piątek, 21 czerwca 2019

„Sick for Toys” (2018)

Nie mogąc skontaktować się ze swoim chłopakiem Jasonem, Kate zwraca się do jego przyjaciela Roya. Mężczyzny to nie martwi, ale by uspokoić kobietę decyduje się zbadać sprawę. Udaje się do domu Jasona, ale go nie zastaje. Znajduje za to numer telefonu, który niezwłocznie sprawdza. Okazuje się, że należy on do młodej kobiety imieniem Emilia. Roy dowiaduje się od niej, że jego przyjaciel obiecał, że do niej zadzwoni, by się z nią umówić, ale nie skontaktował się z nią. Niedługo potem Roy ponownie dzwoni do Emilii z propozycją spotkania. Nie ma to nic wspólnego ze zniknięciem Jasona. Jego przyjaciel myśli o randce, na którą kobieta przystaje. Nie trwa ona długo, ale wystarczająco, żeby zainteresowanie Roya jej osobą wzrosło. Emilia zaprasza go na kolację do domu, w którym mieszka wraz ze swoim starszym bratem Edwardem. Wkrótce po dotarciu pod wskazany przez nią adres Roy uświadamia sobie, że z tą dwójką jest coś mocno nie tak.

Amerykański thriller psychologiczny „Sick for Toys” to pełnometrażowy reżyserski debiut Davida Del Rio, który w branży filmowej realizuje się głównie jako aktor. Scenariusz, w oparciu o historię wymyśloną przez Jamesa Andrew Ostera, napisał Justin Xavier, dla którego też było to pierwsze mierzenie się z długim metrażem. Efekt ich pracy, niskobudżetowy obraz dystrybuowany pod tytułem „Sick for Toys”, swój pierwszy publiczny pokaz miał w maju 2018 roku na Dallas International Film Festival, a we wrześniu tego samego roku ukazał się na amerykańskiej platformie VOD.

Akcja „Sick for Toys” toczy się w okresie świąt bożonarodzeniowych – ulubionego czasu młodej kobiety imieniem Emilia, która mieszka ze swoim starszym bratem Edwardem w stojącym na uboczu domu odziedziczonym po rodzicach. Już początek filmu zdradza, że ta dwójka stanowi zagrożenie dla innych. A na pewno dla mężczyzny, którego przetrzymują w swoim garażu. Wyjawienie tego faktu tak wcześnie, według mnie, nie było dobrym pomysłem. Twórcy myśleli zapewne, że zdefiniowanie zagrożenia czyhającego na protagonistów filmu zapewni widzom silniejsze napięcie. Nasza obawa o los bohaterów filmu ani przez chwilę nie ma się nam wydawać nieuzasadniona. Ma nam towarzyszyć pewność, że są oni niejako skazani na koszmar zgotowany przez mocno zaburzone rodzeństwo, a to z kolei ma rodzić większe napięcie. Na mnie nie bardzo to działało. Wolałabym więcej tajemnicy, mniej oczywistości. Bo nawet kształt wspomnianego koszmaru jest nam od początku znany. Uwięzienie w garażu domu Edwarda i Emilii po to, by młoda kobieta mogła pofolgować swoim niezdrowym zachciankom. Mamy powody by przypuszczać, że taki los spotka także Roya, fatalnie wykreowanego przez Davida Gunninga. A szkoda, bo mógł on sprawiać naprawdę sympatyczne wrażenie. W scenariuszu Roy istnieje jako szanujący kobiety, oddany rodzinie młody człowiek, którego oburza egoistyczny sposób bycia (w stosunku do kobiet) jego najlepszego przyjaciela Jasona. Roya denerwuje, że jego przyjaciel nie widzi nic złego w spotykaniu się z innymi kobietami w tajemnicy przed swoją dziewczyną Kate. Tym bardziej, że sam darzy ją miłością. Rysa na tym powiedzmy nieskazitelnym obrazie młodego mężczyzny pojawia się w retrospekcji. Roy przywołuje w pamięci ostatnią rozmowę z Jasonem przed jego zniknięciem. A właściwie to kłótnię. Pomimo że Roy nie jest zachwycony pomysłem Jasona, decyduje się zrobić tę przyjemność przyjacielowi i okłamać jego dziewczynę. Potem co prawda stara się ją przekonać, że Jason nie jest dla niej odpowiednim partnerem, ale w szczegóły niecnego planu swojego przyjaciela jej nie wtajemnicza. Wszystkie „tajniki” tego swego rodzaju trójkącika w „Sick for Toys” są przedstawione raczej pobieżnie. I naprędce. Scenarzysta nie zagłębiał się w ten wątek, ale śmiem podejrzewać, że gdyby nie nieprzekonująca aktorska kreacja Roya, to jakąś delikatną sympatią zdołałbym go obdarzyć. A tak... No cóż, życzyłam sobie tylko tego, żeby postać ta jak najszybciej zeszła mi z oczu. Wbrew ewidentnemu życzeniu twórców „Sick for Toys” nie potrafiłam wykrzesać z siebie trwogi o tego bohatera. W mojej ocenie najlepiej zaprezentowała się Camille Montgomery wcielająca się w dosyć widowiskową postać Emilii. Kobietę mocno zaburzoną, borykającą się z poważnymi problemami psychicznymi wynikającymi z jej traumatycznej przeszłości. Jej brat Edward został wprawdzie lepiej odegrany od Roya (przez Jona Paula Burkharta), ale jego warsztat i tak do mnie nie przemawiał. Tak samo gra Justina Xaviera (autora scenariusza „Sick for Toys”) i Melanie Thompson. Tak naprawdę to tylko Camille Montgomery „udało mi się uwierzyć”. Czy zabrzmi dziwnie, jeśli powiem, że tyko z patrzenia na nią czerpałam swego rodzaju przyjemność? Jeśli tak, to śpieszę z wyjaśnieniem: otóż, tylko ona w moich oczach wypadała wiarygodnie, a i rys psychologiczny postaci, w którą się wcieliła wzbudził we mnie zainteresowanie. Nie przypominam sobie filmu kreślącego taki charakter, jaki ma Emilia. Co prawda infantylizm Emilii w połączeniu z bliskością rodzeństwa skojarzyły mi się z pewnym filmem z lat 60-tych XX wieku, ale na tym podobieństwa się kończą. Emilia to dorosła kobieta, która z niecierpliwością wyczekuje każdych Świąt Bożego Narodzenia, bo wtedy dostaje od swojego brata najcenniejsze dla niej prezenty. „Ludzką zabawkę” - co roku tylko jedną, możliwe jednak, że te święta pod tym względem będą szczególne. Główne przeznaczenie tych „zabawek” jest o tyle ciekawe, że widać w tym przeciwstawienie się pewnemu stereotypowemu myśleniu, fałszywemu przekonaniu w mniejszym lub większym stopniu funkcjonującemu w wielu krajach świata (jeśli nie we wszystkich). Nie nazwałabym tego odwagą ze strony twórców, bo ta prawda (choć przez niektórych kompletnie ignorowana) nie jest żadnym tematem tabu we współczesnym świecie, ale na pewno jest to jeden z mniej rozpowszechnionych w kinie motywów.

„Sick for Toys” może budzić lekkie kontrowersje poprzez wysnucie tezy, że traumy przeżyte w dzieciństwie mogą doprowadzić do niebezpiecznych zmian w psychice. Niebezpiecznych zwłaszcza dla innych – z ofiary taki osobnik może przekształcić się w oprawcę. Krzywdzenie innych może być dla niego swego rodzaju terapią, sposobem na radzenie sobie z traumą, z bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa, z niewyobrażalną emocjonalną męką, z ranami, których (co całkowicie zrozumiałe) czas nie zdołał uleczyć. Stosunkowo szybko dowiadujemy się, że Emilia i Edward stracili rodziców w bardzo młodym wieku, ale na więcej danych z ich przeszłości będziemy musieli trochę poczekać. Jeśli oczywiście wcześniej się ich nie domyślimy, co szczerze mówiąc nie jest trudne. Śmierć rodziców w każdym razie nie wyrządziła im takich psychicznych szkód, jak ten dalszy, przez jakiś czas nieudolnie skrywany przez scenarzystę, rozwój wypadków. UWAGA SPOILER W erze jak najbardziej słusznej walki z wykorzystywaniem seksualnym nieletnich teza, że gwałcona dziewczynka sama może wyrosnąć na gwałcicielkę (w tym przypadku dorosłych mężczyzn) niektórych może mocno zbulwersować. A jeśli chodzi o Edwarda to pozwolę sobie tu wspomnieć o seksualnym pociągu do siostry zaakcentowanym pod koniec filmu. Coś jak z V.C. Andrews? No, nie do końca, ale dosyć blisko KONIEC SPOILERA. Straszne wydarzenia, które rozegrały się w życiu tej dwójki po śmierci rodziców zmusiły Edwarda do obdarzenia swojej siostry troskliwą opieką. Starał się zaspokajać wszystkie potrzeby Emilii – to znaczy w granicach rozsądku... Bo przecież zgodził się jedynie na porywanie dla niej jednego mężczyzny w roku. Nie więcej, więc to już jest jakaś granica, prawda? Poza tym Edward, zapalony miłośnik wszelkiej maści lekarstw, zrobił sobie oto z siostry królika doświadczalnego – w ten sposób chciał jej zapewne pomóc, ale patrząc na efekt jego starań ciężko powiedzieć, że polepszył jej i tak już trudną sytuację. Muszę przyznać, że śledzenie tej konkretnej warstwy psychologicznej, tej dosyć szeroko roztoczonej analizy Emilii i Edwarda było dla mnie niezłym przeżyciem. Dostarczyło mi całkiem sporo wrażeń: budziło lekką odrazę, ale również współczucie, wprawiało w jakże pożądany od thrillerów (i horrorów) dyskomfort emocjonalny, rodziło napięcie i dosyć mocno ciekawiło. Pomimo licznych niedociągnięć technicznych. Klimat „Sick for Toys” jest w miarę mroczny (o tyle o ile), ale po realizacji poznać, że to bardzo tani film. Praca kamer, kadrowanie i montaż trącą półamatorką. Niewiele w tym profesjonalizmu, ale nie jest aż tak źle, żeby nie dało się w to zaangażować. Jeśli już jesteśmy przy płaszczyźnie technicznej, to trzeba wspomnieć o gore. Krwawych scenek nie ma wiele i w sumie dobrze, bo te które widać nie prezentują się wiarygodnie. I nie wynika to z niedostatków budżetowych (chociaż substancja służąca za krew chwilami jest za bardzo rozwodniona), tylko z przesadnego tryskania posoką. Jeśli chodzi o gore to poza tym nie ma prawie nic. Prawie, bo zapamiętałam odpiłowywanie i łamanie nogi – nic szczególnego w kinie grozy, ale jeśli chodzi o wizualną makabrę w „Sick for Toys” to tak naprawdę jedyny zwracający większą uwagę moment. Zwrot akcji, który następuje we względnie wczesnej fazie scenariusza (jeszcze przed końcowymi zmaganiami postaci w domu i garażu, w których rozgrywają się kluczowe wydarzenia z filmu) wzbudził we mnie ambiwalentne odczucia. Trochę mnie zaskoczył, ale z drugiej strony UWAGA SPOILER przedwczesne zabicie (potencjalnej) pierwszoplanowej postaci największą moc miało w „Psychozy” Roberta Blocha, a potem Alfreda Hitchcocka. Tam to była świeżość, a potem głównie beznamiętne kopiowanie. Zakończenie co prawda wydało mi naciągane, ale jego bezsprzecznym walorem jest to, że idealnie uzupełnia myśl wprowadzoną już wcześniej. To, czemu świadkujemy w ostatnich minutach „Sick for Toys” ma być dowodem na to, że niektórzy ludzie po prostu nie potrafią dopuścić do siebie myśli, że kobieta mogła gwałcić i zabijać. Niejako (bo gwoli sprawiedliwości wstępna analiza dowodów też na to wskazuje) instynktownie szybciej takie łatki przyklejają mężczyznom niż kobietom. „Sick for Toys” pozostawia nas z myślą, że to bardzo niebezpieczna skłonność. Prawdopodobnie wynika ona ze statystyki – gwałcicieli i zabójcy wciąż więcej jest wśród mężczyzn, ale to nie znaczy, że (niektóre) kobiety takich zbrodni nie popełniają KONIEC SPOILERA.

Myślę, że pełnometrażowy reżyserski debiut Davida Del Rio warto sprawdzić jeśli szuka się ciekawych przypadków chorobowych w kinie grozy. Filmów o zaburzonych psychicznie osobnikach, jednostkach popełniających dosyć odrażające zbrodnie z dosyć ciekawych pobudek, które mogą (ale nie muszą) rodzić pewne kontrowersje. Nie mogę stwierdzić, że ten obraz dał mi mocno do myślenia, bo tak naprawdę nie znalazłam w nim ani jednej tezy/myśli/prawdy, która nie byłaby mi już znana. Ale i nie mogę zarzucić pomysłodawcy tej historii beznamiętnego żerowania na najbardziej wyświechtanych w kinie grozy motywach. Realizacyjnie film ten mocno kuleje, ale historia jest na tyle interesująca, pomysłowa, emocjonująca, a klimat na tyle mroczny, żeby chciało się to oglądać do końca. A przynajmniej ja dałam się jako tako wciągnąć w tę pod pewnymi względami chorą opowieść (co, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, traktuję jako komplement), w ten moim zdaniem dosyć niebanalny thriller psychologiczny, który pod kątem technicznym, niestety, nie bardzo poradził sobie z niedostatkami finansowymi. Ale jeśli tylko nie ma się nic przeciwko niskobudżetowym thrillerom o wszelkiej maści zbrodniarzach, to myślę, że spokojnie da się to obejrzeć w przynajmniej umiarkowanym zainteresowaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz