środa, 12 czerwca 2019

„I Trapped the Devil” (2019)

Matt i jego żona Karen przyjeżdżają na Święta Bożego Narodzenia do brata mężczyzny, Steve'a. Gospodarz nie jest zadowolony z tej niezapowiedzianej wizyty. Mówi nieproszonym gościom, że nie mogą zostać w jego domu, ale Matt jest nieugięty. Po namyśle Steve decyduje się nakreślić bratu swoją sytuację. Okazuje się, że Steve więzi w piwnicy kogoś, kogo uważa za Diabła. Zaniepokojony Matt dzieli się tą informacją ze swoją żoną. Kobieta chce zawiadomić policję, ale mąż przekonuje ją, żeby się z tym wstrzymała. Mężczyzna tak samo jak ona nie wierzy, że Steve więzi Lucyfera. Wychodzi z założenia, że na dole tkwi człowiek będący ofiarą szaleństwa jego brata. Woli jednak poszukać innego sposobu na uporanie się z tym problemem. Takiego, który pozwoliłby Steve'owi uniknąć kary za ten czyn.

„I Trapped the Devil” to niskobudżetowy amerykański horror psychologiczny/satanistyczny w reżyserii debiutującego Josha Lobo, który poza tym napisał scenariusz, razem ze Spence'em Nicholsonem zmontował film i został jednym z jego producentów. Budżet rzeczonej produkcji oszacowano na milion dolarów, a pierwszy jej publiczny pokaz odbył się 12 kwietnia 2019 roku na Imagine Film Festival. W Holandii, ale jeszcze w tym samym miesiącu rozpoczęto dystrybucję w jej rodzimych Stanach Zjednoczonych. Film trafił do amerykańskich kin i na platformę VOD.

Czołówka „I Trapped the Devil” każe przygotować się na obraz w stylu retro, utrzymany w duchu XX-wiecznego kina grozy. Oczywiście nie całego stulecia, ale jeszcze wtedy ciężko zgadnąć, która to będzie dekada, ewentualnie dekady. Równie dobrze mogą być to lata 50-te i 60-te, jak i 70-te i 80-te. Podczas zawiązywania fabuły doszłam do wniosku, że Josh Lobo skłania się ku temu późniejszemu przedziałowi czasowemu, aczkolwiek duch tamtych czasów nie uwidacznia się jakoś szczególnie mocno. Powiedziałabym raczej, że bardziej się go wyczuwa, niż widzi. W mrocznych zdjęciach Bryce'a Holdena jest jakaś nieuchwytna niedzisiejszość – zabierają nas one w sentymentalną podróż do okresu, w którym filmowy horror miał się dużo lepiej niż dziś. Albo inaczej: przywołują wspomnienia starych, dobrych filmów grozy. Nie do końca wiem jednak dlaczego tak się dzieje (a przynajmniej dlaczego ja tak to odbierałam). Cóż takiego jest w tych obrazach? Są mroczne, są z lekka pobrudzone i tak jakby przyblakłe. Zdjęcia nie są wyprane z kolorów, ale i barwy nie są jaskrawe. Twórcy co prawda pobawili się trochę kolorowymi światłami (lampki świąteczne, czerwień w piwnicy), ale bynajmniej nie ocieplały one aury panującej w domu Steve'a. Z tego wszystkiego tylko w kolorowych światełkach uwidaczniał się styl retro – był przeze mnie odbierany zmysłem wzroku. W pozostałych pierwiastkach nie widziałam tej stylizacji (a przynajmniej nie tak wyraźnie). We współczesnym, zwłaszcza niskobudżetowym kinie grozy z łatwością można znaleźć identyczne albo podobne klimaty, ale w przypadku „I Trapped the Devil” czuje się, niejako odbiera szóstym zmysłem, że ekipa techniczna pozostawała pod wpływem horrorów nastrojowych z dawnych lat. Wrócę na chwilę do kolorowych światełek. Otóż, wprowadzają one dokładnie taki kicz, z jakim długoletni miłośnicy gatunku pewnie niejednokrotnie już się spotkali w kinie z lat 80-tych XX wieku. To jest dobry kicz – ta magiczna jarmarczność, ta paradoksalnie nader smaczna tandeta, bo wprowadzająca w iście sentymentalny nastrój. Z rzeczy uchwytnych, tym co jasno wskazuje na inspirację twórców starszymi filmami grozy, jest ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Bena Lovetta, a ściślej sposób, w jaki wykorzystuje się tutaj płaszczyznę audio. W czołówce wybrzmiewa parę dźwięków, które silnie skojarzyły mi się z niezapomnianym soundtrackiem „Koszmaru z ulicy Wiązów” nieodżałowanego Wesa Cravena (właściwie to całej tej serii), aczkolwiek niewykluczone, że uległam tutaj złudzeniu, że Lovett wcale nie wzorował się na tym legendarnym muzycznym motywie przewodnim. W każdym razie jego wkład w ten film w przeciwieństwie do większości znanych mi XXI-wiecznych horrorów, został wyeksponowany. Choć w filmie nie brakuje scen bez akompaniamentu, w wielu momentantach Josh Lobo tak samo, jak twórcy kina grozy z poprzedniego stulecia stawia muzykę na równi z obrazem. Oczywiście, takie podejście do procesu tworzenia horroru nie zostało całkowicie odrzucone w czasach nam współczesnych, ale nie jest to już tak powszechne, jak było niegdyś. I wreszcie miejsce akcji. Prawie cała ta historia rozgrywa się w niewielkim domu Steve'a, w trakcie jednej nocy w okresie bożonarodzeniowym. W środku panuje więc mrok, gdzieniegdzie rozpraszany mdłym światłem z żarówek, ale i reflektory spoza świata przedstawionego w „I Trapped the Devil” (tj. sprzęt dzierżony przez członków ekipy technicznej) od czasu do czasu są wykorzystywane. Bardzo oszczędnie, dzięki czemu cienie praktycznie nas nie odstępują. Ale nie to według mnie jest największą siłą miejsca akcji – jeszcze większą satysfakcję dawała mi ciasnota domu Steve'a. W rzeczywistości poszczególne pomieszczenia w tym budynku może i są obszerniejsze, ale jeśli nawet, to tym bardziej doceniam pracę twórców omawianego filmu, bo to by oznaczało, że poczucie klaustrofobii, które dosłownie przez cały seans mi towarzyszyło, wynikało z manipulacji kamerami i światłami, a nie trafnego wyboru miejsca akcji. Czyli, że bardziej zawdzięczam to profesjonalizmowi ekipy technicznej niźli nieruchomości, w której kręcono „I Trapped the Devil”. To znaczy zdecydowaną większość tego filmu.

Po tych wszystkich peanach pod adresem debiutanckiego dzieła Josha Lobo stwierdzam, że... prawie usnęłam. Film jest bardzo dobrze zrealizowany, ale że tak to ujmę, pusty w środku. Zawodzi fabuła, i to według mnie prawie na całej linii. Josh Lobo wychodzi od całkiem ciekawego pomysłu, który delikatnie skojarzył mi się ze „Sztormem stulecia” Craiga R. Baxleya. I Stephena Kinga, bo nie należy zapominać o wpuszczonym na rynek literacki scenariuszu jego autorstwa. Chodzi o koncepcję uwięzienia kogoś, kogo uważa się za zło wcielone, w tym przypadku za samego Szatana. Akcent należy tutaj położyć na „uważa się”, bo takie przekonanie od początku żywi tylko jedna z trójki postaci przebywających w mrocznym domu. Dobrze wykreowany przez Scotta Poythressa (zresztą to samo mogę powiedzieć o partnerujących mu AJ Bowenie i Susan Burke) Steve, który to zamknął potencjalnego Diabła w swojej własnej piwnicy. No może nie do końca tylko w swojej, bo z ust Matta w pewnym momencie pada stwierdzenie, które każe sądzić, że on też posiada jakieś prawa do tego domu. Ciężko jednak o całkowitą pewność i to nie tylko co do tego. Postacie zaludniające ten film są... bo ja wiem... zamazane? Niewiele o nich wiemy – Lobo w swój scenariusz wrzucił kilka faktów na ich temat i praktycznie odpuścił sobie zagłębianie się w ich wnętrza. W psychikę każdej z tej trójki postaci mierzącej się właśnie z niecodziennym problemem. Scenarzysta i zarazem reżyser w tym aspekcie wykazał się trudną do wytrzymania powierzchownością. Tym bardziej denerwującą, wziąwszy pod uwagę ramy owej historii. Josh Lobo ewidentnie celował w horror psychologiczny zmiksowany z obrazem satanistycznym (czy to tylko w teorii Steve'a, czy w praktyce). Co więcej miał do dyspozycji ekipę, która potrafi zadbać o intensywny przekaz, świadczy o tym bowiem audiowizualna oprawa „I Trapped the Devil”. Choćby tylko z tych dwóch powodów miało się więc prawo oczekiwać „wchodzenia w umysły postaci”, które notabene też (tak samo jak człowiek? Diabeł? tkwiący w piwnicy) w jakimś sensie są więźniami tego mrocznego domu. Tym bardziej, że cała ta historia jedzie tak naprawdę na jednym wątku. Film trwa prawie półtorej godziny, a materiału moim zdaniem starczyło na nie więcej niż pół godziny. Byłoby inaczej, gdyby Steve, Matt i Karen w dużo większym stopniu koncentrowali na sobie moją uwagę. Gdyby mieli więcej do powiedzenia i pokazania. Gdyby dbano o nie tak, jak dbano o klimat tego filmu. Steve co prawda wprowadza z lekka paranoiczny klimat, potem dochodzi jeszcze do tego coś na kształt zbiorowej histerii, aluzja, że szaleństwo Steve'a może być zaraźliwe. Przy tym wszystkim nie pozostaje się jednak nieczułym na demoniczne emanacje, naturalnie najmocniej przebijające z sekwencji nakręconych w piwnicy (i ze śnieżącego telewizora a la „Duch” Tobe'a Hoopera). Widok drzwi z przybitym doń dużym drewnianym krucyfiksem. Drzwi za którymi przebywa tajemniczy jegomość, który równie dobrze może być Szatanem, co zwyczajnym mężczyzną - kochającym ojcem i mężem, godną współczucia ofiarą szaleństwa Steve'a. To wszystko przemawia na korzyść „I Trapped the Devil”, ale czy wypełnia pustkę w scenariuszu? Czy to wystarczy, by przykuć uwagę miłośników nastrojowego horroru? Zaangażować ich w tę ubogą w treść opowiastkę, w centrum której stoją po macoszemu wykreślone osobowości? Z recenzji „I Trapped the Devil” wnoszę, że tak. Ale wynika z nich też to, że takich ludzi, jak ja, osób, których ta opowieść, delikatnie mówiąc nie porwała, też już trochę jest. I tych, i tych pewnie będzie więcej – chociaż prawdopodobnie ogromnej liczby odbiorców nie przyciągnie, bo „I Trapped the Devil” to w gruncie rzeczy horror niszowy. Żaden tam mainstream. Efekty specjalne (na szczęście praktyczne) pojawiają się właściwie dopiero pod koniec. Goszczą na ekranie bardzo krótko i nie podkopują realizmu, ale bardziej istotne w tej ostatniej partii jest jej zwieńczenie. Z całej tej historii finał zaciekawił mnie najbardziej. I trochę rozbawił, ale był to śmiech życzliwy, absolutnie nie był on zabarwiony negatywnymi emocjami.

I teraz nie wiem, jak się zachować. Czy polecać debiutancki film Josha Lobo fanom horrorów nastrojowych, czy zachować w tej kwestii wstrzemięźliwość. Bo z jednej strony „I Trapped the Devil” w mojej ocenie odznacza się naprawdę solidną realizacją – może się poszczycić mrocznym, klaustrofobicznym, paranoicznym i demonicznym klimatem, wytworzonym zarówno przez obraz, jak i muzykę – ale z drugiej strony mocno kuleje na płaszczyźnie fabularnej. Właściwie to fabuła nie ma miała mi prawie nic do zaoferowania. Bo interesujący motyw przewodni (i jego jeszcze ciekawsze zamkniecie), powiedziałabym wręcz że jedyny wątek skonstruowany na kartach tego scenariusza (cała reszta została co najwyżej słabiutko zawiązana) nie był w stanie utrzymywać mnie w stanie wzmożonej uwagi przez cały czas. A nawet nie przez większość seansu. Senność, z raczej średnim skutkiem, starałam się zwalczyć wgapianiem się i wsłuchiwaniem w otoczkę tej historii, w oprawę audiowizualną, bo losy tych rażąco papierowych postaci tak naprawdę były mi kompletnie obojętne. A mogło być tak pięknie. Gdyby tylko dopracowano scenariusz, ze szczególnym wskazaniem na portrety psychologiczne ludzi niejako uwięzionych w domu z... Szatanem? Naprawdę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz