piątek, 18 stycznia 2019

„El pacto” (2018)

Prawniczka Mónica od jakiegoś czasu mieszka tylko ze swoją nastoletnią córką Clarą. Jej mąż, policjant Alex, na prośbę Móniki przeprowadził się na łódź, ale utrzymuje z nimi kontakt. Clara cierpi na cukrzycę, przez którą w dzieciństwie omal nie umarła. Matka nieustannie się o nią zamartwia, nie lubi na dłużej tracić jej z oczu, a córka ma jej za złe, że nie pozwala jej żyć tak jak żyją jej rówieśnicy. Pewnego dnia Mónica po powrocie z pracy, ku swojemu przerażeniu, nie zastaje w domu Clary. Udaje się do Alexa, który niezwłocznie wszczyna poszukiwania córki. W ich trakcie Mónica dostaje informację, że Clara jest w szpitalu. Okazuje się, że dziewczyna zapadła w śpiączkę cukrzycową, a lekarze są praktycznie przekonani, że nigdy z niej nie wyjdzie. Mónica znajduje jednak kogoś, kto twierdzi, że może jej pomóc. Poszukiwanego przez policję mężczyznę, z którym kobieta zawiera pakt. Dzięki niemu Clara wychodzi za śpiączki, ale Mónica musi za to zapłacić życiem innego człowieka.

Hiszpański twórca docenionych filmów krótkometrażowych - „Reacción” (2008), „La culpa” (2010), „Zero” (2015) – nagrodzony na Your Film Festival, nazwany przez „Variety” i „Screen Daily” jednym z najbardziej obiecujących reżyserów, David Victori, swój pierwszy pełnometrażowy film, „El pacto”, nakręcił w oparciu o scenariusz, który napisał wespół z Jordim Vallejo. Premiera produkcji odbyła się w sierpniu 2018 roku w jej rodzimej Hiszpanii. Oficjalnie „El pacto” sklasyfikowano jako horror/thriller, ale pojawiły się już głosy (według mnie słuszne), że film ten ma zdecydowanie więcej wspólnego z tym drugim z wymienionych gatunków, że elementów horroru nie ma w nim tyle, aby uzasadnione było dopisywanie go również do tego gatunku.

Belen Rueda (m.in. „Sierociniec”, „Oczy Julii” i „Trup”) w bardzo dobrym stylu wciela się w „El pacto” w postać Móniki, prawniczki, która wikła się w paranormalną sprawę. A ściślej zawiązuje pakt z poszukiwanym przez policję mężczyzną, obdarzonym niezwykłymi zdolnościami, za które drogo trzeba płacić. Pomysł wyjściowy może i nie jest jakoś szczególnie wymyślny, może i nie jest dowodem ogromnej kreatywności Davida Victoriego i Jordiego Vallejo, ale niewątpliwie ma coś w sobie. Motyw ten budzi zaciekawienie idące w parze z całkowitą pewnością, że stanie się coś złego... i najprawdopodobniej na jednym takim wydarzeniu się nie skończy. Najlepsza w tej koncepcji jest jego prostota – współcześni filmowcy nader często kombinują jak konie pod górę, chociaż najczęściej to właśnie prostota okazuje się być kluczem do serc milionów widzów z całego świata. David Victori zdaje się to rozumieć, ale też wydaje się być świadomy tego, że wielu dzisiejszych odbiorców wymaga od kina czegoś więcej, niźli uproszczonej opowiastki o kobiecie, która dla swojej córki jest gotowa wiele poświęcić... nawet życie innych ludzi. Fabuła „El pacto” nie zamyka się więc w tym jednym nieskomplikowanym wątku - scenarzyści obudowali go warstwą dramatyczną/obyczajową, która dodała temu trochę głębi, mogącej (ale wcale niemuszącej) rodzić wrażenie złożoności, wielowarstwowości tej historii. Dezorientacja, gubienie się w tej opowieści chyba jednak nikomu nie grozi, bo twórcy omawianego filmu jak ognia unikają nadmiernych komplikacji. Wątki poboczne, z płaszczyzną psychologiczną włącznie, przedstawiają w bardzo przystępny sposób (acz bywa też nudno), tak bardzo, że można sobie nawet pozwolić na nieuważne śledzenie przebiegu akcji - o czym wspominam, dlatego że przynajmniej u niektórych widzów może pojawić się taka pokusa. „El pacto” według mnie jest bowiem thrillerem dosyć nierównym, tego rodzaju obrazem, który wydaje się więcej obiecywać niż dawać. Pierwsza mniej więcej połowa filmu każe przygotować się na trzymający w napięciu koszmar zgotowany pewnej hiszpańskiej rodzinie przez enigmatycznego jegomościa posiadającego niezwykłe moce. Człowiekiem tym nie kieruje nienawiść, czy chęć zemsty. Chyba też nie czerpie perwersyjnej przyjemności z zadawania cierpień innym, wybranym przez siebie, ludziom (a przynajmniej nie wydaje się, by tak było), ale być może potrzebuje tego, by móc istnieć na tym świecie. O tym mężczyźnie wprost nie mówi się wiele – dostajemy jedynie strzępy informacji na jego temat, z których co nieco da się wywnioskować, ale nie tyle, żeby mieć poczucie, że w miarę dobrze się go poznało. Wielu (jeśli nie wszystkim) odbiorcom „El pacto” jako pierwszy pewnie nasunie się na myśl Szatan, ponieważ motyw straszliwego paktu w literaturze i kinematografii najczęściej jest wiązany właśnie z tą biblijną postacią. Równie dobrze jednak ów mężczyzna może być jakimś pośledniejszym demonem albo człowiekiem z krwi i kości, którego od nas odróżnia jedynie to, że posiada on moc uzdrawiania i wskrzeszania. Moc, z której chętnie korzysta, chociaż wie, jak straszliwą cenę trzeba za to płacić. Dlaczego trzeba? Dlaczego kosztem ocalenia jednej osoby jest odebranie życia komuś innemu (to nasunęło mi delikatne skojarzenia z „The Box. Pułapką” Richarda Kelly'ego, na podstawie literackiego utworu pt. „Button, Button” autorstwa Richarda Mathesona), jakiemukolwiek, dowolnie wybranemu, innemu człowiekowi? Tutaj nasuwają mi się tylko dwie odpowiedzi: albo rzeczony jegomość wyznaczył taką cenę, bo czerpie przyjemność ze zmuszania innych do zabijania albo (co wydaje mi się bardziej prawdopodobne) to jest niezależne od niego, cena ta niejako przyszła w pakiecie z owym darem/przekleństwem, z którego musi korzystać by żyć. Niewykluczone jednak, że jestem w błędzie, że twórcy woleliby żeby odczytywano to w inny sposób, inaczej tłumaczono sobie motywy, jakimi kieruje się ten wielce podejrzany mężczyzna, czy demoniczna istota, być może w osobie samego Lucyfera. W każdym razie cieszył mnie ten element tajemniczości, ta jakże frapująca zagadka, którą to niewątpliwie był dla mnie mroczny jegomość zawiązujący pakty z niektórymi ludźmi gotowymi wiele poświęcić dla zdrowia i życia swoich bliskich.

Mroczna jak na standardy współczesnego kina grozy, atmosfera „El pacto”, moim zdaniem jest najsilniejszą składową tej produkcji. Tak, nawet ten jakże interesujący motyw przewodni w moich oczach nie mógł równać się z wizualną oprawą pełnometrażowego debiutu Davida Victoriego. W scenach kręconych za dnia bodaj nie zobaczymy promieni słonecznych (w nocy prym wiedzie gęsty mrok, ale nieprzesadnie zagęszczony, nie tak żeby miało się trudności z dostrzeżeniem większości szczegółów), bo i nie mogą one przedrzeć się przez ciężkie, brudnoszare chmury grubą warstwą pokrywające niebo. Tak ponury klimat nieczęsto jest widoczny nawet jesienią – operatorzy i oświetleniowcy podkręcili to tak dalece, że czułam się jakbym przebywała w strefie mroku, niemal jak w jakimś alternatywnym świecie, pozbawionym wszelkiej nadziei na lepsze jutro. To poczucie beznadziei, trwania w rzeczywistości, która przyniesie bohaterom filmu wyłącznie niewyobrażalne cierpienie, w której nie ma miejsca na radosną pewność, że już wkrótce wszystko się ułoży, towarzyszyło mi aż do finału. Chwilami ta iście depresyjna otoczka wręcz mnie przygniatała, ale były też chwile (niestety dosyć liczne), których nawet klimat nie był w stanie uratować. Efektów komputerowych nie ma wiele, ale te parę wstawek wystarczyło, żeby wytrącić mnie z równowagi. Już pająk prezentuje się nader sztucznie, ten pikselowy twór nie wywoływał odrazy/niepokoju nawet u takiej arachnofobiczki, jak ja, a co dopiero mówić o osobach wolnych od tego irracjonalnego lęku. Ale to jeszcze nic. Nieporównanie gorzej prezentowało się coś w rodzaju nadnaturalnych gałęzi atakujących dane osoby, wówczas gdy zapłata za, nazwijmy to, usługę, nie wpłynęła w wyznaczonym czasie. Rzeczone a la gałęzie przybywają po to, by zabić i są widziane jedynie przez te osoby, które mają już za parę sekund umrzeć. Doprawdy, żałosny widok, realizmu nie ma w tym za grosz, zareagować na to śmiechem też raczej trudno, chyba, że będzie to śmiech przez łzy. Bo jak tu nie posmutnieć, gdy widzi się tak kompletnie niezrozumiałe obniżanie jakości filmu, działanie na jego niekorzyść, wydawanie pieniędzy na coś, na co naprawdę ciężko było mi patrzeć. I bynajmniej nie dlatego, że widoki te budziły jakże pożądany lęk... Kolejnym, dużo poważniejszych od tandetnych efektów komputerowych, bo zdecydowanie częstszym, uniedogodnieniem, było dla mnie coś, co odbierałam, jako swego rodzaju chodzenie w kółko. W „El pacto” jest sporo scen, które wydają się pełnić rolę zapychaczy czasu, które żadnych interesujących treści nie przekazują. Nie odnajdujemy w nich niczego, co można by traktować, jako coś niezbędnego dla tej opowieści, z rysami psychologicznymi bohaterów włącznie. Te ostatnie natomiast (w pozostałych sekwencjach) przedstawiono w całkiem wyczerpujący sposób, według mnie o pierwszoplanowych postaciach powiedziano wszystko, co powinno się powiedzieć (i pokazać) w filmowym thrillerze. Wrażenia niedosytu w tym punkcie absolutnie nie miałam, ale już samą akcję można było poprowadzić w bardziej zajmujący sposób. Niekoniecznie dynamiczny, podejrzewam wręcz, że większe rozpędzenie fabuły dałoby gorszy efekt od zastałego, bo zapewne zaowocowałoby to większą powierzchownością zwłaszcza u protagonistów, pociągałoby to za sobą konieczność ogólnikowego przedstawienia postaci. Ale nic nie stało na przeszkodzie, by miejsca te wypełnić intensywniejszymi scenami z życia Móniki i jej rodziny, zamiast tak naprawdę powtarzać to, co już wcześniej zostało powiedziane – w mniej więcej drugiej połowie filmu mocno rzucało mi się to w oczy, w pierwszej raczej nie miałam takich problemów (swoją drogą, co zdarza się raczej rzadko, wówczas zaserwowano mi jedną jump scenkę, której udało się przyprawić mnie o szybsze bicie serca). Finał chyba najbardziej mniej rozczarował. Wcześniej ma miejsce jeszcze jeden zwrot akcji, którego przyznaję, nie przewidziałam, ale i tak wielkiego wrażenia na mnie nie wywarł. Również przez kierunek, który mu nadano, przez stronę, w którą ostatecznie go popchnięto, wchodząc tym samym w UWAGA SPOILER mdły happy end. A ja naiwna już myślałam, że Mónica zabije Alexa chwilę po przesypaniu się piasku w klepsydrze, tym sposobem tracąc i córkę, i męża KONIEC SPOILERA.

Po tak wychwalanym przez tak zwanych znawców kina, twórcy, jakim jest David Victori można spodziewać się czegoś więcej. A przynajmniej na niektóre osoby jego nazwisko może działać jak wabik, wyrobić w nich przekonanie, że „El pacto” jest dla nich pozycją obowiązkową. Mnie do seansu tego obrazu zachęciło co innego – doniesienia niektórych odbiorców tego filmu, że obraz ten ma więcej wspólnego z thrillerem niż horrorem, oczywiście w połączeniu z wiedzą, że jest to produkcja hiszpańska. Bo filmowe dreszczowce z tego kraju nieczęsto mnie rozczarowują, a na pewno rzadziej od hiszpańskich horrorów. Ale w tym przypadku mogę chyba mówić o rozczarowaniu – nie jakimś wielkim, bo swoje walory „El pacto” ma i to na tyle duże, żebym ostatecznie doszła do wniosku, że mimo wszystko nie popełniłam błędu wybierając właśnie ten film (jeden seans spokojnie można sobie zaserwować), ale jednak spodziewałam się czegoś bardziej zajmującego, budzącego trochę większe emocje, zapewniającego silniejsze doznania. Ale i mogło być znacznie gorzej – w końcu miałam już nieprzyjemność oglądać nieporównanie słabsze thrillery, nawet od Hiszpanów, więc summa summarum zwrócić uwagę miłośników gatunku na „El pacto” mogę, nie należy jednak odbierać tego w kategorii gorącej rekomendacji. Usilnie polecać tego tytułu, nawet fanom gatunku, nie będę, ale i odradzać nikomu go nie zamierzam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz