niedziela, 20 stycznia 2019

„Astral” (2018)

Student Alex Harmann na zajęciach z metafizyki dowiaduje się o tak zwanej projekcji astralnej, czyli osiąganiu stanu, w którym postrzega się świat spoza swojego ciała fizycznego. Większość jego przyjaciół w to nie wierzy, ale Alex uważa, że warto to sprawdzić. Chłopak interesuje się sferą duchową z powodu swojej matki. Kobieta umarła, gdy Alex był jeszcze dzieckiem, a ojciec dopiero teraz opowiada mu wszystko, co mu wiadomo o śmierci małżonki i chorobie psychicznej, z którą wcześniej się zmagała. Pierwsza próba osiągnięcia stanu OBE nie przynosi pożądanych rezultatów, ale Alex się nie poddaje. Poszerza swoją wiedzę na ten temat i próbuje raz jeszcze. Nazajutrz informuje swoich przyjaciół, że udało mu się wyjść ze swojego ciała, czemu nie wszyscy dają wiarę. Wspólnie dochodzą do wniosku, że dobrze byłoby pozyskać jakiś dowód. Wymyślają na to sposób, ale okazuje się on nieskuteczny. A raczej tylko tak im się wydaje. Z czasem wszystko zaczyna wskazywać na to, że eksperymentowanie Alexa z tak zwaną projekcją astralną sprowadziło na nich wszystkich poważne niebezpieczeństwo, że chłopak niechcący ściągnął do naszego świata coś, co najprawdopodobniej zagraża życiu nie tylko Alexa, a i ludziom znajdującym się w jego otoczeniu.

„Astral” to zrealizowany w Wielkiej Brytanii horror nastrojowy w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Chrisa Mula, który napisał również scenariusz, wspólnie z bratem Michaelem Mulem. Film nakręcono w dwanaście dni, a pierwszy jego pokaz odbył się w październiku 2018 roku na San Diego International Film Festival. Rolę główną w „Astralu” powierzono Frankowi Dillane'owi, aktorowi mającemu osobiste doświadczenia z paraliżem sennym, o którym jest mowa w filmie (Mulowie dowiedzieli się o tym dopiero po wciągnięciu go do obsady). W jednym z wywiadów Chris Mul zdradził, że scenariusz „Astrala” zainspirowały mroczne przygody jego brata. Podczas pracy nad swoją książką Michael Mul „natknął się na pojęcie projekcji astralnej. Zdecydował się spróbować sam, a podczas swojego przedsięwzięcia doznał szeregu przerażających halucynacji”. Chris Mul zdradził również, że jest wielkim fanem science fiction i thrillerów psychologicznych, i że jego zamiarem nie było stworzenie rasowego horroru, filmu ściśle osadzonego w tym gatunku, tylko ujęcie tematu z psychologicznej strony. Z jego wypowiedzi wynika, że myślał o thrillerze psychologicznym, mniej horrorze, ale w mojej ocenie „Astral” wpasowuje się w ramy tego drugiego gatunku. Zresztą nie tylko mojej, bo oficjalnie film został sklasyfikowany jako horror. Ściślej: horror science fiction z dodatkiem dramatu, z czym z kolei ciężko mi się tak do końca zgodzić.

Bodaj najbardziej znanym filmem podejmującym tematykę tak zwanej projekcji astralnej jest „Naznaczony” Jamesa Wana. „Astral” Chrisa Mula najpewniej porównywalnego sukcesu nie osiągnie, nie tylko dlatego, że nie zorganizowano mu tak dużej kampanii reklamowej, jaką miał „Naznaczony”. „Astral” został nakręcony w inny sposób, podejście jego twórców do tematyki projekcji astralnej, do tematu out-of-body experience, w skrócie OBE lub OOBE, znacznie różni się od stylistyki „Naznaczonego”. Podejście Chrisa Mula do nastrojowego kina grozy nie przypomina podejścia Jamesa Wana, notabene jednego z najpopularniejszych współczesnych twórców horrorów (chociaż oczywiście jego filmografia nie zamyka się tylko w tym gatunku). Ci więc, którzy spodziewają się mnóstwa jump scenek, zróżnicowanych wizualnie i przynajmniej w zamiarze przerażających istot z innego świata, dynamicznego rozwoju akcji, a i nawet porównywalnego zagęszczenia mroku, to najprawdopodobniej mocno się zawiodą. Ci zaś, którzy cenią sobie mniej agresywne horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych, dużo bardziej stonowany, oszczędniejszy przekaz, mają niemałą szansę odnaleźć się w tej pozycji. Sama nie jestem uprzedzona do żadnej z tych form, dlatego akurat to, że „Astral”, że tak to ujmę, nie szedł drogą „Naznaczonego”, nijak nie wpływało na mój odbiór omawianej produkcji. W tym kontekście kompletnie żadnego znaczenia nie miało dla mnie to, że twórcy „Astrala” nie starali się nadać mu takiej formy, jaką szczyci się „Naznaczony”. Ten ostatni co prawda cenię sobie wyżej, ale bynajmniej nie dlatego, że z zasady nie przemawia do mnie mniej dosadne kino grozy. Właściwie to nawet ucieszyło mnie to podeście, bo jeśli chodzi o współczesne horrory o zjawiskach paranormalnych, to zdecydowanie łatwiej o te agresywniejsze straszaki. We wspomnianym już wcześniej wywiadzie reżyser „Astrala” stwierdził, że przemawia do niego twórczość Alfreda Hitchcocka. Wspomniał też o „Lśnieniu” Stanleya Kubricka, można więc śmiało założyć, że jest zainteresowany kręceniem filmów przywołujących ducha XX-wiecznej kinematografii grozy. „Astral”, według mnie, ma w sobie coś ze starszych horrorów, ale na pewno nie widać tutaj jakiejś zdecydowanej stylizacji retro. Zdjęcia są przygaszone, nie mienią się żywymi barwami, można je chyba nazwać z lekka zamglonymi, a to oczywiście bardziej kojarzy się z ubiegłowiecznym kinem aniżeli tym współczesnym. Ale nie tylko, i nawet nie przede wszystkim, o kolorystykę obrazów chodzi. Sposób na opowiedzenie tej historii, to oszczędne w środkach, minimalistyczne podejście twórców „Astrala” do horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych, w moim przypadku było głównym nośnikiem skojarzeń z nastrojowymi horrorami z dawnych lat. Co nie znaczy, że Chrisowi Mulowi i jego ekipie udało się stworzyć coś, co może konkurować z kultowymi, ponadczasowymi nastrojówkami.

Głównym bohaterem „Astrala” jest Alex Harmann, przekonująco wykreowany przez Franka Dillane'a (zresztą to samo mogę powiedzieć o całej obsadzie omawianego filmu). Student, który dopiero teraz poznaje prawdę o swojej matce, która zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem. Ojciec przybliża mu wreszcie szczegóły jej śmierci i opowiada o chorobie psychicznej, z którą przez pewien okres życia się zmagała. Jako że nie usłyszymy całej tej relacji ojca na użytek jego jedynego syna, wiele z tego będziemy musieli sami wywnioskować, w czym pomogą nam informacje wrzucone w dalsze partie scenariusza. Nie jest to najwygodniejszy dla widza sposób snucia filmowej opowieści, miejscami można wręcz mieć wrażenie, że twórcy nie wiedzieli jak dopiąć niektóre wątki, że wepchnęli w scenariusz coś na kształt przerywników, na krótko odchodzili od właściwej akcji najpewniej po to, by poszerzyć obraz przede wszystkim pierwszoplanowego bohatera (przybliżyć nam jego biografię, zagłębić się w jego osobowość i przedstawić relacje z ludźmi z jego otoczenia) i do pewnego stopnia faktycznie tak to działa, ale nie mogłam oprzeć się poczuciu, że doklejano te wątki poboczne niejako bezładnie, nie zachowując przy tym ciągłości akcji. Nie rzucało się to w oczy jakoś szczególnie często, nie wprowadzało ogromnego zamieszania, takiego chaosu, żeby nie dało się tego zrozumieć, ale i nie mogę powiedzieć, że owe raptowne wskoki i wyskoki wątków pobocznych nie wytrącały mnie z rytmu. Z rytmu narzucanego przez główną oś fabularną. Chis i Michael Mulowie w swój scenariusz wpletli kilka mniej czy bardziej znanych miłośnikom horrorów motywów, w mojej ocenie akurat przy tym nie robiąc bałaganu. Projekcja astralna, paraliż senny, pewne istoty, o których praktycznie na całym świecie krążą niezliczone legendy, jakiś demon i UWAGA SPOILER opętanie przez tego ostatniego pokazane w końcówce filmu, czego można się spodziewać od chwili pojawienia się pierwszej sugestii co do tego, że największym zagrożeniem, którego Alex niechcący sprowadził do naszego świata może być demon. Nie zaś tak zwani cieniści ludzie (postacie z wyżej wspomnianych legend), których główny bohater „Astrala” od jakiegoś czasu widuje na jawie KONIEC SPOILERA. Ta swoista mieszanka motywów znanych z różnego rodzaju opowieści z dreszczykiem (film, literatura, legendy) nie wydawała mi się wymuszona, przekombinowana, nie miałam wrażenia, że któryś z wyżej wymienionych elementów nijak nie pasuje do reszty. Wszystko to pięknie mi się składało w jedną spójną całość. Chociaż oczywiście przez wzgląd na to, że świat przedstawiony „Astrala” składał się z motywów, z którymi wcześniej już się spotkałam (film, literatura, publikacje znalezione w Internecie, wszystko jedno) nie mogę powiedzieć, że pełnometrażowy debiut Chrisa Mula zaskoczył mnie jakimiś innowacjami. To raczej konwencjonalny horror nastrojowy, obraz korzystający ze znanych rozwiązań, ale (może za wyjątkiem tych niezręcznie podawanych wątków pobocznych) nie bez ładu i składu. Bracia Mul pisząc swój scenariusz nie wchodzili w skórę dzieci w sklepie w zabawkami – nie sięgali po wszystko co znajdowało się w zasięgu ich rąk, nie wykorzystywali motywów, które w oczach odbiorców mogłyby nie przystawać do reszty i co dla mnie jest nie mniej ważne, wszystkie te nadprzyrodzone istoty i nadnaturalne zjawiska przedstawiono w bardzo oszczędnym stylu. Owszem, pojawia się tu trochę efektów specjalnych, z komputerowymi włącznie, parę jump scenek też w to wepchnięto (żadna nie wywarła na mnie zamierzonego efektu), ale z całą pewnością nimi nie szafowano. Efekty specjalne i jump scenki odbierałam jako drobne dodatki do sukcesywnie zagęszczającego się klimatu nadnaturalnego zagrożenia, a nie jak to nierzadko we współczesnych horrorach o różnego rodzaju zjawiskach nadprzyrodzonych bywa (ze szczególnym wskazaniem na najszerzej reklamowane hollywoodzkie produkcje), myśl przewodnią. No wiecie: tworzenie we mnie wrażenia, że popisywanie się nowoczesną technologią jest dla twórców najważniejsze. Dla Chrisa Mula zauważalnie ważniejsze było budowanie i intensyfikowanie napięcia, zagęszczanie klimatu grozy (co może nie wychodziło mu najlepiej - mogłoby być dużo bardziej mrocznie, ale totalną porażką bym tego nie nazwała) i samo snucie tej nieoryginalnej, ale wciągającej opowieści. Pomimo uniedogodnień wprowadzanych przez gwałtownie serwowane wątki poboczne i nie do końca satysfakcjonujące przedstawienie bohaterów drugoplanowych. Przyjaciół Alexa potraktowano po macoszemu, ich osobowościom i wzajemnym relacjom nie poświęcono tyle uwagi, żeby w pełni mnie zadowolić, ale bywało gorzej więc... A i nie dotyczy to największego sceptyka w tej paczce przyjaciół – jemu też nie dan dużo miejsca, ale z jakiegoś powodu kradł całą moją uwagę ilekroć pojawiał się na ekranie. Charyzmatyczna postać, chociaż raczej ogólnikowo wykreślona... Hmm, ciekawe.

Brytyjski horror nastrojowy (tak, uważam że dużo bliżej mu do horroru nastrojowego niż horroru science fiction, do którego został oficjalnie zaklasyfikowany) pod tytułem „Astral”, pełnometrażowy reżyserski debiut Chrisa Mula, to obraz ukierunkowany na pewną niszę. Nie wygląda tak, jakby kręcono go z myślą o szerokiej publiczności, jakby twórcom najbardziej zależało na wbiciu się do głównego nurtu, na przypodobaniu się jak największej liczbie osób, często czy rzadko, sięgających po filmowe horrory. Jeśli tak na to spojrzeć, to nie wydaje się dziwne to, że tak wielu odbiorców „Astrala” nie pozostawiło na nim suchej nitki. Narzeka się między innymi na brak naprawdę mocnych momentów, zakończenie (które mnie przypadło do gustu, bo pozostawia miejsce na domysły), nienależyte rozwinięcie tematu i liczne przestoje. Ale jest też druga strona, grupa widzów, która ochoczo wyraża swoje zadowolenie z seansu „Astrala”. W sumie to nawet całkiem spora, mogąca dawać nadzieję na to, że „Astral” nie utknie w niszy – nawet jeśli, to ja jednak nie odważę się polecić tego filmu nikomu spoza tej, raczej wąskiej, grupy osób niemających nic przeciwko minimalistycznym horrorom (aczkolwiek nie w znaczeniu: całkowicie pozbawionym efektów specjalnych i jump scenek) o różnego rodzaju zjawiskach nadprzyrodzonych. Myślę, że tym osobom film ten ma największą szansę się spodobać – może i, tak jak ja, zachwyceni nie będą, ale podejrzewam, że wielu z nich będzie przynajmniej umiarkowanie zadowolonych z seansu „Astrala”. Zupełnie tak jak ja... albo nawet jeszcze bardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz