czwartek, 27 września 2018

„I Think We're Alone Now” (2018)

Po zagadkowym wymarciu niemal całej ludzkości mężczyzna z karłowatością imieniem Del zostaje sam w małym miasteczku, w którym spędził całe swoje dotychczasowe życie. Przed apokalipsą był bibliotekarzem i teraz nie zamierza porzucić tego zajęcia. Czas wypełnia mu także zakopywanie zwłok ludzi do niedawna mieszkających w miasteczku. Samotność mu nie doskwiera, bo jeszcze przed apokalipsą zdążył się do niej przyzwyczaić. Właściwie to nawet ją lubi, dlatego gdy w jego życie wkracza przyjezdna młoda kobieta, Grace, Del informuje ją, że nie może z nim zostać. Grace stara się go przekonać do zmiany zdania, a gdy wreszcie daje za wygraną i postanawia wyruszyć w dalszą drogę, mężczyzna pozwala jej zostać. Delowi trudno przyzwyczaić się do towarzystwa, zwłaszcza że przywykł już do myśli, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi. Ale nie bez znaczenia jest też to, że młoda kobieta ma całkowicie inny charakter od niego.

Amerykanka Reed Morano w branży filmowej najprężniej działa w charakterze operatorki, ale przed „I Think We're Alone Now” wyreżyserowała jeden pełnometrażowy film, dramat „Meadowland”. Autor scenariusza „I Think We're Alone Now”, Mike Makowsky ma podobne doświadczenie – tj. wcześniej powstał tylko jeden film pełnometrażowy na podstawie jego scenariusza, komedia kryminalna „Take Me” z 2017 roku. Omawiany film jest kameralnym dramatem science fiction (według mnie) z drobnymi elementami thrillera, zwracającym uwagę realizacją (za zdjęcia także odpowiadała Reed Morano), ale niekoniecznie fabułą. Pierwszy pokaz filmu odbył się w styczniu 2018 roku na Sundance Film Festival, gdzie brał udział w konkursie na najlepszy dramat.

Mike Makowsky wyszedł chyba z założenia, że w kinie postapokaliptycznym powiedziano już wszystko, więc nie ma sensu szukać pomysłu, który tchnąłby dużą świeżość w ten nurt. Z wyjątkiem jednego wątku postanowił nie kombinować – opowiedzieć z gruntu zwyczajną historię o mężczyźnie i młodej kobiecie starających się ułożyć sobie życie po niemal całkowitej zagładzie gatunku ludzkiego. I nie widziałabym w tym niczego złego, gdyby wymyślona przez Makowsky'ego opowieść była bardziej zajmująca. Żeby mnie zaciekawić wcale nie trzeba wprowadzać nowatorskich rozwiązań fabularnych – w tym przypadku wystarczyłyby bardziej urozmaicone podejście do relacji Dela i Grace (świetna kreacja Petera Dinklage'a i niezgorsza Elle Fanning, znana z chociażby „Neon Demon”) oraz większy nacisk na budowanie atmosfery tajemniczości. Rozumiem, że scenarzysta starał się pokazać monotonię dnia codziennego w postapokaliptycznym świecie, rutynę na powrót wkradającą się w życie dwóch niedobitków, dającą do zrozumienia, że nawet po tak ogromnej katastrofie, jak nagła śmierć miliardów ludzi, człowiek jest w stanie toczyć w miarę uporządkowaną egzystencję. Jestem jednak przekonana, że wprowadzenie więcej, że tak się wyrażę, zamieszania w związek Dela i Grace wcale nie musiało przykryć tego przesłania „I Think We're Alone Now”, a prawdopodobnie niosłoby nie jedną, a dwie korzyści. Mniej monotematyczne spojrzenie na tę relację pewnie rozbudzałoby większe zainteresowanie i przede wszystkim rozniecałoby we mnie silniejsze emocje, ale wzmagałoby też wydźwięk drugiego przesłania filmu Reed Morano. W takim kształcie natomiast nie wiem, czy rzeczywiście to twórcy mieli na myśli, czy aby nie nadinterpretowałam, ale odbierałam to tak, jakbym patrzyła na dwie jednostki, z których to każda wyznaje inny pogląd na to, jak powinien wyglądać nowy świat. Wydaje się, że cały ten świat po apokalipsie zamknął się w jednym niewielkim amerykańskim miasteczku, że to tutaj albo ludzkość narodzi się na nowo (a la biblijni Adam i Ewa), albo dobiegnie kresu wraz ze śmiercią ostatnich członków naszego gatunku. Jeśli Delowi i Grace uda się przedłużyć gatunek ludzki (o co w sumie nawet się nie starają), jeśli dzięki nim Ziemia znowu zacznie się zaludniać to można się zastanawiać jaki kształt przybierze ten nowy świat. Uporządkowany, za którym optuje Del, i do którego jego nowa przyjaciółka próbuje się przekonać, czy może wygra życie chwilą wyznawane przez Grace? Młoda kobieta, która wkracza w życie mężczyzny z karłowatością niesie za sobą ryzyko zdestabilizowania egzystencji Dela, w dotychczas pedantyczne wręcz życie mężczyzny teraz może wkraść się czysty chaos, którego jego analityczny umysł najpewniej nie będzie w stanie znieść. Wydawać by się mogło, że tak skrajnie różne osobowości powinny ciągle się ze sobą ścierać, wdawać się w liczne konflikty, ale Grace tak bardzo zależy na zostaniu z Delem, że stara się dostosować do jego trybu życia. Można też domniemywać, że kobieta widzi sens w jego filozofii, że dostrzega to, iż działalność jej przyjaciela przynosi dobre efekty. Ta przyjaźń rodzi się powoli, głównie dlatego że Del nie przywykł do towarzystwa. Polubił swoją samotność jeszcze przed apokalipsą. Stał się kimś na kształt pustelnika, bo choć pracował w bibliotece publicznej to nie wchodził w bliższe kontakty z ludźmi, nie nawiązywał znajomości, gdyż w dorosłym życiu nawet już nie czuł takiej potrzeby. „I Think We're Alone Now” jest więc także (albo przede wszystkim) opowieścią o samotności – samotności, która dla Dela początkowo jest niczym przyjaciel, z którym nie chce się rozstać, a dla Grace istnym przekleństwem, sytuacją nie do zniesienia, dostarczającą jej niemalże fizycznych cierpień.

Patrząc na te intensywne zdjęcia, powolne najazdy kamer, przytłaczającą scenerię niemal kompletnie wyludnionego małego miasteczka, który dla widza staje się całym światem, przygaszone barwy i przede wszystkim tak silną koncentrację operatorów na bohaterach filmu, mogącymi być ostatnimi ludźmi na Ziemi – obserwując to wszystko nie mogłam nie poczuć żalu. Było mi autentycznie przykro, że tak zdecydowanie ukierunkowana na powolne budowanie i potęgowanie emocji warstwa techniczna nie miała tutaj dużego pola do popisu. Scenariusz „I Think We're Alone Now” nie pozwalał realizatorom atakować odbiorców silnymi i wielce zróżnicowanymi emocjami, fabuła narzucała im w tym przypadku powściągliwość, choć całkiem możliwe, że Mike Makowsky był przekonany, że tworzy wzruszającą, chwytającą za serce opowieść o samotności, którą powoli rozprasza przyjaźń dwóch skrajnie różnych osób. Historię, która będzie budzić ciekawość nie tylko na myśl o tym co może się stać już wkrótce, ale również odnośnie tego, co spotkało pozostałych członków gatunku ludzkiego. Co spowodowało masową zagładę i czy ocalał ktoś jeszcze, poza Delem i Grace. Nie twierdzę, że „I Think We're Alone Now” nie znajdzie odbiorców, którzy właśnie tak będą go odbierać – głęboko przeżywać tę dla nich wielce zagadkową opowieść – ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że takich osób będzie sporo. Minimalizm, kameralność, silne skoncentrowanie na snuciu opowieści, zamiast jak to często we współczesnym kinie bywa popisywaniu się nowoczesną technologią – to wszystko niezmiernie mnie cieszyło. Jak najbardziej jestem za takim kręceniem filmów, z science fiction włącznie, choć przecież ten gatunek na ogół kojarzy się z efekciarstwem. Reed Morano nie jest pierwszą osobą, która pokazała, że tego typu kino wcale nie musi szafować wymyślnymi efektami specjalnymi, że można podchodzić do niego bardzo oszczędnie, powściągać potrzebę szpanowania drogimi technicznymi zdobyczami, bo i bez nich można na przykład zbudować postapokaliptyczny świat przedstawiony. I na tym nie poprzestać, bo zawiązano tutaj jeszcze jeden wątek osadzony w ramach science fiction, który niczego nie stracił przez pozbawienie go efekciarstwa. UWAGA SPOILER Obrazki z tego pozornie utopijnego miasteczka nasunęły mi na myśl „Żony ze Stepford” KONIEC SPOILERA. Szkoda tylko, że sfera obyczajowa/dramatyczna/psychologiczna nie była dla mnie szczególnie zajmująca – chwilami udawało mi się wchodzić w to monotonne życie Dela i Grace, ale najczęściej moje starania w tym kierunku nie przynosiły zadowalającego rezultatu. Zdarzało mi się nawet na parę sekund zamykać oczy, ponieważ ewidentnie męczył je brak tego czegoś, co wyrwałoby tę opowieść ze szponów marazmu. Jakiegoś składnika, który tak ożywiałby tę historię, że nie musiałabym tak często zastanawiać się nad tym, czy aby jest sens dalej to oglądać. Cóż, końcówka jakąś wielką bombą nie jest, ale i tak przyjęłam ją z otartymi ramionami – ta ostatnia partia filmu, realizacja całości i oczywiście aktorstwo nieco zrekompensowały mi tę jakże często przygniatającą mnie nudę. Ale w całości mi tego nie wynagrodziły.

Miłośnicy minimalistycznym dramatów science fiction, w których można (acz nie jest to przesądzone) odnaleźć też elementy thrillera może i będą zadowoleni z „I Think We're Alone Now”, ale istnieje równie duże prawdopodobieństwo, że nawet oni, ta najbardziej oczywista grupa docelowa tego obrazu Reed Morano, będzie miała jakieś zastrzeżenia do scenariusza. A przynajmniej jakiś jej ułamek. Na realizację sympatycy takiego minimalistycznego, kameralnego kina narzekać nie powinni, ale naprawdę nie mam pewności co do tego, czy przekona ich sama ta opowieść, ta przez większość czasu bardzo zwyczajna fabuła, w której na dodatek w mojej ocenie nie kłębi się wiele silnych emocji. Dlatego wolę nikomu tego obrazu nie polecać – nie mam wątpliwości, że swoich fanów znajdzie, ale istnieje niebezpieczeństwo, że będzie to tak wąska grupa widzów, iż dużym ryzykiem z mojej strony byłoby usilne namawianie kogokolwiek do obejrzenia tego obrazu. Zresztą ciężko byłoby mi się do tego zmusić również dlatego, że sama do grona fanów „I Think We're Alone Now” nie dołączyłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz