środa, 22 maja 2019

Robert Ziębiński „Stephen King. Instrukcja obsługi”

Publikował między innymi w „Newsweeku”, „Nowej Fantastyce” i „Przekroju”. Obecnie jest redaktorem naczelnym polskiej edycji „Playboya”. W 2010 roku wydano jego pierwszą powieść zatytułowaną „Dżentelmen”, a parę lat później „Wspaniałe życie”. Poza tym ma na koncie takie pozycje non-fiction, jak „Londyn. Przewodnik popkulturowy” i „Stephen King. Sprzedawca strachu” oraz opowiadania/nowele (m.in. antologie „17 szram” i „Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir”). O kim mowa? Oczywiście o Robercie Ziębińskim, autorze pierwszego polskojęzycznego przewodnika po kompletnej twórczości Stephena Kinga. Próbował już swoich sił w czymś podobnym – jego wydany w 2014 roku „Sprzedawca strachu” też skupiał się na Kingu, ale zdecydowaną większość owej publikacji zajęły recenzje filmów, z przewagą adaptacji i ekranizacji twórczości tego amerykańskiego pisarza. Jak sam Ziębiński przyznaje pozycja ta stanowi fundament jego drugiej książki o Stephenie Kingu. Dużo obszerniejszej, przepięknie wydanej przez Albatros i skierowanej tak do osób nieznających twórczości człowieka zwanego mistrzem literackiego horroru, jak do jego długoletnich fanów.

Kto nie czytał „Sprzedawcy strachu” Roberta Ziębińskiego niech tego nie robi. Jeśli już jest się zainteresowanym tym tematem, lepiej od razu sięgnąć po książkę zatytułowaną „Stephen King. Instrukcja obsługi”, bo w tamtej publikacji nie znajdziemy nic, czego nie ma w tej nowszej. Wszystkie recenzje filmów i seriali ze „Sprzedawcy strachu” włożono w omawiany tom, przy czym nie odbyło się to na zasadzie kopiuj-wklej, bo poczyniono poprawki stylistyczne. Wstęp, „bollywoodzka odsłona Kinga” (spokojnie, ten rozdział jest krótki), omówienie pseudonimu Richard Bachman oraz parę filmowych i literackich inspiracji Kinga – wszystkie te dodatki ze „Sprzedawcy strachu” Ziębiński w „Instrukcji obsługi” wykorzystał. Część z tego rozbudował, ale czy to wystarczy, by zachęcić odbiorców „Sprzedawcy strachu” do pochylania się nad drugą książką Ziębińskiego o Stephenie Kingu? Pewnie nie. Taki efekt wywrzeć na nich może jednak to, co dodano – materiały, których nie znaleźli w „Sprzedawcy strachu”. A jest ich całkiem sporo.

„Stephen King. Instrukcja obsługi” tym różni się od „Sprzedawcy strachu”, że nie skupia się głównie na filmach, serialach i miniserialach. Robert Ziębiński rozszerzył zakres swojej pracy nad tym amerykańskim pisarzem. Ten polski dziennikarz i pisarz omówił niemalże wszystko, co wiąże się z Kingiem na polu kulturalnym (zdecydowaną większość tzw. dollar babies i komiksów opuścił, tak samo wierszy), ale i nie szczędził informacji biograficznych. W omawianej publikacji jest mnóstwo ciekawostek na temat Kinga i (tu już dużo mniej) innych artystów, w jakiś sposób z nim związanych. Zarówno tych, którzy z nim współpracowali, jak i tych którzy go inspirowali albo którzy garściami czerpali z jego twórczości. Bądź po prostu stali się jego Wiernymi Czytelnikami. Jeśli chodzi o Stephena Kinga na ekranie, to oprócz tych recenzji, które Ziębiński zawarł w „Sprzedawcy strachu” są i takie, których tam nie znajdziemy. Z tego prostego powodu, że od wydania tamtej książki minęło parę lat, w trakcie których powstało trochę nowych produkcji. Nawet minirecenzja dopiero co wypuszczonego „Smętarza dla zwierzaków” Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera znalazła się w tej publikacji, więc bardziej aktualnie być już nie mogło. To samo tyczy się literackiej twórczości Kinga – od „Carrie” po „Uniesienie”, nie licząc opowiadań, nad którymi Ziębiński też się pochyla, chociaż oczywiście nie omawia wszystkich. W jego recenzjach nie brakuje obiektywnych informacji, ale ogólny ich wydźwięk i tak jest mocno subiektywny. I tutaj powtórzę to, o czym wspominałam w recenzji „Sprzedawcy strachu”: Robert Ziębiński bardzo rzadko przyjmuje postawę, którą osobiście kojarzę głównie z tzw. internetowymi znawcami, czyli taką która sprowadza się do stwierdzenia „moja racja jest mojsza niż twojsza”. Autor „Instrukcji obsługi” czasem owszem zdaje się patrzeć na innych z góry – najbardziej rzuca się to w oczy w recenzji telewizyjnej wersji „Desperacji” (powtórka ze „Sprzedawcy strachu”) - ale najczęściej traktuje czytelnika jak równego sobie. Z gustem, jak to z gustem: raz się pokrywają, innymi razy nie. Pewnie nie znajdzie się ani jedna osoba, której gust idealnie pokryje się z gustem Ziębińskiego. I jak to zwykle bywa jednych co poniektóre oceny autora mocno zirytują, a innych nie. Mam nadzieję, że ta druga grupa będzie większa, bo pomijając już to, że taka postawa znacznie uprzyjemnia lekturę subiektywnych recenzji, chciałabym, żeby Polacy przyjęli wreszcie tę zdawać by się mogło oczywistą prawdę, że gdyby wszyscy myśleli podobnie, to życie straciłoby nawet ten szczątkowy koloryt, który ma teraz. Stałoby się niemiłosiernie nudne. Ale tego chyba nie muszę tłumaczyć stałym czytelnikom subiektywnych recenzji. A przynajmniej duża ich część powinna już przywyknąć do tego, a nawet odnajdywać piękno w tej różnorodności. Ziębiński nie zawsze okazuje pełną akceptację innych gustów, zdarza mu się wywyższać. I w tych momentach faktycznie można się mocno zdenerwować, nawet jeśli jest się typem osoby, która wprost uwielbia zapoznawać się ze skrajnie odmiennymi od swoich zapatrywaniami na różnego rodzaju osiągnięcia artystyczne. Ale to na szczęście jest zjawiskiem rzadkim. W przewodniku Roberta Ziębińskiego po życiu i twórczości Stephena Kinga takich zgrzytów uświadczymy doprawdy niewiele, w przeciwieństwie do obiektywnych informacji, twardych faktów na temat pisarza, któremu udało się rozbić bank. Wspiąć się na takie szczyty, jakich za życia nie osiągnął żaden pisarz (ani pisarka) specjalizujący się w horrorze.

Recenzje recenzjami, ale „Stephen King. Instrukcja obsługi” to nie tylko spojrzenie Roberta Ziębińskiego na ów popkulturowy fenomen, jakim bez wątpienia jest ten amerykański pisarz (dla jednych rzemieślnik albo zwykły wyrobnik, a dla innych, w tym dla mnie, utalentowany artysta). Autor rzeczonego tomiszcza, ku mojej ogromnej radości, poprosił też inne osoby o wyrażenie swojego zdania na temat Kinga i przeprowadził wywiady z osobami, których przynajmniej ze słyszenia zna chyba każdy długoletni miłośnik literackich i filmowych horrorów. Krótko o swoich kontaktach z twórczością Stephena Kinga napisali: Wojciech Chmielarz, Robert Schmidt, Marta Guzowska, Artur Cieślar, Katarzyna Puzyńska, Jakub Małecki, Remigiusz Mróz (cóż za nawiązanie do prezesa Jarosława Kaczyńskiego, no nie mogłam się nie uśmiechnąć), Mort Castle, Mariusz Czubaj i Rafał Kosik, a Łukasz Radecki dostał cały dział poświęcony „Mrocznej Wieży”. Już to znacznie uatrakcyjnia ową publikację, ale prawdziwą perełką są wywiady. Peter Straub, który to wraz z Kingiem napisał dwie powieści, „Talizman” i „Czarny dom”, ale za jego opus magnum (i słusznie) uważa się doskonałą „Upiorną opowieść”, mówił nie tylko o swojej współpracy z tzw. królem czy też niekoronowanym królem literackiego horroru, ale również o czymś, co sama mówię każdemu komu chce się tego słuchać, a mianowicie potężnym manipulacyjnym narzędziu politycznym, jakim jest strach, a ściślej strach przed obcością, bo jak przytomnie zauważa Straub najbardziej boimy się tego czego nie znamy. A nie od dziś wiadomo, że przerażonym narodem łatwiej się rządzi. Poza Straubem Ziębiński przepytał Lisę i Louise Burns (znane z występu w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka); porozmawiał z filmowcem Tommym Lee Wallace'em, twórcą m.in. kultowego miniserialu „To”, który ma dokładnie takie samo zdanie na temat budżetów filmów grozy, jak ja; Mickiem Garrisem, który to jest znany głównie jako reżyser adaptacji i ekranizacji prozy Kinga; Zakiem Hilditchem, reżyserem bardzo dobrej netflixowej ekranizacji minipowieści głównego bohatera „Instrukcji obsługi” Ziębińskiego, pt. „1922” oraz pisarzem Robertem McCammonem. Ten ostatni powie nam trochę o rynku wydawniczym, o smutnym losie jaki spotyka wielu autorów horrorów, o ich bezskutecznych wysiłkach odwrócenia złej passy rzeczonego gatunku, ale i o takich, co to idą na łatwiznę. O niesprawiedliwości, z jaką spotyka się horror w światku wydawniczym. Bije z tego w pełni uzasadniona frustracja. Odniosłam wrażenie, że również za sprawą Stephena Kinga, a ściślej wyglądało mi to trochę tak, jakby McCammon miał żal głównie do wydawców i fanów tzw. Mistrza Horroru, o to, że tak zapatrzyli się w niego, że prawie nie zauważają innych talentów specjalizujących się w literackiej grozie. I trudno nie przyznać mu racji. To tyle jeśli idzie o ogół książki zatytułowanej „Stephen King. Instrukcja obsługi”, bo gdybym miała porwać się na szczegóły, to nie odeszłabym od klawiatury do jutra. Informacji jest tu dosłownie od zatrzęsienia (Ziębiński na przykład sporo rozwodzi się o niegdysiejszym alkoholizmie, i co prawda mniej, ale zawsze o pociągu do narkotyków Kinga, przekładając to też na jego twórczości: niektórzy pewnie uznają, że w stopniu mocno przesadzonym), publikacja ta jest wręcz naładowana mniej i bardziej znanymi faktami na temat tego jakże poczytnego pisarza. A wszystko jest spisane przystępnym, barwnym językiem (bez eksperckiego żargonu), w którym uwidacznia się takie gawędziarstwo, jakie fanom prozy Stephena Kinga jest doskonale znane. No dobrze, nie do końca takie, ale na pewno podobne. Poza tym wydanie to (w twardej oprawie) opatrzono grafikami, indeksem i podzielono na działy, w których dosłownie wszystko tak ładnie porozkładano, że książka praktycznie sama się czyta. Nie ma rozgardiaszu, chaosu informacyjnego, nie ma tu ani grama niechlujstwa, tak ze strony autora, jak wydawców. Bardzo staranne, piękne wydanie, które będzie niemałą ozdobą mojej domowej biblioteczki. Walory estetyczne to jedno, ważniejsze jest jednak to, że dzieło owo będę traktować jako jedno z cenniejszych źródeł informacji na temat życia i twórczości Stephena Kinga. Z całą pewnością jeszcze wiele razy powrócę do tej publikacji. Bo nie dość, że wybornie się to czyta (poza tymi sporadycznymi próbami deprecjonowania przez autora innych gustów), to w dodatku, z mojego punktu widzenia, książka ta ma niemałą wartość edukacyjną.
  
„Stephen King. Instrukcja obsługi” może być oczywiście nazywany przewodnikiem po życiu i twórczości Stephena Kinga, ale nie chciałabym by był on traktowany jako wyznacznik tego co należy przeczytać i obejrzeć, a czego nie. Obiektywne informacje, w tym intertekstualność między tekstami Kinga, nawet interpretacje Roberta Zielińskiego owszem mogą być cennymi wskazówkami dla podróżników po światach Kinga, ale przy wyborze lektur i filmów zawsze lepiej kierować się własnym nosem, niż zdaniem innych. Tak uważam, chociaż oczywiście można mieć na ten temat inne zdanie. W każdym razie jeśli jest się fanem twórczości Stephena Kinga, ale i jeśli dopiero planuje się przygodę z jego prozą (i filmami, serialami, miniserialami opartymi na jego tekstach, ze scenariuszami włącznie), to po tę pozycję wypada sięgnąć. Warto, ale jak już dałam do zrozumienia z otwartym umysłem, bez przywiązywania nadmiernej wagi do subiektywnych ocen autora. I niech Was nie zraża objętość tej książki (trochę ponad sześćset stron wypełnionych głównie raczej drobnym drukiem), bo wchłania się w iście błyskawicznym tempie. Tak przystępnie jest napisana, tak doskonale wydana. Chociaż podejrzewam, że niektóre z tych osób, którym znana jest publikacja Roberta Ziębińskiego o nazwijmy to ekranowej odsłonie Stephena Kinga, nie będą zadowoleni z tego, że wykorzystał te same teksty w omawianym dziele. Ale myślę, że wynagrodzi im to cała reszta tego dosyć obszernego tekstu, napisanego przez prawdziwego (nie czytaj: bezkrytycznego) fana twórczości Stephena Kinga.

2 komentarze: