czwartek, 31 maja 2018

„Downrange” (2017)

Samochodową podróż szóstki młodych ludzi przerywa przebicie opony. Znajdują się z dala od terenów zabudowanych, na kompletnym pustkowiu, gdzie trudno o zasięg telefoniczny. Jako że jedna z nich, Jodi, musi jak najszybciej dotrzeć do punktu docelowego – na szesnaste urodziny swojej siostry – mężczyźni starają się jak najszybciej zmienić oponę. Młodzi ludzie nie słyszą strzałów, które wkrótce padają, ale widzą efekt ich niszczycielskiej siły. Po chwili dociera do nich, że znajdują się na celowniku snajpera. Tajemniczego osobnika, który zrobił sobie z tego terenu strzelnicę, a tarczami są oni. Większość pozostałych przy życiu młodych ludzi znajduje niepewne schronienie za samochodem, za pojazdem, który znajduje się na linii strzału, a osoba, która zgotowała im ten los pewnie nie wycofa się dopóki nie zabije ich wszystkich.

Ryuhei Kitamura, twórca między innymi „Nie przeżyje nikt” i „Nocnego pociągu z mięsem”, adaptacji opowiadania mistrza Clive'a Barkera, tym razem nakręcił dosyć kameralny thriller zatytułowany „Downrange”, scenariusz którego napisał wspólnie z Joeyem O'Bryanem. Pierwszy pokaz filmu odbył się w 2017 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowych w Toronto, w trakcie Midnight Madness, wydarzenia wprost uwielbianego przez Ryuheia Kitamurę.

„Downrange” to thriller trochę w stylu „Frozen” Adama Greena. Mam tutaj na myśli przebywanie protagonistów na jakiejś mocno ograniczonej przestrzeni spowodowane jakimś czynnikiem zewnętrznym. Utknięcie bohaterów w jednym miejscu, w którym ani przez chwilę nie mogą czuć się bezpiecznie. W „Downrange” owym czynnikiem zewnętrznym jest tajemniczy snajper. Człowiek, który wybrał sobie dogodne miejsce strzeleckie, po czym cierpliwie czekał na pojawianie się jakichś podróżnych na usytuowanej nieopodal niego rzadko uczęszczanej drodze. Padło na szóstkę młodych ludzi (trzech mężczyzn i trzy kobiety) przemierzających tę trasę samochodem. „Downrange” otwiera ich krótka rozmowa w aucie przerwana przebiciem opony. Jeszcze wtedy nie wiedzą, że sprawcą jest pocisk posłany przez osobnika ukrywającego się w pobliżu. Ale nie będzie trzeba długo czekać na zaognienie sytuacji, które uświadomi im, w jak trudnym położeniu się znaleźli. Widok pierwszego trupa (a ściślej śmiertelnych obrażeń głowy chłopaka) był chyba inspirowany remakiem „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Tak samo jak w tamtym obrazie kamera powoli przenika przez ranę, tak jak chwilę wcześniej kula przechodzi przez głowę ofiary, pokazując przy tym również wnętrze śmiertelnie przestrzelonej części ciała. Zaraz potem obrywa jedna z dziewczyn. Pocisk trafia w jej oko, ale kobieta wciąż utrzymuje się na nogach. Wydawać by się mogło, że w filmie, w którym narzędziem zbrodni jest broń palna nie odnajdziemy żadnych godnych wzmianki sekwencji gore, że co najwyżej pokaże się nam kilka krwistych plam na ciałach/ubraniach ofiar i dlatego właśnie te pierwsze mordy tak mnie zaskoczyły. Moim oczom ukazała się nie tylko substancja imitująca posokę, ale również postrzępione rany, żywe mięso, tkanki, fragmenty mózgu – słowem: to, czego można się spodziewać po produkcji gore, a nie po filmie sklasyfikowanym jako thriller. Ale postanowiłam nie wyciągać pochopnych wniosków, jeszcze nie zmieniać swojego nastawienia do „Downrange”, nie wciskać go w ramy krwawego horroru, tylko spokojnie poczekać na rozwój sytuacji. Ostatecznie skłaniam się ku oficjalnej klasyfikacji, bo później Ryuhei Kitamura nie przykładał już takiej wagi do płaszczyzny gore, jak na początku. Poza paroma ujęciami zwłok obsiadanych przez muchy, pszczoły i ptaki, prażących się w promieniach słońca okaleczonych ciał będących pożywką dla padlinożerców, w tej materii nic szczególnego już nie pokazano. Ale nie jest to dla mnie żadna ujma, wcale nie mam twórcom za złe tej rezygnacji z epatowania krwawą makabrą, postanowienia o znacznym złagodzeniu kolejnych mordów i okaleczeń nieszczęsnych młodych ludzi. Na pierwszy plan szybko wysuwa się Keren, kreowana przez Stephanie Pearson, która raz wpadała w denerwującą egzaltację, a innymi razy była tak beznamiętna, sztywna, że aż zaczynałam tęsknić za tym jej przesadnym okazywaniem uczuć. Jej bohaterka staje się mózgiem całej ostałej przy życiu grupki protagonistów. Wiedza, jaką przekazali jej rodzice wojskowi okazuje się bowiem bardzo przydatna w tej konkretnej sytuacji, ale dziewczyna nie jest cudotwórczynią. Tak samo jak pozostali nie ma żadnego pomysłu na jak najszybsze i w pełni bezpieczne dla wszystkich wydostanie się z tego miejsca. Młodzi ludzie mają najróżniejsze plany, ale żaden nie gwarantuje przeżycia każdego z nich. Jeśli zdecydują się zrealizować któryś z nich będą musieli liczyć się z ogromnym ryzykiem, brać pod uwagę to, że mogą nie wyjść cało z tej akcji. Scenarzyści „Downrange” wykreślili wszystkich bohaterów tak, jak to się najczęściej robi w różnej maści rąbankach – nie dostajemy szerokich, obfitujących w szczegóły portretów psychologicznych, nie wiemy zbyt wiele o ich dotychczasowym życiu, ale przynajmniej z niektórymi z nich (jeśli już nie ze wszystkimi, co akurat mnie się udało) da się sympatyzować. Takie przedstawienie postaci wcale nie uniemożliwiało mi wczucia się w ich sytuację, choć niezbyt wiele o nich wiedziałam i chociaż miałam dużo zastrzeżeń co do warsztatu niemalże wszystkich członków obsady, to cały czas im kibicowałam w tym nierównym starciu z tajemniczym snajperem.

„Downrange” to kameralny thriller, kładący największy nacisk na budowanie emocjonalnego napięcia. Obsada jest bardzo wąska, a i miejsce akcji mocno ograniczone. Wszystko rozgrywa się na spłachetku ziemi oddalonym od cywilizacji. Na piaszczystym i też porośniętym wysuszoną trawą, z gdzieniegdzie wyrosłymi drzewami terytorium, które przecina rzadko uczęszczana szosa. Trójka protagonistów znajduje schronienie na poboczu rzeczonej drogi, za samochodem, którym jeszcze niedawno spokojnie przemierzali to pustkowie, a czwarty ukrywa się za konarem nieopodal swoich kolegów. Cała fabuła „Downrange” sprowadza się do poszukiwania przez nich wyjścia z tej ekstremalnie trudnej sytuacji, z różnego rodzaju prób przechytrzenia nieustannie obserwującego ich snajpera, który wydaje się czerpać przyjemność z przedłużania ich gehenny. Młodzi ludzie podejrzewają, a widz nie ma powodu by w to powątpiewać, że uzbrojony napastnik nie chce jak najszybciej ich powystrzelać, że czerpie jakąś perwersyjną, chorą przyjemność z przedłużania ich męki. Protagoniści znajdują się w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, w miejscu z którego wydaje się nie można się wydostać, ich położenie jest tak beznadziejne, że widza wprost przepełnia pewność, iż ich chwile na tym padole są policzone. Ich emocje udzielają się odbiorcy. Choć lwia część tej opowieści rozgrywa się w pełnym świetle dziennym, w gorących promieniach słonecznych to klimat wyalienowania i realnego, zdefiniowanego zagrożenia jest wręcz namacalny, a to w połączeniu z ryzykownymi próbami wydostania się z tej pułapki podejmowanymi przez pozytywnych bohaterów generuje całkiem duże napięcie. W sumie to nawet, gdy nic się nie dzieje, kiedy umęczeni młodzi ludzie tylko siedzą, a snajper nie posyła w ich kierunku żadnych pocisków, to napięcie prawie w ogóle nie traci na sile. A przynajmniej ja tak to odbierałam. Nie jestem natomiast przekonana, czy tak kameralny thriller, czy taki mało spektakularny, bazujący na emocjach, a nie drogich, coraz to wymyślniejszych efektach specjalnych i zawrotnym tempie akcji, dreszczowiec przemówi do szerokiego grona odbiorców. „Downrange” wydaje mi się być ukierunkowany przede wszystkim na sympatyków takiego bardziej minimalistycznego podejścia do kina, filmów nieobfitujących w wiele wątków, nieskomplikowanych, acz całkiem intensywnych, trzymających w napięciu praktycznie od pierwszej sceny. Na plus odnotować muszę jeszcze nieprzewidywaną kolejność eliminacji bohaterów i finał, który pozostawił mnie w doprawdy dziwnym stanie niedowierzania, zdumienia, wytrącenia z równowagi przy akompaniamencie histerycznego, niewesołego, cierpkiego chichotu. Natomiast wszystko co rozgrywa się chwilę przed tym udanym zakończeniem, wydarzenia mające miejsce po zapadnięciu zmroku i spowijająca je atmosfera nie zadowoliły mnie w takim stopniu jak sceny nakręcone za dnia. Właśnie wtedy dopadło mnie znużenie, klimat stracił na wyrazistości. Co dziwne, bo wydawałoby się, że noc sprzyja tego typu filmowym historiom.

Moim zdaniem „Downrange” Ryuheiowi Kitamurze całkiem nieźle się udał. Ten projekt ma swoje niedociągnięcia, mniej i bardziej poważne mankamenty, ale to wcale nie powstrzymuje mnie przed poleceniem tego obrazu każdemu miłośnikowi kameralnych thrillerów, w których można znaleźć parę udanych, dla niektórych może mocno odrażających ujęć gore, i które silny nacisk kładą na generowanie emocjonalnego napięcia. Na tworzenie klimatu zaszczucia, wyalienowania, przebywania w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, z której zdaje się nie można się wydostać, za sprawą tajemniczego snajpera, który wziął we władanie pewien spalony słońcem spłachetek ziemi. Krótko: dobry thriller. Tak właśnie uważam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz