piątek, 26 kwietnia 2019

„Prodigy. Opętany” (2019)

Ponadprzeciętnie inteligentny ośmioletni Miles Blume wykazuje dosyć osobliwe zachowania, które bardzo niepokoją jego rodziców, Sarah i Johna. Chłopiec miewa napady agresji, we śnie przemawia w obcym języku i często mówi o wrażeniu jakby ktoś inny tkwił w jego ciele. Psycholog dziecięca, doktor Elaine Strasser, po dokładnym zbadaniu przypadku Milesa prosi o pomoc swojego kolegę, Arthura Jacobsona, który ma doświadczenie w sprawach nadprzyrodzonych. Sarah początkowo nie chce uwierzyć, że w ciele jej syna zagnieździła się jakaś inna dusza, ale z czasem przekonuje się do tej teorii. John natomiast upiera się, że Miles jest po prostu chory psychicznie i jedyne czego potrzebuje to dobra opieka lekarska. Sarah obawia się jednak, że to nie wystarczy.

Nicholas McCarthy kilka lat temu zasłynął swoim „Nadprzyrodzonym paktem”, horrorem będącym jego pełnometrażowym debiutem, który doczekał się sequela w reżyserii i na podstawie scenariusza Dallasa Richarda Hallama i Patricka Horvatha. Później McCarthy stworzył między innymi „Home”, znany też pod tytułem „At the Devil's Door”, i jeden segment antologii filmowej pt. „Święta”. Szeroko reklamowany „Prodigy. Opętany” to kolejny horror w reżyserskim dorobku Nicholasa McCarthy'ego. Scenariusz napisał Jeff Buhler (m.in. „Insanitarium”, „Nocny pociąg z mięsem”, „Smętarz dla zwierzaków” z 2019 roku), a budżet produkcji oszacowano na sześć milionów dolarów.

Scenariusz „Prodigy. Opętanego” opiera się na motywie, który w kinie grozy przewija się dosyć często, właściwie to chyba można uznać, że to jeden z bardziej lubianych wątków twórców tak horrorów, jak thrillerów. Mowa oczywiście o motywie niebezpiecznego dziecka, która to rola w omawianym filmie przypadła w udziale Jacksonowi Robertowi Scottowi. Ten młodociany aktor w zupełnie nieprzekonującym mnie stylu wcielił się w postać ośmioletniego Milesa Blume'a, jedynego syna Sarah i Johna. Chłopca, u którego niektóre obszary mózgu są bardziej rozwinięte niż u zdecydowanej większości ludzi, inne zaś nie rozwinęły się w dostatecznym stopniu. Wiadomo, że Miles jest ponadprzeciętnie inteligentny, można go wręcz nazwać małym geniuszem. Tylko czy na pewno jego, ośmioletniego Milesa Blume'a? Chciałabym stwierdzić, że ma się tutaj wątpliwości, że twórcy czynią jakieś, jakiekolwiek, starania w kierunku budzenia w widzach niepewności odnośnie tego, co tak naprawdę dolega temu chłopcu. Twórcy stosunkowo szybko nadają temu nazwę, ale jeśli nawet wcześniej samemu się na nią nie wpadnie, to pewnie nie będzie się miało problemów z określeniem samego źródła kłopotów Milesa. To znaczy podejrzewam, że nikt nie będzie zastanawiał się nad tym, czy to opowieść o dziecku zmagającym się z chorobą psychiczną, czy raczej o dziecku, w ciele którego zagnieździła się jakaś agresywne dusza. Twórcom najwyraźniej wcale nie zależało na budowaniu tajemnicy. Jakiejkolwiek tajemnicy, muszę dodać, bo choć nie wszystkie skręty łatwo przewidzieć (ostatnia partia), chociaż niektóre szczegóły mogą być pewną niespodzianką dla części odbiorców „Prodigy. Opętanego”, to nie zauważyłam, by zwroty te (albo raczej zwrociki) poprzedzało skrupulatne, konsekwentne budowanie frapującej zagadki. To że film ten uporczywie trzyma się utartych ścieżek, samo w sobie mi nie przeszkadzało, ponieważ nie należę do tych widzów, którzy w kinie szukają przede wszystkim oryginalności. I oczywiście akurat do tych motywów, po które zdecydowali się sięgnąć twórcy „Prodigy. Opętanego” uprzedzona nie jestem. Tak naprawdę to lubię filmy o niebezpiecznych dzieciach, ale tylko te, które nie odklepują beznamiętnie znanych treści, które stawiają na emocje, a nie suche powielanie schematów. A podczas seansu tegoż dziełka Nicholasa McCarthy'ego tkwiłam głównie w oparach obojętności, niewiele było tutaj momentów, które wyrwały mnie z tych przeklętych szponów beznamiętności. I na dodatek za każdym razem trwało to tylko chwilę. Jak przystał na „szanujący się” współczesny horror nastrojowy szeroko dystrybuowany na wielkich ekranach, w „Prodigy. Opętanym” znajdziemy trochę jump scenek, z których to na mnie tylko jedna wywarła pożądany skutek. Mowa o akcji w korytarzu, o nazwijmy to nocnym spotkaniu syna i matki w tej części ich domu. Tylko wtedy podskoczyłam, bardziej z zaskoczenia niż strachu, bo i jump scenki według mnie z zasady żerują na tym pierwszym. Bardziej jednak doceniłam inny moment. Moment, w którym Sarah przez mgnienie oka widzi postarzałą twarz swojego syna zasiał we mnie ziarno niepokoju. Ta dosyć pomysłowa sekwencja w moim odczuciu prezentuje się najbardziej upiornie. Tylko wtedy ogarnął mnie lekki dreszczyk, którego nie należy mylić z czystym przerażeniem, bo do tego to było mi jeszcze bardzo daleko. Czego zresztą już od dawna od horroru nie oczekuję – wystarczy mi właśnie taki delikatny niepokój, jak w trakcie scenki ze zmienionym obliczem Milesa układającym w tym czasie Kostkę Rubika. Szkoda tylko, że tak skutecznych momentów nie było więcej.

Nicholas McCarthy mówił o tym, że jedna sekwencja „Prodigy. Opętanego” została przeredagowana po testowym pokazie filmu, ponieważ publiczność tak krzyczała, że zagłuszyła istotny dialog. Z informacji zamieszczonych w Sieci wynika, że zmiany owe polegały na przeniesieniu owego dialogu gdzie indziej. Tak myślę, ale pewności nie mam. Podejrzewam też, że reżyser „Prodigy. Opętanego” znacznie to ubarwił, że to zwyczajny chwyt reklamowy, ale to tylko takie moje przypuszczenia, których nie należy traktować jak niezbity fakt. Ten cyniczny osąd może brać się stąd, że „Prodigy. Opętany” akurat w moją wrażliwość nie trafił albo nie trafił aż tak, żeby zmusić mnie do krzyku, czy żeby strach kompletnie mnie sparaliżował (wspominam o tym, bo jak się przestraszę to nigdy nie krzyczę, tylko zamieniam się w przysłowiowy słup soli). Ale ta świadomość jakoś nie pozwala mi uwolnić się od podejrzeń, że to zwyczajny chwyt marketingowy... Ale dośc o tym, wróćmy do fabuły „Prodigy. Opętanego”. Właściwie to można ją streścić w zdaniu: opowieść o ośmiolatku, który stanowi zagrożenie dla innych, najprawdopodobniej dlatego, że władzę nad jego ciałem w dowolnie wybranych przez siebie momentach zyskuje jakaś niebezpieczna istota. Film otwiera wiele mówiąca scena, prolog, który sporo w tym temacie ujawnia, choć na szczegóły będziemy musieli trochę poczekać. Albo inaczej: niektórzy będą musieli czekać, bo nie mam wątpliwości, że część widzów przewidzi przynajmniej niektóre z tych detali. Bo nie są one z gatunku tych niespotykanych albo przynajmniej mniej pospolitych, a i twórcy nie wykazują jakichś większych starań w kierunku zaciemniania owych „jakże ważkich” informacji. Wyglądało mi to tak, jakby Nicholas McCarthy i jego ekipa za punkt honoru postawili sobie prowadzenia widza za rączkę, pokazywanie mu wszystkiego palcem, tak aby przypadkiem nie pogubił się w tej wielowątkowej historii. To oczywiście ironia, bo ewidentnie stawiano tutaj na prostotę. Takie podejście do filmowego horroru z zasady mnie cieszy, zdecydowanie bardziej przekonują mnie te nieskomplikowane, niesilące się na oryginalność filmy grozy, ale tutaj prawie kompletnie mi się to nie zgrało. Rażąco powierzchowne podejście do tematu dziecka stanowiącego zagrożenie dla innych, ogólnikowe przedstawienie tak Milesa, jak i jego rodziców (wykreowanych przez Taylor Schilling i Petera Mooneya, przy czym ta pierwsza radzi sobie zdecydowanie lepiej, właściwie to myślę, że to najjaśniej błyszcząca gwiazda w obsadzie tego filmu), nazbyt pośpieszne przeprowadzanie widza przez kolejne etapy koszmaru, najwyraźniej zgotowanego rodzinie Blume'ów przez nadnaturalną istotę, gdzie jednak odnotowałam trochę udanych drgnięć. Do już wymienionych mogę dodać co prawda przewidywalny, ale rodzący głęboki smutek los pewnego stworzenia oraz końcowe sceny, całą ostatnią partię, bo choć w fotel mnie ona nie wgniotła, UWAGA SPOILER to szczerze mówiąc nastawiałam się na dużo większe asekuranctwo. Bo do tej pory nie pokazano mi praktycznie niczego, co kazałoby mi myśleć, że twórcy zdobędą się na większą odwagę, że nie postawią na happy end. Oczywiście mówiąc o odwadze nie mam na myśli jakiegoś potężnego wstrząsu, godnej podziwu bezkompromisowości ani nawet jakiegoś przebłysku kreatywności. Ale wziąwszy pod uwagę standardy współczesnego mainstreamu źle nie jest. Wydaje mi się wręcz, że zamknięto to w najlepszy z możliwych sposobów KONIEC SPOILERA. W kontekście tej konkretnej historyjki. Uproszczonej tak, że bardziej już się chyba nie da, w mojej ocenie opowiedzianej w niezbyt emocjonalny sposób (przez większość seansu tkwiłam w otchłani marazmu, z rzadka czułam coś poza nudą), a właściwie to z prawie całkowitą beznamiętnością i bez większych zaskoczeń. To znaczy bez niespodzianek, które chciałoby się długo rozpamiętywać. Ale przynajmniej nie przepełniono tego efektami komputerowymi, wzorem bodaj większości twórców współczesnych horrorów szeroko dystrybuowanych na wielkich ekranach. Mentalnie przygotowałam się na kolejnego przedstawiciela owej plagi, a tutaj niespodzianka – akurat z pikselową sztucznością zmagać się nie musiałam. A to już coś, prawda?

Jeśli ktoś ma ochotę na nowszy horror nastrojowy z budzącym niepokój dzieckiem, to proponuje mu sięgnąć po irlandzki „Impostor” („The Hole in the Ground”) w reżyserii Lee Cronina, bo według mnie plasuje się kilka poziomów nad amerykańsko-kanadyjskim „Prodigy. Opętanym” Nicholasa McCarthy'ego. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to poradziłabym mu po prostu odpuścić sobie seans tego drugiego, ale nie mam wątpliwości, że miłośnicy nastrojowych horrorów będą woleli sami to sprawdzić. I dobrze – sprawdźcie to, bo przecież istnieje możliwość, że film ten do Was przemówi, że nie pożałujecie czasu przeznaczonego na tę produkcję. Tak jak ja żałuję, bo te kilka plusików, które ja znalazłam to stanowczo za mało, niewiele bym straciła, gdybym darowała sobie seans tego tworu, a ile bym zyskała. Aż półtorej godziny! Półtorej godziny, które można wypełnić nieporównanie ciekawszymi i bardziej produktywnymi zajęciami od wgapiania się w ten oto obraz. Ale to moje zdanie – Wasze może być zupełnie inne. A wziąwszy pod uwagę ogólny odbiór tego obrazu Nicholasa McCarthy'ego istnieje spora szansa, że tak będzie, że dacie się ponieść tej historii, a może nawet będziecie tak wrzeszczeć jak jakoby wrzeszczała publiczność testowa. To możliwe, ale nie pewne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz