wtorek, 11 września 2018

„Wrogi” (2017)

W postapokaliptycznym świecie młoda kobieta Juliette samotnie przemierza pustynię w poszukiwaniu pożywienia dla siebie i kilkudziesięciu osób, z którymi mieszka. W drodze powrotnej samochód Juliette wypada z drogi i ląduje na dachu. Kobieta wychodzi z tego ze złamaną nogą, ale poważniejszy problem stanowi jeden ze stworów, które opanowały świat. Żywiąca się ludzkim mięsem istota, która kręci się w pobliżu unieruchomionego samochodu Juliette. Pojazd jest jej jedynym schronieniem, ale żeby przeżyć kobieta musi walczyć zarówno ze swoimi słabościami, jak ze zdeterminowanym potworem czyhającym na zewnątrz. W trakcie tej przeprawy Juliette wspomina Jacka, Francuza, którego poznała w Nowym Jorku przed apokalipsą, i z którym połączyło ją głębokie uczucie.

Francuski, acz anglojęzyczny horror science fiction „Wrogi” został wyreżyserowany przez debiutującego w długim metrażu Mathieu Turiego, na podstawie jego własnego scenariusza. Jednym z producentów wykonawczych filmu (i mam wrażenie, że to głównie jego nazwiskiem firmuje się niniejszy obraz) został Xavier Gens, twórca między innymi „Frontiere(s)”, „The Divide” i „Cold Skin”, a budżet „Wrogiego” oszacowano na milion dwieście tysięcy dolarów. Pierwszy pokaz filmu odbył się w lipcu 2017 roku na Neuchatel International Fantastic Film Festival.

Młoda kobieta tkwi w unieruchomionym samochodzie pośrodku niczego, a na zewnątrz czai się dużo silniejsza od niej istota, która prawdopodobnie pozbawi ją życia, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Brzmi trochę jak „Cujo” Stephena Kinga, prawda? W bardzo ogólnym zarysie tak, ale Mathieu Turi popchnął wyżej przybliżoną koncepcję w innym kierunku. Podszedł do tego z zupełnie innej strony niż King w swojej powieści (a za nim Lewi Teague w filmowej wersji „Cujo”) i tak na dobrą sprawę chciał coś innego przekazać odbiorcom swojego pełnometrażowego debiutu. We „Wrogim” przeplatają się dwa odcinki czasowe, w centralnym punkcie których stoi młoda kobieta Juliette, w całkiem niezłym stylu wykreowana przez Brittany Ashworth. Umowna teraźniejszość to czas po apokalipsie, która zdziesiątkowała ludzkość. Co doprowadziło do tej tragedii dowiemy się dopiero później, a i nawet wtedy scenarzysta daruje nam szczegóły. Ale już na początku seansu daje się nam wyraźnie do zrozumienia, że powietrze zostało skażone. Ponadto właściwie nie pozostawia się nam żadnych wątpliwości, że świat został opanowany przez agresywne stwory żywiące się ludzkim mięsem – człekopodobne, bezwłose bestie z nieproporcjonalnie długimi (i chudymi) rękami i nogami. Jednakże tylko jednemu z nich będziemy mogli dobrze się przyjrzeć i przyznam, że dla mnie był to widok całkiem satysfakcjonujący. W przeciwieństwie do miażdżenia głowy pewnego mężczyzny, widok tego brzydkiego stworzenia nie ranił moich oczu sztucznością spowodowaną nadmierną ingerencją komputera. Od francuskiego horroru można oczekiwać sporej dawki przemocy, silnie rozbudowanej płaszczyzny gore/torture porn, bo ten region świata przyzwyczaił nas już do takiego spojrzenia na kino grozy, ale ta etykietka czasami bywa myląca. I tak też jest w przypadku „Wrogiego”. Filmu, w którym co prawda pojawia się kilka umiarkowanie krwawych ujęć, ale myślę, że nie są one na tyle mocne, żeby wywołać choćby lekkie mdłości nawet u osób tylko średnio rozeznanych w kinematografii gore. Według mnie twórcom omawianego obrazu nawet specjalnie nie zależało na wywoływaniu odrazy u oglądającego. Za wyjątkiem zdjęć złamanej nogi Juliette. Tak, tutaj widać starania w kierunku zniesmaczenia widza, ale chociaż rana i wystająca z niej kość prezentują się nader przekonująco, nie sądzę, żeby to wystarczyło, żeby to wstrząsnęło tymi osobami, które w swoim życiu parę krwawych horrorów obejrzeli. Czy takie podejście do warstwy gore uważam za błąd Mathieu Turiego i jego ekipy? Absolutnie nie. Delikatne i ilościowo mocno ograniczone podejście do przemocy w moich oczach tego filmu nie pogrzebało. Oczywiście, dobrze by było gdyby pokazano mi kilka mocnych scenek, ale nie mogę powiedzieć, że jest to coś, bez czego w moim pojęciu tego typu filmy nie mogą się obejść. Można stworzyć postapokaliptyczny, survivalowy horror pozbawiony wywołujących mdłości zdjęć, który trzymałby mnie w napięciu, ale żeby to osiągnąć trzeba by podejść do tego w sposób inny od tego wybranego przez Mathieu Turiego. Bo we „Wrogim” losy młodej kobiety ukrywającej się w przewróconym samochodzie przed łaknącym ludzkiego mięsa potwornym stworzeniem przeplatają się z wyrywkami z jej przeszłości. Twórcy często przenoszą nas do czasu sprzed apokalipsy, do Nowego Jorku, w którym to droga Juliette pewnego dnia przecięła się z drogą Francuza Jacka, mężczyzny, który uratował jej życie, mężczyzny, w którym się zakochała, i który także obdarzył ją miłością. Słodko? Poniekąd tak, ale wierzcie mi można było to jeszcze bardziej polukrować, a przez to pewnie zmusić mnie do przerwania seansu. Owszem, niezmiennie miałam nieprzyjemne wrażenie wybijania mnie z rytmu narzucanego we fragmentach osadzonych w umownej teraźniejszości. W każdą retrospekcję wchodziłam z poczuciem zawodu wywołanym przeświadczeniem, że gdyby jeszcze trochę się z tym wstrzymano to bez trudu zdołano by wygenerować nieporównanie silniejsze napięcie w tym postapokaliptycznym świecie, w którym aktualnie żyje główna bohaterka „Wrogiego”. A tak wyglądało to jakby Mathieu Turi sabotował swój własny projekt, jakby bardzo nie chciał wycisnąć z tego maksimum emocjonalnego napięcia. Ot, nie dokonał właściwych obliczeń, tj. momenty, które wybierał na wejście z retrospekcjami dla mnie były bardzo niedogodne. Ale treść tychże wspomnień Juliette? Cóż, miała swoje plusy, ale miała i minusy.

Byłam przekonana (i nie pomyliłam się), że bój toczony przez młodą kobietę z człekopodobnym stworzeniem na pustyni, którą to mógł, ale wcale nie musiał (tego scenarzysta nie zdradza) stać się cały, albo prawie cały świat po niedawnej apokalipsie, nie będzie tak zajmujący jak straszne przeżycia Donny i Tada Trentonów w filmowej wersji „Cujo” (w powieściowej również, skoro już o tym mowa), bo te silnie skontrastowane zdjęcia w niczym nie przypominały tych zaprezentowanych we wspomnianej produkcji Lewisa Teague. Gdyby były choć odrobinę przybrudzone i wyblakłe to podchodziłabym do tego z większym entuzjazmem. A tak nastawiłam się na plastikowy klimacik rodem z hollywoodzkich horrorów science fiction. Początkowo myślałam głównie o „Jestem legendą” Francisa Lawrence'a (filmu na podstawie kultowej powieści Richarda Mathesona), bo w końcu patrzyłam na samotnego człowieka w postapokaliptycznych realiach utrzymanych w podobnej (nie identycznej) kolorystyce. Potem przyszło skojarzenie z „Cujo”, a zaraz po nim konkluzja, że nawet jeśli Mathieu Turi inspirował się tymi projektami (tego nie wiem) to na ich fundamentach chciał wznieść zupełnie inną budowlę, opowiedzieć inną historię. Co wcale nie znaczy, że lepszą. To oczywiście moje zdanie – możliwe, że znajdą się osoby, które bardziej zainteresuje fabuła „Wrogiego” niż „Cujo” i „Jestem legendą”, ale jeśli nawet to śmiem podejrzewać, że uplasują się one w zdecydowanej mniejszości. Trudne położenie Juliette w umownej teraźniejszości generowało aurę beznadziei i zaszczucia, chociaż przez to plastikowe opakowanie (zdjęcia) nie była ona tak silna, jakbym tego chciała. Często wkradała się w to nuda – bo ile można patrzeć na samotną kobietę podejmującą bezskuteczne próby wydostania się z pułapki, w którą nagle wpadła? Zwłaszcza jeśli nie widzi się w tym zdecydowanych prób budowania napięcia... Retrospekcje wcale nie przychodziły w sukurs, ponieważ jak już wspomniałam rozpoczynały się wtedy, gdy już nabierałam przekonania, że już zaraz będę się wpatrywać w ekran w jako takim napięciu, ale gdy już przechodziła mi złość na twórców „Wrogiego” za to, że nie pociągnęli tego kawałek dalej (i dotyczy to wejścia w każdą retrospekcje) to dochodziłam do wniosku, że bez tych odskoczni w nieodległą przeszłość byłoby zapewne dużo gorzej. Bo już wolałam patrzeć na kiełkujący romans dwóch osób, na wyciąganie kobiety z bagna, w którym się pogrążyła przez zakochanego w niej Francuza (przekonujący Gregory Fitoussi) niż na prawie całkowicie pozbawione napięcia rozpaczliwe próby tej samej kobiety, która znowu jest w poważnych tarapatach. I tym razem nie ma nikogo, na kim mogłaby się wesprzeć, nikogo, kto pośpieszyłby jej z pomocą. Oczywiście, nie oznacza to, że śledzenie dawnych dziejów Juliette dawało mi ogromną przyjemności, bo i rzadko się zdarza, żeby romantyczne nuty (a tychże sporo tutaj wybrzmiewa) pieściły moje uszy. I nie inaczej było w tym przypadku. Ale wszystko co pomiędzy, to wyciąganie zagubionej kobiety z nałogu, budowanie całkiem interesującego rysu psychologicznego głównej bohaterki (osobowość Jacka była dla mnie dużo mniej ciekawa, ale na te burzliwe interakcje tej dwójki patrzyło mi się bardzo dobrze, mogłoby ich jednak być trochę więcej) i to co ma miejsce później, w dalszych partiach wspomnień Juliette, te elementy do pewnego stopnia uatrakcyjniały mi seans „Wrogiego”. Do pewnego stopnia, bo nie mogę powiedzieć, żebym była tym zachwycona. A na koniec zostawiono najgorsze – zwrot akcji, który przewidziałam dużo wcześniej, ale przez cały czas miałam nadzieję, że się mylę, że Mathieu Turi nie wymyślił czegoś tak głupiego. Myślałam: wszystko tylko nie to, a dostałam właśnie to, czego tak bardzo zobaczyć nie chciałam.

„Wrogi” Mathieu Turiego to film ukierunkowany głównie na miłośników postapokaliptycznych horrorów science fiction (thrillerów w sumie też), tych utrzymanych w survivalowym klimacie, ale też tych z dosyć silnie rozwiniętą płaszczyzną romantyczną i obyczajową/dramatyczną. Tak, według mnie Turi przede wszystkim w fanów tego typu kina celował, ale to wcale nie znaczy, że zaspokoi ich apetyty. Naprawdę nie sądzę, żeby „Wrogi” znalazł wielu sympatyków nawet wśród osób zasilających wyżej wyszczególnioną grupę docelową, bo na pewno widzieli oni dużo lepszych produkcji tego rodzaju. Absolutnie nie jest to szczyt możliwości tego nurtu horroru, a w mojej ocenie nie jest to nawet połowa tych możliwości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz