poniedziałek, 9 lipca 2018

„Od zmierzchu do świtu” (1996)

Rabusie i zabójcy, bracia Seth i Richard Gecko, są najbardziej poszukiwanymi przestępcami w stanie Teksas. Mężczyźni chcą dostać się do Meksyku, a w tym celu postanawiają wykorzystać trzyosobową rodzinę, która zatrzymała na noc się w tym samym motelu co oni. Byłego pastora, owdowiałego Jacoba Fullera podróżującego kamperem ze swoimi dziećmi Kate i Scottem. Seth i Richie robią z nich swoich zakładników i zmuszają do przewiezienia ich przez granicę. Już w Meksyku zatrzymują się w barze Titty Twister otwartym od zmierzchu do świtu, gdzie bracia Gecko nad ranem mają spotkać się z mężczyzną, który za opłatą przewiezie ich w bezpieczne miejsce. Rodzina Fullerów jest zmuszona spędzić noc w towarzystwie braci, w meksykańskim barze ze striptizem, mając obietnicę Setha, że rano ich drogi się rozejdą. Jeśli w ogóle doczekają świtu, bo jak już wkrótce się przekonają Titty Twister jest siedzibą wampirów.

Zrealizowany za dziewiętnaście milionów dolarów (szacunkowo), kultowy horror zmiksowany z filmem akcji i czarną komedią, „Od zmierzchu do świtu” nie powstałby gdyby reżyser, scenarzysta, producent i twórca efektów specjalnych (makijaż) Robert Kurtzman. To on wymyślił tę historię, ale sam nie przelał jej na karty scenariusza. Tego zadania podjął się Quentin Tarantino, na krześle reżyserskim zasiadł zaś Robert Rodriguez, twórca między innymi „Desperado” oraz późniejszych: wyśmienitego horroru science fiction „Oni” (1998) i równie znakomitego „Grindhouse: Planet Terror”. „Od zmierzchu do świtu” dostał kilka nominacji do Saturna, laureatem zostając w dwóch kategoriach: najlepszy horror i najlepszy aktor - George Clooney. Występ ten został uhonorowany także Złotym Popcornem i Fangoria Chainsaw Award. Wcielający się w rolę jego brata Quentin Tarantino „nie miał tyle szczęścia”, dostał bowiem nominację do Złotej Maliny i Stinker Award dla najgorszego aktora drugoplanowego. Ale nominacje do Saturna też otrzymał – za aktorstwo i scenariusz. „Od zmierzchu do świtu” jak dotąd doczekał się sequela i prequela, ale żaden z nich nie spotkał się z tak pozytywnym odzewem widowni jak pierwowzór.

„Od zmierzchu do świtu” wyraźnie dzieli się na dwie części. Różni je stylistyka, każda z nich przynależy do innego gatunku. Najpierw dostajemy solidne kino akcji, a potem krwawy horror, całość natomiast jest podlana niemałą dawką naprawdę dobrego czarnego humoru. I utrzymana w duchu grindhouse'ów. Zarówno Robert Rodriguez, jak i Quentin Tarantino mogą się pochwalić doświadczeniem na tym polu, mają już na koncie trochę obrazów, które można traktować jako hołd dla grindhouse'ów, albo po prostu wielki powrót do tej stylistyki, przełożenie tego na współczesny język filmu. Przyznaję, że kiedyś nie doceniałam od „Od zmierzchu do świtu” - w okresie dziecięcym i nastoletnim film ten nie wywierał na mnie dużego wrażenia, ale też nie mogę powiedzieć, że seanse tej pozycji wspominam jak najgorzej. Ot, takie głupiutkie kino rozrywkowe, fenomenu którego w ogóle nie rozumiałam, na którym bawiłam się średnio, ale miałam w sobie na tyle uporu, żeby co jakiś czas do niego wracać w nadziei, że w końcu przemówi on do mnie tak, jak przemówił do tysięcy (milionów?) jego zwolenników z całego świata. W końcu, parę lat temu zaczęłam przekonywać się do tego rodzaju kina, ta szaleńcza specyfika zaczęła do mnie trafiać, w czym największy udział miały „Planet Terror” i „Death Proof”, nikogo innego, jak (odpowiednio) Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino. Po zakochaniu się w tych dwóch produkcjach znowu sięgnęłam po „Od zmierzchu do świtu” i tym razem poczułam się jak w domu. Wydawać by się mogło, że moje serce skradnie li tylko druga partia tej produkcji, że przejścia bohaterów w otwartym od zmierzchu do świtu meksykańskim barze Titty Twister z racji moich filmowym preferencji bardziej mnie usatysfakcjonują, a może nawet uznam, że tylko dla tej części warto zobaczyć ten film. Ale wcale tak nie myślę. Uważam, że pierwsza partia nie ustępuje drugiej, że ona też ma sporo do zaoferowania, przy czym są to dary zgoła inne od tych, którymi twórcy „Od zmierzchu do świtu” obdarowują nas później. Chociaż może nie do końca, bo czarny humor jest obecny w obu partiach omawianej produkcji i co ważniejsze jego poziom nigdy nie spada. Ironiczne, cierpkie, drwiące, adekwatne do sytuacji uwagi rzucane przez poszczególne postacie i niektóre z ich zachowań to najwyższa jakość humoru, to dzieło człowieka, który ma prawdziwy talent do wzbogacania kina akcji i horroru czarną komedią, a nie jak to niestety często w kinematografii bywa obniżania jakości filmu niepotrzebnym rozładowywaniem atmosfery żałosnymi dowcipasami. Ze wszystkich najważniejszych postaci przedstawionych w pierwszej partii „Od zmierzchu do świtu” zdecydowanie najzabawniejszy jest Richie Gecko (doprawdy nie wiem za co te nominacje do Złotej Maliny i Stinker Award dla Quentina Tarantino, bo według mnie wypadł tutaj wprost znakomicie), co wprowadza smaczny, nie drażniący, dysonans, bo to najbardziej nieobliczalny, najokrutniejszy członek tej grupy. Grupy w skład której wchodzą jeszcze jego brat, Seth (bardzo dobra kreacja George'a Clooneya) oraz ich zakładnicy, rodzina Fullerów: ojciec i dwójka jego dzieci (odtwórcom tych ról, Harveyowi Keitelowi, Juliette Lewis i Ernestowi Liu też niczego nie mogę zarzucić). Największym osiągnięciem, jeśli chodzi o postacie, jest moim zdaniem to, że twórcom „Od zmierzchu do świtu” udało się przedstawić bezwzględnych przestępców, rabusiów i morderców, tak aby widzowi z łatwością przychodziło sympatyzowanie z nimi, zwłaszcza z dużo bardziej zrównoważonym Sethem. A przynajmniej ja łapałam się na kibicowaniu im w ich przeprawie przez Teksas pomimo wiedzy o zbrodniach, jakich się dopuścili, przy czym los Setha obchodził mnie dużo bardziej niż los jego rozwydrzonego młodszego braciszka. A gdy przyszła pora na walkę z wampirami moje spojrzenie na niego jeszcze się ociepliło.

Bodaj najczęściej wspominaną przez odbiorców „Od zmierzchu do świtu” sekwencją jest zmysłowy taniec Salmy Hayek kreującej Santanico Pandemonium (to fantazyjne miano wzięto z filmu Gilberta Martineza Solaresa z 1975 roku - „Santanico Pandemonium: La Sexorcista”) z wężem, który zasługuje na uznanie tym bardziej, że na życzenie Roberta Rodrigueza był improwizowany (choreografia nie została wcześniej przygotowana) i co ważniejsze aktorka nie odmówiła pomimo swojej ofidiofobii (zmobilizował ją reżyser). Przed nakręceniem tej scenki przez dwa miesiące spotykała się z terapeutami, którzy przygotowali ją do tego zadania. Swoją drogą „Od zmierzchu do świtu”, „Desperado” i „Everly” wyrobiły we mnie przekonanie, że Salma Hayek jest wprost stworzona do takich a la grindhouse'owych filmów. Kolejną poboczną postacią, o której trzeba wspomnieć jest Sex Machine, człowiek, który przytwierdził sobie spluwę do krocza, co oczywiście wyróżnia go z tłumu złożonego z klientów i pracowników baru Titty Twister, ale jeszcze istotniejsze jest to, kto się w niego wcielił. Tom Savini, mistrz efektów specjalnych, artysta dobrze znany długoletnim wielbicielom horroru (w sensie jego dorobku w branży filmowej), który zajmuje się też aktorstwem i już choćby w „Od zmierzchu do świtu” widać, że wychodzi mu to całkiem nieźle. Ale nie tak dobrze jak działalność w dziedzinie efektów specjalnych. Po trzymającej w napięciu, klimatycznej (bezkresne pustynie, lekko przyblakłe i ziarniste zdjęcia, zaniedbane budynki oddzielone od siebie wieloma kilometrami, mało uczęszczana autostrada, to wszystko tworzy iście sugestywny nastrój wyalienowania i nieuchronnego zbliżania się do jakiegoś koszmaru) i miejscami zamierzenie zabawnej akcyjce oddanej w formie filmu drogi przychodzi pora na krwawy horror, w którym to agresorami są naprawdę demonicznie prezentujące się wampiry. Założę się, że cała ekipa bawiła się tutaj przednio, że czerpali z tego dużo frajdy, bo to się po postu czuje patrząc na to szaleństwo rozgrywające się w barze Titty Twister niedługo po zapadnięciu zmroku. Wprost nie sposób zliczyć, ile rekwizytów imitujących najróżniejsze części ludzkich ciał przetoczyło się przez to miejsce akcji, nie sposób wymienić wszystkich mordów, do jakich dochodzi na ekranie (dekapitacje, przebijanie serc wampirów kołkami z ciał których wydobywa się zielonkawo-biaława maź, wyrywanie kończyn, ciała eksplodujące, podpalane, wyżerane wodą święconą etc.) i nie da się zarzucić im niskiego stopnia wiarygodności, choć oczywiście na kicz też znalazło się tutaj miejsce, ale jest to kicz tego rodzaju, który niezmiennie wprawia mnie w dobry nastrój. Wielbiciel kina gore niekoniecznie jednak powinien traktować to jak obietnicę zobaczenia iście odstręczającego, wywołującego mdłości, szokującego obrazu, bo choć krew leje się tutaj strumieniami, choć makabrycznych rekwizytów jest aż nadto to twórcy nie dają odbiorcom czasu na przeżycie tak skrajnych emocji. Wszystko dzieje się tak szybko i w dodatku jest utrzymane w tak lekkiej tonacji (czarny humor), że osobie przyzwyczajonej do krwawych kawałków podawanych na ekranie, moim zdaniem ciężko będzie przeżywać to tak ekstremalnie. Robert Rodriguez i jego ekipa nastawili się tutaj na dobrą zabawę, na co prawda makabryczną, ale rozrywkę, na zabawianie, a nie zniesmaczanie widzów elementami, które w teorii bawić nie powinny. Tylko w teorii, bo w praktyce czasami zdaje to egzamin, przemawia do publiki, a „Od zmierzchu do świtu” według mnie jest jedną z tych produkcji, w których ta niełatwa sztuka się udała. Jednym z tych filmów, którym absolutnie nie ma się za złe lekkiego, dowcipnego wręcz podejścia do stylistyki gore, a wręcz przeciwnie: reaguje się na to najczystszą radością.

Jazda bez trzymanki w wykonaniu gwiazd branży filmowej, kultowy film Roberta Riodrigueza, w którym powinni się odnaleźć zarówno wielbiciele kina akcji, jak i horroru, ale tylko pod warunkiem, że nie mają nic przeciwko a la grindhouse'owej stylistyce i akceptują pokaźne porcje czarnego humoru wlane w scenariusz. „Od zmierzchu do świtu” to specyficzne kino, film szalony, groteskowy, karykaturalny, absurdalny. I tak miało być, bo to jeden z tych filmów, w których to, co powinno przemawiać na niekorzyść dzieła ma działanie zgoła odwrotne. To znaczy tylko w oczach tych widzów, którzy nie są nastawieni negatywnie do wszelkiego rodzaju kuriozów i do zabawiania się kinem, zwalniania wszelkich hamulców i rzucania się w wir szaleńczych wydarzeń. W takich filmach wszystko jest możliwe, dosłownie wszystko się może zdarzyć – logika nie ma tutaj żadnego znaczenia, zachowanie wysokiego stopnia prawdopodobieństwa i maksymalnej powagi dla twórców tego rodzaju filmów i ich fanów nie jest ważne. Bo tak na dobrą sprawę między innymi (może nawet przede wszystkim) w tym tkwi urok takich produkcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz