poniedziałek, 7 stycznia 2019

„Aligator” (1980)

Nastoletnia dziewczyna za zgodą matki kupuje małego aligatora amerykańskiego. Trzyma go w swoim pokoju w akwarium do czasu, gdy jej ojca wyprowadza z równowagi kolejny wybryk gada. Mężczyzna spuszcza aligatora w toalecie, kiedy jego córki nie ma w domu, uznając, że najlepiej będzie powiedzieć jego właścicielce, że zastał gada martwego. Dwanaście lat później funkcjonariusz policji, David Madison, prowadzi sprawę tajemniczej śmierci niezidentyfikowanych osób. Śledczy dysponują tylko pojedynczymi kończynami ofiar, które wypłynęły z kanałów. David postanawia je sprawdzić. Wchodzi do kanałów razem z innym policjantem, ale tylko Madisonowi udaje się wyjść z nich cało. Jego kolega pada ofiarą gigantycznego aligatora na oczach Davida. Mężczyzna relacjonuje to swojemu przełożonemu, ale ten jest sceptycznie nastawiony do jego opowieści. David szybko staje się obiektem kpin swoich kolegów z pracy, ale to nie trwa długo. Wkrótce nie ma już w mieście człowieka, który nie wierzyłby w to, że w kanałach żyje aligator. Nikt też nie wątpi w to, że stanowi on ogromne zagrożenie dla mieszkańców miasta, policja stara się więc jak najszybciej pozbyć tego gada. Najbardziej zdeterminowany jest David, który w walce z ogromnym aligatorem łączy siły z herpetolog, doktor Marisą Kendall.

Amerykański reżyser Lewis Teague fanom kina grozy kojarzy się głównie z „Cujo” (1983), filmem na podstawie powieści Stephena Kinga o tym samym tytule. Dwa lata później ukazał się kolejny obraz Teague zainspirowany twórczością tego pisarza, filmowy zbiór krótkich opowieści pt. „Oko kota”, ale zanim reżyser ten pochylił się nad bibliografią Kinga, nakręcił między innymi „Aligatora”. Animal attack zainspirowany „Szczękami” Stevena Spielberga. Nominowany do Saturna scenariusz „Aligatora” napisał John Sayles (m.in. „Pirania” i „Skowyt”), a propozycję reżyserii najpierw przedłożono Joe'owi Dantemu (podejrzewam, że było to podyktowane jego „Piranią” z 1978 roku), ale ostatecznie projekt ten trafił pod skrzydła Lewisa Teague'a. Budżet filmu oszacowano na półtora miliona dolarów, a wpływy z biletów osiągnęły sumę mniej więcej sześciu i pół miliona dolarów. Firma Ideal Toy Company w tym samym roku, w którym odbyły się pierwsze pokazy „Aligatora” (w 1980) wypuściła grę planszową zainspirowaną tym obrazem, a w 1991 roku pojawił się sequel omawianej produkcji (lub, jeśli wierzyć niektórym recenzentom, jej marna podróba), „Aligator II: Mutacja” w reżyserii Jona Hessa.

John Sayles scenariusz „Aligatora” napisał sam, ale opowieść tę wymyślał wspólnie z nieżyjącym już Frankiem Rayem Perillim. Aligatory w kanałach to jedna z amerykańskich urban legends, której powstanie datuje się na koniec lat 20-tych i początek 30-tych XX wieku. Można więc założyć, że Sayles i Perilli zainspirowali się tą konkretną legendą miejską, tym bardziej, że ich aligator pochodzi z Florydy. W legendzie tej najczęściej wspomina się właśnie ten stan (czasami Luizjanę) jako miejsce pochodzenia aligatora/aligatorów, później trafiającego/trafiających do najczęściej nowojorskich kanałów. Akcja „Aligatora” toczy się albo w Chicago (komentarz do wydania DVD Lions Gate Entertainment), albo w jakimś mieście w stanie Missouri (obserwacje niektórych widzów poczynione w trakcie seansu). Na pewno nie w Nowym Jorku, ale sposób w jaki gad trafia do kanałów jest taki sam, jak w tej popularnej legendzie miejskiej: zostaje spuszczony w toalecie. Wówczas jest jeszcze maleństwem, ale udaje mu się przeżyć. Aligator przystosowuje się do życia w kanałach, to cuchnące miejsce staje się jego domem na najbliższe dwanaście lat. Prolog filmu kończy się właśnie spłukaniem gada w toalecie, po czym akcja przeskakuje o dwanaście lat do przodu. Wtedy poznajemy głównego bohatera filmu, policjanta Davida Madisona, w którego w przekonującym (przynajmniej mnie) stylu wcielił się Robert Forster. Mężczyzna kupuje psa w sklepie zoologicznym, po czym udaje się na miejsce zbrodni. Z ofiary została tylko jedna kończyna, a niedługo potem zostaje znaleziona kolejna część ciała, ale już należąca do innej osoby. Dziennikarze ostrzegają ludzi przed mordercą grasującym w mieście, przed maniakiem ćwiartującym ludzi, my jednak wiemy, że to żaden psychopata tylko aligator żyjący w kanałach. Przepiękny gad przed laty wyrwany ze swojego naturalnego środowiska przez najbardziej bezlitosne stworzenie stąpające po ziemi (człowieka), spuszczony w toalecie jak jakiś śmieć, a następnie niechcący padający ofiarą pewnego podejrzanego eksperymentu naukowego. Według mnie skrajnie nieetycznego, a skoro tak, to jak myślicie jaka grupa społeczna może być w to zamieszana? Ujmę to tak: mało co tak mnie cieszy, jak pokazywanie tego konkretnego środowiska w jak najczarniejszych barwach. Wszelkie próby ocieplania wizerunku członków tego zawodu – oj, przepraszam, służby społecznej... - doprowadzają mnie do szewskiej pasji. „Aligator” w tej materii nie zakłamuje realiów, nie wypacza rzeczywistości, w której i my żyjemy (nie dotyczy to tylko Stanów Zjednoczonych początku lat 80-tych XX wieku). Lewis Teague stworzył film o nie jednym, a wielu potworach. Tytułowy gad nie jest jedynym czarnym charakterem. O nie! Właściwie to miałam dla niego wiele współczucia i bynajmniej nie tylko przez wzgląd na moją miłość do tych wspaniałych stworzeń, bo ze scenariusza jasno wynika, że jest on również ofiarą. Ofiarą egoizmu, głupoty i chciwości niektórych ludzi. Aligator nie zawędrował do kanałów sam, trafił tam z winy człowieka, który przedłożył własną wygodę nad jego życie. Chciał go zabić z naprawdę błahego powodu, ale to mu się nie udało. Gad przeżył i zaaklimatyzował się w miejscu, do którego został brutalnie wrzucony, żywiąc się przede wszystkim innymi zwierzętami, również ciałami psów które posłużyły jako króliki doświadczalne pewnej firmie farmaceutycznej mającej koneksje w mieście. Historia znana z życia: obrzydliwie bogata firma może robić co jej się żywnie podoba, bo ma znajomości u też niebiednych, bardzo wpływowych osób. Jedna z moim zdaniem najlepszych scen to coś, co niestety w życiu się nie zdarza. UWAGA SPOILER Niestety, bo jest w tym jakaś sprawiedliwość. Oczywiście, nie do końca, bo przy okazji obrywają niewinne osoby, ale sama świadomość, że przyjęcie, delikatnie mówiąc zakłócone przez aligatora, zorganizowały osoby, które niewątpliwie zasłużyły sobie na dotkliwą karę, przyniosła mi satysfakcję. Szkoda tylko, że w prawdziwym życiu Natura nie uderza przede wszystkim w polityków i w wielkie firmy wzbogacające się na jej krzywdzie, ponieważ w pierwszej kolejności to ich należałoby ukarać za opłakany stan planety, której istnym przekleństwem tak naprawdę wszyscy jesteśmy KONIEC SPOILERA.

„Aligator” Lewisa Teague'a to jeden z tych horrorów, które dzisiejszemu pokoleniu powinny unaoczniać, jakiemu pogorszeniu uległ nurt animal attacków. Oczywiście, nadal pojawiają się w miarę realistyczne obrazy z tego podgatunku, ale śmiem twierdzić, że zdecydowana większość współczesnych animal attacków to boleśnie sztuczne i często durnowate (dwugłowy rekin na przykład) obrazy generowane komputerowo. Gigantyczny tytułowy antybohater omawianego filmu powinien robić za wskazówkę dla twórców współczesnych animal attacków – niech sobie popatrzą, jak winno się robić mordercze zwierzaki w horrorach, bo to co najczęściej mi pokazują w mojej ocenie nie osiąga nawet poziomu dna, tylko błądzi w mule pod nim. Aligator w produkcji Lewisa Teague'a po części jest animatroniczny. Rzeczony efekt specjalny wypada bardzo realistycznie, ale co rozumie się samo przez się, nie tak jak ujęcia prawdziwego gada. Otóż, mechaniczny aligator nie zawsze działał tak, jak chciał tego reżyser, więc Teague ratował się zbliżeniami na prawdziwego gada. I chyba nie muszę dodawać, że była to bardzo dobra decyzja? Efekt starań reżysera „Aligatora” i jego ekipy powinien przekonać nawet najbardziej wymagających, jeśli chodzi o realizm, miłośników filmowych horrorów, a to nie wszystko. Warstwa gore nie jest mocno rozbudowana, ale te umiarkowanie krwawe ujęcia, które się pojawiają pod kątem wiarygodności, moim skromnym zdaniem, wypadają praktycznie bez zarzutu. Owszem, w niektórych momentach krew wydaje się być zbyt jasna, ale to wyjątki. Zazwyczaj jest dobrze, a jeśli zaś chodzi o dodatki udające ludzkie kończyny to jest wręcz wspaniale. Jakkolwiek niestosownie by to brzmiało w kontekście efektów imitujących części ludzkich ciał. Ze wszystkich ataków aligatora najbardziej wstrząsnął mną jednak jeden z najbardziej oklepanych i mało widowiskowych sposobów odbierania życia postaciom występującym w animal attackach. A konkretniej tych traktujących o stworzenia atakujących wyłącznie bądź między innymi w wodzie. Mowa o scence w basenie, o sekwencji, w której śmierć biedaka akcentuje tylko czerwona plama pojawiająca się na powierzchni, a zwiastuje ją widok aligatora wylegującego się w przydomowym basenie. Moment ten świadczy o bezkompromisowości twórców. Odwagi z pewnością odmówić im nie można, pomimo tego, że nie decydują się unaocznić tej potwornej śmierci w sposób szczegółowy. Wiek ofiary jednakże w zupełności mi wystarczył – to był ten moment, w którym wreszcie spojrzałam nienawistnym okiem na ogromnego aligatora grasującego w dużym amerykańskim mieście. Ale przyznaję się bez bicia, że z czasem mi przeszło – wróciło współczucie do tego zagubionego gada, do istoty której grzech polegał na tym (ironia), że robiła wszystko, by zabić głód, że jadła również ludzi i przebywała w miejscu, w którym nie była mile widziana, w tak zwanym cywilizowanym świecie, który przecież należy do ludzi. A że trafiła tam nie z własnej woli to już kompletnie nie ma znaczenia, prawda? Ludzie bowiem nie są winni absolutnie niczemu – w swoim własnym mniemaniu – dlaczego więc mieliby okazywać litość temu intruzowi? Najlepiej po prostu go zabić. Rozpocząć zakrojone na dosyć szeroką skalę polowanie na grubego zwierza i jak to zwykle w takich przypadkach bywa, mieć mu złe, że próbuje się ratować. David i partnerująca mu herpetolog, doktor Marisa Kendall (dobra kreacja Robin Riker) również robią wszystko, by zniszczyć aligatora, chociaż podejrzewam, że UWAGA SPOILER kobieta mogłaby zmienić front, gdyby wiedziała, że poluje na swojego przyjaciela z dzieciństwa. Niekoniecznie tak by było, ale nie miałabym nic przeciwko, gdybym mogła się o tym przekonać – szkoda, że postać ta nie została w tej kwestii uświadomiona KONIEC SPOILERA. Ale ta dwójka, mimo wszystko, dawała się lubić. Nie jakoś mocno, ale trochę sympatii dla nich miałam, co bez wątpienia zawdzięczałam nie swoim wysiłkom, bo takowych absolutnie nie czyniłam, tylko owocnym, jeśli o mnie chodzi, staraniom twórców. Filmowcy chyba zdawali sobie sprawę z tego, że widz, czy tego chce czy nie, prawdopodobnie nie będzie w stanie całkowicie potępiać aligatora i jednocześnie maksymalnie przychylnym okiem spoglądać na ludzi biorących udział w polowaniu na niego. Być może dlatego właśnie tak silnie koncentrowali się na budowaniu jakiejś nici porozumienia z dwójką z tych ostatnich, że tak to nazwę, na tworzeniu fali, na której widz mógłby z nimi nadawać. W moim przypadku efekt był tylko częściowy – jak to zazwyczaj z animal attackami u mnie bywa, niestety, ale nie potrafiłam trzymać kciuków za powodzenie akcji Davida i Marisy. I to w sumie jedyny minus „Aligatora” - tylko to przeszkadzało mi w tym klimatycznym, iście realistycznym, trzymającym w napięciu horrorze Lewisa Teague'a. Tylko i aż, bo to w końcu bardzo poważne uniedogodnienie. Poważne, ale i często (jeśli nie zawsze) przeze mnie odbierane w animal attackach. Podkreślam: przeze mnie, bo całkiem możliwe, że nie wszyscy będą tak reagować na tytułowe stworzenie, jak ja.

Długo musiałam czekać na możliwość obejrzenia „Aligatora” Lewisa Teague'a, a kiedy wreszcie ta chwila nadeszła okazało się, że moje poszukiwania się opłaciły. Tak, pogratulowałam sobie wytrwałości i tak, nie żałuję tego, że miałam dosyć wysokie wymagania względem rzeczonego obrazu. Bo jest to jeden z tych rzadkich jeśli chodzi o XXI-wieczne horrory i częstych we wcześniejszej kinematografii, przypadków, w których moja nadzieja nie okazała się próżna. Bo oto w moje ręce wpadł animal attack, którego uznaję za jeden z najlepszych przedstawicieli tego podgatunku wśród tych, które dotychczas miałam przyjemność obejrzeć. To film, do którego pewnie jeszcze nie raz powrócę (przy założeniu, że jeszcze trochę pożyję) i będę polecać każdemu sympatykowi horrorów o zwierzętach polujących na ludzi i odwrotnie. Bo, przynajmniej moim zdaniem, naprawdę warto to cudeńko zobaczyć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz