niedziela, 3 lutego 2019

„Velvet Buzzsaw” (2019)

Pracująca w galerii sztuki Josephina znajduje zwłoki swojego sąsiada, Vetrila Dease'a. Niedługo potem znajduje w jego mieszkaniu mnóstwo obrazów, które niezwłocznie przenosi do siebie. Najpierw pokazuje je krytykowi sztuki, Morfowi Vandewaltowi, biseksualiście, który zdradza z nią swojego partnera. Mężczyzna jest zachwycony obrazami, tak samo szefowa Josephiny, Rhodora Haze, do której szybo dociera wieść o wartościowych nabytkach jej pracownicy. Rhodora proponuje Josephinie współpracę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przyniesie spory zysk im obu. Josephina zgadza się dzielić wpływami z obrazów Vetrila Dease'a ze swoją szefową, a ta w zamian dopełnia formalności prawnych, wystawia obrazy w swojej galerii i zajmuje się sprzedażą. Znawcy sztuki, z innymi artystami włącznie, są zachwyceni twórczością nieżyjącego już Vetrila Dease'a, jego obrazy niemalże hipnotyzują ludzi, poruszają w nich jakąś czułą strunę. Ale wkrótce osoby, które mają styczność ze sztuką Dease'a zaczynają umierać.

Twórca „Wolnego strzelca” (2014) i „Romana J. Israela” (2017), Dan Gilroy skręca w stronę horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych w swoim trzecim filmie zatytułowanym „Velvet Buzzsaw”. Tak jak w przypadku swoich poprzednich filmów scenariusz napisał sam. Produkcją i dystrybucją zajął się Netflix – pierwszy pokaz filmu odbył się pod koniec stycznia 2019 roku na Sundance Film Festival, a parę dni potem został udostępniony na platformie Netflix. Dan Gilroy jest miłośnikiem sztuki (ale nie jej kolekcjonerem), na pierwszy rzut oka może więc zaskakiwać, w pewnym sensie, satyryczne spojrzenie twórcy „Velvet Buzzsaw” na ten artystyczny światek. Ale jeśli wejrzeć głębiej i gdy przeczytać wypowiedzi Gilroya na temat omawianej produkcji, staje się jasne (przynajmniej dla mnie), że nie starał się napiętnować, wyśmiać, wykpić sztuki samej w sobie tylko dać nam do zrozumienia, że my sami przestaliśmy dostrzegać esencję sztuki. Przestaliśmy patrzeć na różnego rodzaju dzieła, jak na twórczą duszę artysty, którą należy traktować jak świętość, a nie jak to zazwyczaj ma miejsce, maszynkę do robienia pieniędzy, wytwory marketingu, nad którymi zachwycają się miliony, tylko dlatego, że tak zwani znawcy nazywają je istnymi arcydziełami.

Nie mogę zrozumieć, dlaczego Dan Gilroy zdecydował się zrobić z tego horror. Owszem, dotarły do mnie doniesienia, że reżyserowi i zarazem scenarzyście „Velvet Buzzsaw” specjalnie nie zależało na tym, abyśmy patrzyli na rzeczony film przez pryzmat tego gatunku (nie wiem, czy ta informacja pokrywa się z prawdą), ale jeśli rzeczywiście tak było, to po co sięgał po elementy charakterystyczne dla horroru? Spokojnie można było opowiedzieć tę historię w inny sposób – zrobić z tego na przykład komediodramat, w każdym razie film całkowicie pozbawiony prób straszenia odbiorców – bo w mojej ocenie podpinanie się pod horror najbardziej szkodzi tej produkcji. Innymi słowy: nie chodzi o to, że uważam, iż „Velvet Buzzsaw” horrorem nie jest, tylko o to, że jest... Film ten może co poniektórym nasunąć delikatne skojarzenia z „Ręką mistrza” Stephena Kinga. Pomysł trochę podobny, ale jakość... cóż, to już inna sprawa. Wprowadzenie do, że tak to ujmę, świata horroru, wejście nieświadomych jeszcze tego bohaterów filmu do strefy mroku, nie jest jeszcze takie złe. Pracująca w renomowanej galerii sztuki Josephina (taka sobie kreacja Zawe Ashton) zwabiona miauczeniem kota wchodzi do mieszkania swojego niedawno zmarłego sąsiada, Vetrila Dease'a. W środku znajduje dosyć mroczne obrazy – nie musi ich szukać, bo mieszkanie jest nimi niemalże przepełnione – które kradną całą jej uwagę. Kobieta wygląda tak, jakby była zahipnotyzowana, jakby wpadła w trans, z którego po chwili oczywiście wychodzi, ale bynajmniej nie zamierza pozwolić na to, by dzieła te skończyły na śmietniku. Przenosi wszystkie obrazy Dease'a do swojego mieszkania, a widz już wtedy nie ma żadnych wątpliwości, że kobieta właśnie popełnia straszliwy błąd. Już sam wcześniejszy widok wpływu, jaki owa twórczość wywarła na Josephinę, ten stan zbliżony do transu i oczywiście tajemnicza śmierć człowieka, który namalował rzeczone obrazy, wystarczy, żeby odbiorca „Velvet Buzzsaw” nabrał przekonania, że coś z tymi dziełami jest mocno nie tak, że twórczość sąsiada Josephiny jest śmiertelnie niebezpieczna. Dan Gilroy opowiada swoją historię z perspektywy kilku postaci - w „Velvet Buzzsaw” nie ma jednego głównego bohatera, scenarzysta na pierwszym planie stawia parę osób, które rzecz jasna się znają, ale trudno powiedzieć, że działają razem. To znaczy nie mamy tutaj do czynienia z ludźmi łączącymi siły w obliczu zagrożenia albo z grupą przyjaciół razem walczącą ze złem. „Każdy sobie rzepkę skrobie” - tak to można w skrócie ująć. Josephina ściśle współpracuje ze swoją szefową Rhodorą Haze (według mnie najjaśniej błyszcząca w obsadzie tego filmu, Rene Russo), właścicielką prestiżowej galerii sztuki, do łask której Josephina na powrót się wkradła dzięki przywłaszczeniu sobie zachwycających obrazów swojego zmarłego niedawno sąsiada, Vetrila Dease'a. Częściej jednak występują w pojedynkę, tj. rzadziej widzimy je razem niźli osobno, ale mają taki sam cel. Znają wartość sztuki Vetrila Dease'a, wiedzą, że mogą na niej sporo zarobić i rozsławić swoje nazwiska (w przypadku Haze jeszcze bardziej, bo kobieta już jest dobrze znana w hermetycznych światku malarstwa i rzeźby) i zamierzają wykorzystać tę szansę. Mniej więcej tyle samo czasu, co tym dwóm kobietom, poświecono krytykowi sztuki, biseksualiście Morfowi Vandewaltowi, ze zdaniem, którego liczą się praktycznie wszyscy ludzie związani ze sztuką współczesną. W tę rolę wcielił się Jake Gyllenhaal, który moim zdaniem był trochę przerysowany, ale możliwe, że wpływ na moją ocenę jego wkładu w „Velvet Buzzsaw” ma to, że nie przepadam za tym aktorem, bo zauważyłam, że część dotychczasowych odbiorców omawianego filmu jest wprost zachwycona kreacją Morfa Vandewalta. W każdym razie Gyllenhaal gra człowieka, który wdaje się w płomienny romans ze swoją dotychczasową przyjaciółką, Josephiną, tym samym zdradzając mężczyznę, z którym od jakiegoś czasu jest w związku. Poza tym, zawodowo pisze recenzje, opiniuje sztukę współczesną i można wywnioskować, że ciężko sprostać jego wymaganiom. Trudno wprawić go w czysty zachwyt, a tak właśnie mężczyzna ten reaguje na twórczość nieżyjącego już Vetrila Dease'a.

Nie odbierałam „Velvet Buzzsaw” w kategoriach „krzywego zwierciadła”, opowieści celowo przerysowanej, wyolbrzymiającej ludzkie wady po to, by w dobitny sposób przekazać widzom jakieś głębsze treści. Dan Gilroy, owszem, moralizuje, ale nie wydaje mi się, żeby przejaskrawił tutaj współczesny światek sztuki. Patrząc na głównego konkurenta Rhodory Haze, który zachwyca się workami wypełnionymi śmieciami, myśląc, że to najnowsze dzieło artysty, o którego długo zabiegał (dopóki on sam nie uświadomi właściciela galerii, że... to zwykłe śmieci), osoby w jakiś sposób związane ze tym światkiem mogą poczuć się urażeni. Ale jeśli o mnie chodzi to mogę się założyć, że w tym środowisku są takie osoby – ludzie tylko udający, że znają się na sztuce, którzy patrząc na płótno pełne kleksów widzą to, co taki laik jak jak, a mianowicie... no, najzwyczajniejsze kleksy, które każde dziecko potrafiłoby zrobić. Wiem, wiem, brzmi jak bluźnierstwo, ale nic nie poradzę na to, że nie potrafię w paru maźnięciach farbą dostrzec tej głębi przekazu, o której tak szeroko rozpisują się znawcy tego rodzaju sztuki. Jestem na to za głupia, ale się do tego przyznaję, w przeciwieństwie do głównego konkurenta Rhodory Haze, który moim zdaniem ma swoich odpowiedników w rzeczywistości. Inna wiele mówiąca na ten temat sekwencja to ta, w której odwiedzający galerię Haze, ze strażnikami włącznie, biorą zwłoki kobiety za część ekspozycji. W pobliżu kuli o wielce intrygujących właściwościach, w kałuży krwi, leży sobie trup kobiety, zmarłej w nocy na skutek wykrwawienia po stracie ręki i nikogo to nie niepokoi, bo skoro zwłoki leżą w galerii sztuki to odwiedzający, pewnie z wielkimi znawcami sztuki włącznie (haha), zakładają, że nie są prawdziwe, że to jest właśnie Sztuka (przez duże S). Ta filmowa śmierć to moim zdaniem jedyna scenka osadzona w stylistyce horroru, która w miarę się twórcom udała – wreszcie jakiś konkret, tj. widok broczącego krwią kikuta, kiedy już nabrałam pewności, że mam do czynienia z boleśnie ugrzecznionym obrazem. I w sumie wszystko, co pokazano mi potem, kazało mi wrócić do tego przekonania. Jedna scena to za mało, żebym miała wrażenie obcowania z odważniejszym horrorem, z dziełem osób, które robią wszystko, co w ich mocy by zaszokować publiczność albo chociaż delikatnie ją zaniepokoić. Atmosfera osnuwająca sekwencje obrazujące nadnaturalne właściwości obrazów Vetrila Dease'a przypominała mi tę, z jaką najczęściej spotykam się w horrorach i thrillerach telewizyjnych – to samo zresztą mogę powiedzieć o napięciu. Widać, że twórcy starają się go wytworzyć, tak samo jak widać próby zaniepokojenia i przynajmniej raz zniesmaczenia odbiorcy, ale przynajmniej w mojej ocenie praktycznie nic z tego nie wynika. Niemalże całą warstwę (poza wspomnianym wyrywaniem ramienia) egzystującą w ramach horroru, przyjmowałam z prawie całkowitą obojętnością. Prawie, bo nie mogłam się nie zirytować na widok niektórych efektów specjalnych (małpy, nadnaturalna farba pokrywająca ciało jednej z kobiet), posmutnieć na widok takiego zmarnowania potencjału drzemiącego w tej koncepcji i poczuć czegoś na kształt zażenowania na widok tego rozpaczliwego, bezproduktywnego zabiegania twórców o wykrzesanie z tego choćby odrobiny grozy.

„Velvet Buzzsaw” to według mnie kolejny przereklamowany film, który nie rozczarował mnie tylko dlatego, że przestałam robić sobie nadzieję na to, że Netflix kiedykolwiek wypuści horror, który sprostałby moim, niewygórowanym przecież, oczekiwaniom. Bo nie podzielam zdania tych odbiorców rzeczonego filmu Dana Gilroya, którzy nie uważają go za horror. Nie mam wątpliwości, że w ramach tego gatunku się porusza, ale i elementy komediowe można w nim odnaleźć. To nie tylko horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, ale również swego rodzaju satyra na współczesny światek sztuki, która według mnie jest dosyć błyskotliwa, momentami zabawna, ale nieprzerysowana. I gdyby pozbawić ten film motywów charakterystycznych dla horroru, gdyby nie było mowy o przeklętych obrazach, dziełach nieżyjącego już człowieka, które zabijają ludzi, gdyby zrobić z tego choćby komediodramat, to pewnie mój odbiór „Velvet Buzzsaw” byłoby lepszy. A tak, nie mogę przecież zignorować tych wielce nieudolnych prób wytworzenia napięcia i klimatu grozy, nieefektywnych starań w kierunku przede wszystkim zaniepokojenia widza coraz to bardziej agresywnymi (czasami efekciarskimi) manifestacjami nadnaturalnej siły, której notabene ludzka chciwość bardzo się przydaje...

1 komentarz:

  1. Kolejny raz dałem się złapać na dobrą obsadę w "netflixowym" dziele. Niestety - scenariusz kompletnie mi nie podszedł, było długo, nudno i żmudno. A horroru tyle co kot napłakał. Straszny zawód.

    OdpowiedzUsuń