sobota, 20 kwietnia 2019

„The House on Pine Street” (2015)

Spodziewający się dziecka, Jennifer i Luke Branaganowie, przeprowadzają się z Chicago do rodzinnego miasteczka kobiety leżącego w stanie Kansas. Matka Jen, Meredith, znalazła dla nich dom i dobrze płatną pracę dla Luke'a, ale to bynajmniej nie cieszy jej córki. W przeciwieństwie do swojego męża kobieta nie chce mieszkać w tych stronach. Marzy o tym, by jak najszybciej wrócić do Chicago, ale Luke upiera się, że kilkumiesięczny pobyt tutaj dobrze im zrobi. Jennifer niechętnie przystaje na taki układ, ale pomimo starań nie potrafi tak dobrze zadomowić się w tym miejscu jak Luke. Nie podoba jej się, że matka wtrąca się w ich życie i tęskni za swoimi przyjaciółmi. Ale to nic w porównaniu do problemu, z którym Jen już wkrótce będzie musiała się zmierzyć. Kobieta z czasem nabierze pewności, że stary dom, w którym zamieszkała wraz z mężem jest nawiedzony przez jakąś groźną istotę nie z tego świata. Luke i jej matka natomiast będą się skłaniać ku temu, że Jennifer ma problemy psychiczne, podobne do tych, które jeszcze niedawno miała w Chicago.

„The House on Pine Street” to amerykański horror w reżyserii braci Keeling, Aarona i Austina, będący ich drugim pełnometrażowym obrazem. Pierwszy był film grozy z 2009 roku zatytułowany „I.Q.”, ponadto wspólnie stworzyli kilka shortów. W pisaniu scenariusza „The House on Pine Street” pomagała im Natalie Jones, dla której była to pierwsza i jak na razie jedyna taka przygoda z filmem. Zdjęcia trwały dziewiętnaście dni, a pierwszy pokaz rzeczonego obrazu odbył się w 2015 roku na Cinequest Film Festival, gdzie spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Tytuł ten był gorąco polecany między innymi przez gazetę „The Mercury News”.

Jasność, jasność widzę – taka była moja pierwsza myśl, pierwsze spostrzeżenie na temat „The House on Pine Street”. Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że wykorzystano tutaj filtry rozjaśniające obraz, które co oczywiste tylko przeszkadzały w budowaniu atmosfery grozy panującej w nowym domu Branaganów. Wątpiłam, że uda mi się do tego przyzwyczaić, że z czasem przestanę zwracać uwagę na to ewidentnie przesadzone oświetlenie, ale tutaj spotkała mnie niespodzianka. Nie wiem jak to możliwe, ale później odkryłam, że z tak jasnych zdjęć też da się wykrzesać dosyć potężną groźbę. Do opisania tego zaskakującego zjawiska najlepiej mi użyć takiego oto oksymoronu: jasny mroczny horror. Horror psychologiczny i ghost story zarazem, bo bez względu na to jakie będzie (zakładając, że będzie jakieś, bo tego widz nie może być pewien) rozwiązanie tej zagadki, to opowieść tę niewątpliwe tworzono w oparciu o oba te nurty. Na pierwszym planie postawiono Emily Goss, która moim zdaniem nie poradziła sobie zbyt dobrze. Postać ta silnie mnie intrygowała, a to, że spotykałam się już w horrorze z podobnie skonstruowanymi bohaterkami, mojego zainteresowania bynajmniej nie umniejszało. Przeszkadzał mi tylko warsztat Emily Goss, który mogę opisać tylko słowem „drętwy”. Partnerujący jej Taylor Bottles w moim odczuciu wcale nie był lepszy – on też nie potrafił w przekonujący mnie sposób oddawać praktycznie wszystkich emocji, których wymagał od niego scenariusz „The House on Pine Street”. Z całej obsady wyróżniłabym tylko Cathy Barnett, wcielającą się w postać Meredith, apodyktycznej matki Jennifer. Według mnie to ona błyszczała tutaj najjaśniej, ale konkurencja była bardzo słaba. U boku troszkę lepszych aktorów pewnie w moich oczach prezentowałaby się dużo gorzej. Tajemnica, na której oparto scenariusz „The House on Pine Street” nowatorska z pewnością nie jest, a bo myślę, że cały ten film był tworzony z myślą o miłośnikach tradycji, o tych długoletnich fanach horrorów, którzy nie mają nic przeciwko sprawdzonym konwencjom. Zawsze powtarzam, że moment, w którym znienawidzę wszystkie schematy horroru, te wszystkie nieśmiertelne wręcz motywy kina grozy, będzie końcem mojej przygody z tym gatunkiem. Bo naprawdę nie wiem, jak można być miłośnikiem danego gatunku, nie lubiąc jego konwencji... Ja w każdym razie w takiej sytuacji nie umiałabym myśleć o sobie, jako o fance danego gatunku. „The House on Pine Street” to swego rodzaju ukłon w stronę takich ludzi jak ja – osób rozmiłowanych w klasycznych rozwiązaniach, w historiach zbudowanych z wielokrotnie wykorzystywanych w kinie grozy motywów. Tak dobrze im znanych, że można wręcz poczuć się w jak domu:) Ale tylko pod warunkiem, że ma się dla nich dużo sympatii. Przeprowadzka do innego miasta, do domu, który można chyba uznać za wiekowy, to pierwszy i w dodatku bardzo wyraźny sygnał, że mamy tutaj do czynienia z horrorem odnoszącym się do tradycji, z klasycznym ujęciem tematu najprawdopodobniej nawiedzonego domu. Tą osobą, która będzie przekonywać nas, że dom ów jest siedliskiem jakieś nadnaturalnej istoty jest oczywiście kobieta, Jennifer Branagan, która gdy ją poznajemy jest w siódmym miesiącu ciąży. Ojcem dziecka jest jej mąż Luke, który to namówił ją do przeprowadzki, obiecując, że to rozwiązanie tymczasowe. Za kilka miesięcy mają wrócić do Chicago, ale póki co mężczyzna wychodzi z założenia, że pobyt w tych rodzinnych stronach Jen, w sennym miasteczku w stanie Kansas, dobrze im zrobi. Jego żona oczywiście ma zgoła inne zdanie na ten temat, ale uznaje, że tyle może wytrzymać, że da radę znieść te uniedogodnienia dla męża. I pewnie nie miałaby z tym większych problemów, gdyby nie osobliwe zjawiska zachodzące w tym starym domu. Tylko ona im świadkuje, nikt innych niczego niepokojącego nie słyszy i nie widzi - chociaż jeden z przyjaciół jej matki zdaje się coś wyczuwać. Jennifer nie wie co konkretnie, ale nie ma wątpliwości, że to jedyna osoba oprócz niej, która jest świadoma tego, że z tym domem jest coś mocno nie tak. Widz natomiast najprawdopodobniej będzie trwał w rozkroku – brał pod uwagę zarówno to, że nowy dom Branaganów jest nawiedzony, jak i to, że główna bohaterka ma poważne problemy psychiczne. Ambasadorami tej drugiej ewentualności będą Luke i Meredith. Pytanie więc: komu powinniśmy zaufać? Głównej bohaterce upierającej się, że dom jest nawiedzony przez jakąś istotę nie z tego świata, czy jej bliskim, przekonanym, że kobieta brzydko mówiąc osuwa się w otchłań szaleństwa?

Jako że na pierwszym planie postawiono Jennifer Branagan, to jej punkt widzenia będzie nam bliższy. Nie w tym sensie, że jej osąd obdarzymy bezgranicznym zaufaniem, a przynajmniej nie wydaje mi się, żeby osoby choćby tylko średnio zaznajomione z kinem grozy taką wiarę w nią pokładały. Doświadczenie każe bowiem wypatrywać w tym fortelu. Twórcom wyraźnie zależy tutaj na tym, byśmy stanęli po stronie Jennifer, a to tylko potęguje podejrzenia względem niej. Z drugiej strony twórcy „The House on Pine Street” mogli przewidzieć taki sposób myślenia odbiorców, mogli być świadomi tego, że współczesny widz ma tendencję do automatycznego odrzucania najbardziej oczywistych odpowiedzi i wykorzystać to przeciwko niemu. Jeśli o mnie chodzi to raz łapałam się na namawianiu w myślach Jennifer do ucieczki z tego przeklętego miejsca bez oglądania się na Luke'a, a innymi razy na trzymaniu kciuków za to, że Jen w porę otrzyma pomoc lekarską, że trafi pod skrzydła dobrego psychiatry zanim skrzywdzi siebie albo innych. Zabawna sprawa, chociaż film ów powodów do śmiechu mi nie dawał. To co widzimy niejako oczami Jennifer (nie dosłownie, nie mamy tutaj do czynienia z subiektywnym filmowaniem) to tak naprawdę zlepek często wykorzystywanych w kinie grozy chwytów, ale tak ukazanych, że... brrr! Wyobraźcie sobie, że budzicie się w środku nocy i widzicie samoistnie otwierającą się szafę albo w środku dnia siedzicie sobie sami w domu, gdzie nagle rozlega się ogłuszający łomot, którego źródła nie udaje Wam się znaleźć. Myślicie sobie pewnie: też mi coś, takie prostackie chwyty może i działały kiedyś, ale teraz oczekuje się od filmowców większej kreatywności i dosadności w tej kwestii. Tak, ja też doceniam śmiałość, też lubię zdecydowanie bardziej dosadne próby straszenia publiczności, ale muszę przyznać, że to tutaj wywierało na mnie lepszy efekt niż bodaj większość agresywniejszych w formie horrorów tego typu, jakie dotychczas obejrzałam. Aaron i Austin Keelingowie mają dosyć rzadko spotykane wyczucie gatunku – nawet z tych najprostszych i zarazem najczęściej wykorzystywanych w horrorze zabiegów potrafią wydobyć zniewalającą jakość. Wykrzesać z tego jakąś nieuchwytną, niepoddającą się definicji świeżość. Naprawdę nie wiem, dlaczego tak to odbierałam, skąd we mnie to przekonanie, że „The House on Pine Street” tchnie świeżością, kiedy tak naprawdę zderzałam się ze składnikami wielokrotnie już wałkowanymi przez twórców, tak horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, jak horrorów psychologicznych. Może rzecz w tym, że w końcu są silniejsze emocje... Nie mogę powiedzieć, że film ten wprawił mnie w przerażenie (tak reaguję jedynie na „Egzorcystę” Williama Friedkina), ale przyznaję, że czułam się nieswojo. Włoski na całym ciele nie stawały mi co prawda na baczność, ale na pewno lekko się unosiły. Zwłaszcza w krótkich sekwencjach z cienistą postacią i a la sobowtórem Luke'a, ale najbardziej zaskoczyły mnie moje reakcje na szafę w sypialni Branaganów. Albo mięknę, albo Keelingowie dokonali tutaj rzeczy, o której większość twórców współczesnego kina grozy, z tymi dużo bardziej doświadczonymi od nich włącznie, może co najwyżej pomarzyć. Zdołali przedstawić zwykłą szafę (nie mebel, tylko małe pomieszczenie) tak, że autentycznie czuło się jakąś ohydną obecność stapiającą się z panującymi w niej ciemnościami. Jakby ta szafa emanowała potwornością, która wymyka się ludzkiej wyobraźni. A to nie koniec atrakcji. Dość wspomnieć o kilkuletnim dziecku najwyraźniej dostrzegającym to, czego nie jest w stanie zarejestrować nawet oko Jennifer, czy osobach uporczywie wgapiających się (z kamienną twarzą) w główną bohaterkę filmu. Albo o lewitujących przedmiotach i ludziach. Wiem, że to nie brzmi zbyt zachęcająco, ale pamiętajcie, że ja nie nazywam się Keeling. Nie potrafię oddać słowami tych wszystkich emocji, które ci bracia we mnie wlali i to dostrzegalnie przy bardzo niskich nakładach pieniężnych. Zawsze powtarzam: wartość filmowców najlepiej mierzy się niskobudżetowymi produkcjami, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że większą sztuką jest zrobić coś dobrego z niemalże niczego niż wówczas, gdy ma się do dyspozycji dziesiątki albo wręcz setki milionów dolarów. „The House on Pine Street” całym sobą aż krzyczy, że kosztował przysłowiowe grosze – i jeśli faktycznie tak było, jeśli ta realizacja nie jest zwykłą zmyłką (a nie sądzę, by tak było), to mogę z czystym sumieniem orzec, że Aaron i Austin Keelingowie posiadają wrodzony talent, którego nie wolno im zmarnować. Czytaj: pod żadnym pozorem nie powinni się komercjalizować, uważać na hollywoodzką maszynkę do robienia pieniędzy, ażeby czasem nie przemieliła ich talentu.

Gorąco polecam „The House on Pine Street” Aarona i Austina Keelingów każdemu miłośnikowi minimalistycznych w formie horrorów nastrojowych, i to zarówno tych traktujących o zjawiskach nadprzyrodzonych, jak i tych skupiających się na projekcjach zwichrowanego umysłu jakiejś jednostki. Każdemu sympatyki tego typu obrazów, który dobrze odnajduje się w konwencjonalnych opowieściach z dreszczykiem. W horrorach opowiadających bardzo znajomo brzmiące historie z wykorzystaniem sprawdzonych sposobów generowania emocji mających wyrwać nas ze strefy komfortu. Do arcydzieła oczywiście temu obrazowi trochę brakuje, ale w zalewie tych wszystkich plastikowych współczesnych horrorów nastrojowych ma szansę jawić się niczym swoisty zastrzyk energii. W miarę cenny przedmiot w morzu nijakości. A w każdym razie we mnie tchnął trochę wiary w lepsze jutro filmowych straszaków. Troszkę, bo takich obrazów ciągle jest zbyt mało w tych naszych skomputeryzowanych czasach. Ehh...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz