sobota, 22 września 2018

„W kręgu szaleństwa” (1974)

Paul Toombes jest aktorem, kojarzonym przede wszystkim z rolą doktora Śmierć, mordercy z serii horrorów. Na jednym z wydawanych przez niego przyjęć zostaje zamordowana jego narzeczona Ellen Mason, niegdysiejsza aktorka filmów pornograficznych. Zbrodnia ta doprowadza Paula do załamania nerwowego. Mężczyzna jakiś czas spędza w szpitalu psychiatrycznym i choć nie zostaje skazany za ten czyn, nawet po opuszczeniu ośrodka nie jest pewien, że to nie on pozbawił życia swoją narzeczoną. Od kilku lat w niczym nie zagrał i wcale nie cieszy go szansa ponownego wcielenia się w postać doktora Śmierć. Tym razem w serialu, na podstawie scenariusza napisanego przez długoletniego przyjaciela Toombesa, Herberta Flaya, scenarzysty serii filmów pełnometrażowych o doktorze Śmierć. Paul przyjmuje tę propozycję właśnie przez wzgląd na Flaya, który twierdzi, że bez niego projekt ten się nie powiedzie, a akurat bardzo potrzebuje pieniędzy. Toombes przyjeżdża więc do Londynu, gdzie ma być kręcony serial i zatrzymuje się w wielkim domu Flaya. Gospodarz mówi mu, że tak naprawdę zależało mu na jego udziale w serialu o doktorze Śmierć z powodu strachu jaki wzbudza w Paulu ta fikcyjna postać. Herbert jest zdania, że taka konfrontacja z lękiem będzie miała zbawienny wpływ na psychikę jego przyjaciela. Toombes nie jest co do tego przekonany, ale nie wycofuje się z projektu. I nie robi tego nawet wtedy, gdy ludzie z jego otoczenia zaczynają ginąć, a on sam podejrzewa, że sprawcą jest doktor Śmierć.

Brytyjsko-amerykański horror „W kręgu szaleństwa” to ostatni obraz wyreżyserowany przez nieżyjącego już Jima Clarka, człowieka który zajmował się głównie montażem filmów (na przykład późniejszy „Psychopata”). Scenariusz jest owocem współpracy Kena Levisona i Grega Morrisona, którzy to pisząc go opierali się na mało znanej powieści „Devilday” autorstwa Angusa Halla. Książki nie czytałam, ale jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Internecie, mamy tutaj do czynienia z bardzo luźnym podejściem do literackiego oryginału. Wydawcom nie przeszkodziło to jednak w wypuszczeniu drugiego wydania książki w okolicach premiery filmu (pierwotnie opublikowano ją w roku 1969). „W kręgu szaleństwa” może się pochwalić większym gronem odbiorców niż literacki pierwowzór, ale na pewno nie można uznać tej oglądalności za zadowalającą. Vincent Price, odtwórca głównej roli, w każdym razie usatysfakcjonowany nie był. A teraz wcale nie jest lepiej niż w czasach wyświetlania owej pozycji na wielkich ekranach - „W kręgu szaleństwa” nie dołączył do panteonu ponadczasowych horrorów tylko pokrył się dosyć grubą warstwą kurzu.

Vincent Price i Peter Cushing, dwie legendy horroru w filmie, któremu według mnie najbliżej do giallo (ot, takie brytyjskie spojrzenie na ten nurt), ale podejrzewam, że znajdą się i tacy, którzy uznają go za slasher. Sama skłaniałabym się w tę drugą stronę, gdyby nie jakże charakterystyczne dla nurtu giallo skórzane rękawiczki, eksponowane przez operatorów na dłoniach tajemniczego mordercy. Na dodatek mamy warstwę kryminalną, w postaci policyjnego dochodzenia śladami seryjnego mordercy, zaznaczyć jednak trzeba, że potraktowano ją bardzo pobieżnie. Detektywi ze Scotland Yardu prowadzący sprawę seryjnego mordercy grasującego w Londynie, są postaciami pobocznymi, niewnoszącymi wiele do tej historii. W centralnym punkcie stoi niezastąpiony Vincent Price w roli aktora Paula Toombesa, który jakiś czas temu przeszedł załamanie nerwowe wywołane morderstwem jego narzeczonej, Ellen Mason. Albo raczej nie tyle tą zbrodnią, ile świadomością, że to on sam mógł być jej sprawcą. Tyle że tego nie pamięta, bo w tamtym czasie mogło dojść do głosu jego potencjalne alter ego, postać, którą kreował w popularnej serii krwawych horrorów, nazwana doktorem Śmierć. Gdyby ktoś miał wątpliwości czy twórcy współczesnych filmów grozy powinni uczyć się od twórców XX-wiecznych horrorów to radzę zerknąć na doktora Śmierć z omawianego obrazu. Do stworzenia złowrogo się prezentującej postaci wystarczył sam makijaż – prosty wzór, który działa nieporównanie lepiej od wyszukanych efektów komputerowych tak często wykorzystywanych obecnie do rzekomego demonizowania wyglądu czarnych charakterów przewijających się w horrorach. Charakteryzacja doktora Śmierć tchnie dużo większą złowieszczością i przede wszystkim wypada realistycznie, a tego często boleśnie brakuje mi w owocach pracy twórców współczesnych efektów specjalnych. Maska, którą nosi osobnik polujący na ludzi z otoczenia Paula Toombesa, który to według głównego bohatera może być doktorem Śmierć, czyli nim samym, też jest niezła, ale jednak wolałam patrzeć na makijaż zdobiący twarz aktora wcielającego się w fikcyjny pierwowzór tego umownie rzeczywistego seryjnego mordercy. Brzmi jak pomieszanie z poplątaniem, ale tak naprawdę nie jest to skomplikowana koncepcja. W skrócie wygląda to tak: Paul Toombes słynie przede wszystkim z roli doktora Śmierć w serii horrorów. Gdy jego narzeczona zostaje zamordowana przechodzi załamanie nerwowe. Trafia do szpitala psychiatrycznego, ale kiedy z niego wychodzi nadal bierze pod uwagę możliwość, że to on mógł zabić swoją niedoszłą małżonkę. Jako doktor Śmierć, według niego bowiem mogło być tak, że postać, którą kreował na planie stała się jego drugą osobowością, poczynań której nie pamięta. Czyli możemy mieć tutaj do czynienia z rozdwojeniem jaźni i nie muszę chyba dodawać jaką to kultową pozycją (powieściową lub filmową) mogli inspirować się w tym miejscu twórcy „W kręgu szaleństwa”. Ewentualnie autor literackiego pierwowzoru - nie jestem w stanie tego rozstrzygnąć z powodu mojej nieznajomości „Devilday” Angusa Halla. W każdym razie po zabójstwie narzeczonej głównego bohatera filmu Jima Clarka przez parę lat nikt z jego otoczenia nie ginie, ale to się zmienia kiedy aktor znowu przyjmuje rolę, która to przyniosła mu światową sławę – tym razem decyduje się grać doktora Śmierć w serialu kręconym w Londynie, producentem którego jest znienawidzony przez niego człowiek, także żywiący do niego jawną niechęć. Niedługo po przyjeździe Toombesa do Londynu znani mu ludzie zaczynają ginąć. Każda osoba jest zabijana w inny sposób, przy czym wszystkie bez wątpienia zostały zainspirowane wybranymi scenami śmierci z serii filmów o doktorze Śmierć. Twórcy „W kręgu szaleństwa” w bardzo nachalny sposób próbują skierować podejrzenia widza na Paula Toombesa. Tak usilnie starają się zmusić go do przyjęcia wersji, w którą to najbardziej zdaje się wierzyć sam Toombes, że przynajmniej w przypadku części widzów efekt może być odwrotny. Właśnie przez to natrętne wymierzanie oskarżycielskiego palca w Paula Toombesa współczesny odbiorca może nabrać przeświadczenia, że winnego należy szukać wśród pozostałych postaci przewijających się na ekranie. Wątpliwości mogą jednak pozostać, bo miłośnicy fikcyjnych kryminalnych zagadek (ze szczególnym wskazaniem na powieści) na pewno już mieli do czynienia z takim fortelem. Z zagrywką, w której winną okazuje się ta osoba, na którą przez cały czas próbowano skierować podejrzenia odbiorcy danego dzieła.

W filmie „W kręgu szaleństwa” pojawiają się fragmenty niektórych horrorów z udziałem Vincenta Price'a, co można uznać za hołd dla jego dokonań i ukłon w stronę jego fanów. W produkcji Jima Clarka nie wspominano jednak nazwiska tego aktora – urywki filmów, w których grał Vincent Price służyły do połowicznego przedstawienia przebiegu aktorskiej kariery fikcyjnego bohatera albo antybohatera Paula Toombesa. W sumie ciekawy zabieg – przypisanie niektórych horrorów, w których grała autentyczna postać sylwetce fikcyjnej, którą to w dodatku kreował tenże rzeczywisty aktor. A żeby jeszcze trochę pomieszać ta sylwetka fikcyjna, Paul Toombes, główny bohater „W kręgu szaleństwa”, w tym omawianym filmie będzie się wcielał w postać wymyślonego mordercy, który to wkroczy w umowną (tę filmową) rzeczywistość. Jim Clark i jego ekipa bawili się tutaj gatunkiem – mieszali naszą rzeczywistość z tą filmową, w którą to z kolei wpletli fikcyjny świat przedstawiony, w którym centralne miejsce zajmuje doktor Śmierć. I to eksperymentowanie z formą uważam za najjaśniejszy punkt owej produkcji – właśnie to dawało mi najwięcej frajdy, więcej nawet niż zapadający w pamięć makijaż doktora Śmierć. W scenariuszu było jednakże też trochę zgrzytów. Weźmy na przykład scenkę z łóżkiem z baldachimem (nie mówię o pomysłowej, ale niestety pozbawionej substancji imitującej krew, śmierci jednej z postaci), w której to mężczyzna nie wiedzieć jak oswobadza się z kajdan (co on Harry Houdini?). Albo równie niezrozumiałe dla mnie wplecenie w tę opowieść zastępczych rodziców jednej z ofiar seryjnego mordercy grasującego w Londynie. Tak wiem, że scenarzyści chcieli dać tutaj do zrozumienia, że bardziej kochali pieniądze od kobiety, którą wychowali, ale to mi nie wystarczy, żeby uznać ten wątek za potrzebny. Według mnie był kompletnie zbędny. Wyglądało to tak jakby wciśnięto go na siłę, żeby czymś wypełnić narzucony przez kogoś metraż. Nie wiem czy tak faktycznie było, ale tak to wyglądało. Ponadto jestem prawie pewna, że dla części odbiorców „W kręgu szaleństwa” mankamentem będą także zachowania niektórych bohaterów filmu. Choćby takie nie tyle nielogiczne, co niezbyt realistyczne wejście (bez uprzedniego zapukania do drzwi) młodej kobiety do domu kompletnie jej obcego człowieka. Owszem, szuka ona nie gospodarza tylko człowieka, z którym już się spotkała i z jakiegoś sobie tylko znanego powodu ma nadzieję, że zrobi z niej gwiazdę, ale to nie zmienia faktu, że prawdopodobnie każdy na jej miejscu najpierw by zapukał... Tak, zachowania niektórych bohaterów mogą okazać się skrajnie irytujące dla części widzów, ale mnie akurat cieszyły, bo wprowadzały skojarzenia z tak uwielbianymi przeze mnie slasherami. Ale nie na tyle liczne i silne, żeby wyrobić we mnie przekonanie, że „W kręgu szaleństwa” ma więcej wspólnego z filmem slash niż z obrazem z nurtu giallo. Sceny mordów są zróżnicowane, hipotetyczny doktor Śmierć nie ma stałego modus operandi, to znaczy pomijając to, że za każdym razem czerpie z serii filmów, w której „pierwsze skrzypce grał” Paul Toombes, czyli być może sam morderca działający na terenie Londynu, w czasie, w którym toczy się lwia część niniejszej historii. Samego zagłębiania się ostrych narzędzi w ciała ofiar doktora Śmierć nie widzimy, ale można przyjrzeć się ranom „post mortem”. Nie jest to odstręczający widok – krew jest w miarę przekonująca, ale obrażenia to w zasadzie tylko małe, nawet nie poszarpane otworki, z których wyciekło trochę posoki. Pająki było gorsze – prawdziwe, nie sztuczne, a to ważne przynajmniej dla mnie, bo kompletnie nie ruszają mnie tak często wykorzystywane we współczesnych horrorach pająki generowane komputerowo. Ale te żywe... No cóż, kręciło mi się w głowie, gdy patrzyłam na sceny z udziałem tych potworów. Zakończenie natomiast przez niektórych może być uznane za skrajnie nielogiczne, UWAGA SPOILER bo skoro to nie Paul odpowiadał za wszystkie zbrodnie pokazane na ekranie to dlaczego nie wyszedł do nowo poznanej kobiety, kiedy ujrzał ją na posesji swojego przyjaciela i dlaczego wolał przejąć życie scenarzysty niż ujawnić światu prawdę. Ja wyjaśniłam to sobie szaleństwem Toombesa, postępującym przez cały czas trwania filmu, a w finale osiągającym apogeum. Możliwe, że patrzę na to zbyt litościwie, że próbuję na siłę tłumaczyć potknięcia scenarzystów, ale myślę, że równie możliwe jest to, że dokładnie z taką myślą pragnęli oni pozostawić odbiorców „W kręgu szaleństwa”. A jeśli chodzi o tożsamość sprawcy to bez zaskoczenia – prawie od początku filmu tak typowałam KONIEC SPOILERA.

Ten dosyć klimatyczny, w miarę trzymający w napięciu, eksperymentujący z formą horror Jima Clarka, według mnie nie zasłużył sobie na los, który go spotkał. Oczywiście, nie jest to imponująco wysoki poziom kinematografii grozy. Nawet w gronie filmów giallo i slasherów łatwo odnaleźć sporo lepszych pozycji, ale żeby aż tak mało się o nim mówiło, to już lekka przesada. Bo mimo wszystko uważam, że warto go zobaczyć, zwłaszcza jeśli jest się sympatykiem umiarkowanie krwawych XX-wiecznych horrorów i/lub zagorzałym fanem Vincenta Price'a albo Petera Cushinga, albo obu. Niewykluczone też, że sympatycy delikatnie (naprawdę bardzo leciutko) surrealistycznych klimatów odnajdą się w tej, w pewnym sensie, zwariowanej opowieści. I naprawdę mam nadzieję, że wszyscy oni dadzą szansę „W kręgu szaleństwa”, bo choć pewnie za arcydzieło mało kto go uzna (ja też za takowe go nie uważam) to myślę, że jeszcze niejednej osobie da z siebie akurat tyle, żeby nie pożałowała ona tego wyboru. Niezła robota i tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz