała się z inhalatorem). Więc teraz sobie wyobraźcie, jak musiała czuć się Sophie, gdy dotarło do niej, że ta wcześniejsza wielce niekomfortowa sytuacja po śmierci Jessiki przesunęła się do ekstremum, że teraz musi dzielić ciało ze swoją strażniczką i zarazem dręczycielką. „Na cztery ręce” moim zdaniem najlepiej wypada na płaszczyźnie psychologicznej. Oliver Kienle zawarł w swoim scenariuszu interesujący konflikt dwóch osobowości, sprawił, że udzielił mi się ogromny dyskomfort Sophie, pozwolił mi dosłownie wejść w skórę kobiety dotkniętej przerażającą przypadłością, zmusił mnie do wyobrażania sobie czasowego tracenia czegoś tak ważnego jak własna jaźń, do wypierania jej przez tożsamość, która jak wszystko na to wskazywało stanowiła zagrożenie dla otoczenia. Za wszystkie ewentualne przestępstwa i wykroczenia popełnione przez Jessicę odpowiadać najprawdopodobniej będzie Sophie, ale widmo sądu nie powinno być jej największym zmartwieniem. Obok okropnej świadomości, że w każdej chwili może stracić władzę nad własnych ciałem, Sophie musi brać pod uwagę także potencjalne tragiczne następstwa działalności jej drugiej jaźni. Bo tożsamość Jessiki jest zdeterminowana do tego, aby znaleźć osoby odpowiedzialne za śmierć ich rodziców i przegonić ich z miasta. To znaczy tak mówi, tylko czy tak agresywna osoba jak ona nie zdecyduje się na przekroczenie granicy, zza której nie ma już powrotu? Czy poprzestanie na groźbach skierowanych do dwóch osób, które przed dwudziestoma laty włamały się do jej rodzinnego domu, czy raczej posunie się do podwójnego morderstwa, wyrządzając tym samym ogromną krzywdę swojej ukochanej siostrze, z którą dzieli ciało? Albo, co równie prawdopodobne, sprowokuje swoich wrogów do rozpoczęcia polowania na ciało Sophie. Doprawdy ciekawa sytuacja, wciągająca i w miarę silnie trzymająca w napięciu, również dzięki doskonałej pracy realizatorów, w której chwilami dostrzegałam nawet ujęcia zahaczające o estetykę nastrojowego horroru (niektóre przejścia z osobowości Sophie do Jessiki), w której nie zauważyłam ani grama niemieckiej niezgrabności, być może tylko subiektywnie odbieranej nieforemności. Wszystko było płynne, nawet jeśli warstwie kryminalnej czegoś brakowało, jakiegoś pomysłu, który dodatkowo podsyciłby moją ciekawość. Niestety, nie mogę oddać scenarzyście dużej kreatywności albo maksymalnej efektywności w szafowaniu mało wymyślnymi motywami na tym konkretnym polu (bo już płaszczyzna psychologiczna w pełni mnie usatysfakcjonowała). A końcówka? Przyznaję, że nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, niemniej w fotel ta rewelacja mnie nie wbiła – aż takiej wagi w moich oczach nie miała.

Niemiecki thriller psychologiczny „Na cztery ręce” polecam przede wszystkim tym osobom, którzy akurat nie poszukują zawiłych, wielowątkowych i innowacyjnych historii osadzonych w ramach rzeczonego gatunku. Oliver Kienle oferuje nam bowiem coś innego, coś niezbyt wymyślnego, acz całkiem mrocznego i wciągającego, coś co powinno zadowolić sympatyków trzymających w napięciu dreszczowców opartych na znanych motywach, które dają odbiorcom pewien niemały, ale też nie szczególnie szeroki wgląd w psychikę dwóch kobiet, które w dzieciństwie przeżyły niewyobrażalną traumę rzutującą na całe ich dalsze życie. Tak, myślę, że ten thriller ma szansę znaleźć sporo sympatyków. Trzeba tylko dać mu szansę, do czego namawiam zwłaszcza tę wyżej wyszczególnioną grupę osób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz