niedziela, 23 czerwca 2019

„Trupi loch” (1989)

Pracujący w ośrodku psychiatrycznym doktor Colin Ramzi przeprowadza okrutne eksperymenty na pacjentach. Proceder ten w końcu zostaje przerwany przez jego kolegę po fachu, który zabija Colina i zamurowuje w piwnicy wraz z ciałami jego ofiar. Dwadzieścia lat później do tego samego szpitala psychiatrycznego trafia młoda kobieta prawdopodobnie cierpiąca na amnezję. Jako że nie pamięta kim jest posługuje się nazwiskiem Jane Doe. Kobieta upiera się, że pamięć została jej przez kogoś lub przez coś odebrana i nie uważa, żeby pobyt w tym miejscu mógł się jej przysłużyć. Tuż po przyjęciu Jane Doe dochodzi do trzęsienia ziemi, na skutek którego zamurowana dwie dekady wcześniej piwnica zostaje otwarta i na wolność wychodzi ożywiony trup doktora Colina Ramziego. Personel o tym nie wie, ale niektórzy pacjenci, w tym Jane, przeczuwają, że szpital opanowało niewyobrażalne zło.

„Trupi loch” (oryg. „The Dead Pit”) to reżyserski debiut amerykańskiego twórcy Bretta Leonarda, który to potem stworzył między innymi takie obrazy, jak „Kosiarz umysłów” (1992), „Kryjówka diabła” (1995), będąca adaptacją „Przełęczy śmierci”, powieści autorstwa Deana Koontza, „Zabójcza perfekcja” (1995), „Man-Thing” (2005) i „Feed” (2005). Scenariusz „Trupiego lochu” Brett Leonard napisał wespół z nieżyjącym już Gimelem Everettem, z którym to później stworzył również scenariusz „Kosiarza umysłów”. I który był producentem (jednym z) kilku produkcji Leonarda – tylko jego – w tym „Trupiego lochu”. Horroru, którego premierowy pokaz odbył się w maju 1989 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, a w styczniu 1990 roku został wydany w Stanach Zjednoczonych na kasetach wideo.

Początek „Trupiego lochu” natchnął mnie przeczuciem, że będzie to jeden z tych filmów, którego nie zdołam obejrzeć w całości. To podejrzenie obudził we mnie pierwszy dialog zawarty w filmie – rozmowa doktorów: Colina Ramziego kreowanego przez Danny'ego Gochnauera i Geralda Swana, w którego wcielił się Jeremy Slate. Potwornie patetyczny moment. Za sprawą gry aktorów. Pompatyczny styl wypowiedzi obu panów sprawił, że poczułam się jak widz trzeciorzędnego przedstawienia teatralnego. A potem... No cóż, Gochnauer i Slate pozytywnie mnie zaskoczyli, bo nawet jeśli chwilami nadawali swoim głosom podniosłe brzmienie, to nie było już w tym aż takiej przesady, jak na początku filmu. Ale żeby nie było tak różowo na pierwszy plan wkroczyła oto Cheryl Lawson, dając pokaz takiej egzaltacji, jakiej już dawno na ekranie nie widziałam. I wolałabym już nigdy nie zobaczyć. Ilekroć Lawson jako Jane Doe starała się coś komuś wyjaśnić/opowiedzieć, to natychmiast, z miejsca wpadała w coś zbliżonego do histerii. Podnosiła głos, który jednocześnie stawał się płaczliwy, tak zatracając się w potężnych emocjach, które aż nazbyt mocno odbijały się na jej twarzy, że zaczęłam sobie zadawać pytanie, czy aby to nie miała być jakaś parodia. Pewnie nie, ale gdy już spojrzałam na nią od tej strony, to doszłam do wniosku, że tak będzie mi łatwiej znieść tę kreację. No wiecie – na wesoło. Bo lepiej się pośmiać niż irytować, czyż nie? Ale to jeszcze nic. O nie, nie. Nowa pacjentka szpitala psychiatrycznego, w którym to przed dwudziestoma laty działał szalony doktorek Colin Ramzi, często paraduje w majtkach i króciutkim podkoszulku. Oczywiście bez stanika. I jeśli wierzyć informacjom krążącym w Internecie nie miał być to ukłon w stronę osób szukających w horrorach między innymi roznegliżowanych aktorek, które mają tylko ładnie wyglądać i wrzeszczeć w odpowiednich momentach. Lawson ponoć uznała, że szpitalna koszula ją pogrubia, więc odcięła jej dolną część. I tak przywiązała się do tego stroju, że nie zmieniła go nawet wtedy, gdy skurczył się w praniu... A teraz, gdy już sobie trochę pokpiłam muszę przyznać, że podczas seansu „Trupiego lochu” kilkukrotnie ogarnął mnie autentyczny niepokój. Jest środek nocy. Leżę sobie sama w ciemnym pokoju (nie licząc poświaty bijącej z ekranu) i patrzę na burzyciela, którego w rzeczywistości na pewno spotkać bym nie chciała. Wiem, że to niemożliwe, ale mimo to co jakiś czas odklejam wzrok od ekranu i przebiegam nim po pomieszczeniu, w którym się znajduję. Tak na wszelki wypadek. Początkowo nie mogłam zrozumieć, dlaczego ten gość tak na mnie działa. Owszem, charakteryzacja owego żywego trupa, poza kiczowatym czerwonym światłem czasami bijącym z jego oczu, wypada bardzo realistycznie. Blada twarz, dziura w czole, usta przysłonięte maską chirurgiczną, zakrwawiony fartuch lekarski i te potworne szpony... Upiorny minimalizm – tak bym to podsumowała. Minimalizm zachowany do końca, nawet wtedy gdy, bądź co bądź, szalony doktorek zyskuje na szkaradności. Wszystko ładnie, ale faktem jest, że w horrorach nie takie maszkary widziałam i zdecydowana większość z nich porównywalnego wrażenia na mnie nie zrobiła. Zadałam więc sobie pytanie: cóż więc jest w tym doktorku takiego, że napawa mnie on lękiem? Nie takim znowu dużym, toż to nie Regan MacNeil, ale przyznaję bez bicia, że lekkiego pietra miałam. Więc w czym rzecz? Rozwiązanie tej zagadki okazało się dziecinnie proste – nie musiałam długo nad tym dumać, by dojść do wniosku, że rzecz nie tyle w wyglądzie, skądinąd upiornym, przodującego zombiaka, ile w realizacyjnej otoczce. To przede wszystkim ona nadawała powstałemu z martwych Colinowi takiej straszliwości. Obym tylko nie zaczęła bać się lekarzy...

„Trupi loch” to zombie movie, ale niewpisujący się w najpopularniejszą konwencję tego nurtu, za ojca której uważa się nieodżałowanego George'a A. Romero. W debiutanckim filmie Bretta Leonarda przez większość czasu mamy tylko jednego ożywionego trupa, który bardziej przypominał mi upiora z horrorów o nawiedzonych budynkach niźli zombiaka. Tym bardziej, że rzecz dzieje się na terenie ośrodka psychiatrycznego, czyli w miejscu, które długoletnim miłośnikom gatunku zapewne kojarzy się głównie z ghost stories. Ale nie to sprawiało, że przez większość czasu czułam się, jakbym oglądała horror nastrojowy, film o nawiedzonym szpitalu psychiatrycznym. Nawiedzonym przez potwora mającego co prawda cielesną postać, ale w niektórych momentach prezentującego się tak, jak w filmach grozy często ukazuje się duchy. Mowa o tych ujęciach, w których Jane Doe dostrzega go pod wieżą zegarową stojącą na terenie ośrodka, w którym wbrew jej woli ją umieszczono. Z tej wieży szybko zaczyna emanować zła energia – w naszych oczach (tak samo jak w oczach Jane Doe) jawi się ona niczym siedlisko najczystszego zła. Wiemy jaki potwór tam zamieszkał i podejrzewamy jakie okropieństwa tam ukrywa. I... bardzo chcemy tam wejść, przekroczyć próg tego przeklętego budynku, żeby potem powoli obejść wszystkie pomieszczenia z szalonym doktorkiem depczącym nam po piętach. A przynajmniej ja pragnęłam jak najszybciej tam wejść, a gdy już to się stało, gdy ten nader mroczny wypad dobiegł końca, z niecierpliwością zaczęłam wyglądać kolejnego. Przebieg tegoż kazał mi bowiem sądzić, że to miejsce ma największy potencjał, że najsilniejszych dreszczy mogę spodziewać się właśnie tutaj. I faktycznie najwięcej emocji dostarczyła mi jedna ze scen rozgrywających się w tej feralnej wierzy zegarowej. Pal licho kompletnie niezrozumiałe dla mnie zachowanie jednej z postaci, która to najpierw wzbrania się (niezbyt zaciekle) przed wejściem do tego budynku, bo dobrze wie, co tam zastanie, a potem ni z tego, ni z owego w pojedynkę biegnie na spotkanie spodziewanego przecież koszmaru... Czyżby bardziej obawiała się izolatki od morderczego jegomościa? Niegdyś genialnego doktora, który popadł w szaleństwo, potem został zabity, a teraz powrócił z martwych, by kontynuować swoje haniebne dzieło. W sumie to byłam wdzięczna za to jakże ryzykowne, a przy tym nielogiczne posunięcie jednej z pozytywnych postaci, bo gdyby nie jej głupota, to nie dostałabym tej diablo klimatycznej scenki, którą z całego tego filmu ukochałam sobie najbardziej. W „Trupim lochu” znalazło się też kilka onirycznych sekwencji, skąpanych w całkiem duszącym klimacie koszmarów sennych Jane Doe, którym myślę, że przyklasnąłby sam Wes Craven, twórca najsłynniejszego koszmaru w historii kina grozy. I dosyć sporo krwawych efektów specjalnych. Nie, cofam to. Umiarkowanie krwawe bardziej tutaj pasuje. U osób zaprawionych w kinie gore dużego wstrętu pewnie te dodatki nie wzbudzą, ale jestem przekonana, że mało kto (jeśli w ogóle ktoś) wytknie im nieprofesjonalne wykonanie. Chociaż w drugim „akcie” widać jednak drobne niechlujstwo w rzeczonej materii. UWAGA SPOILER Mechaniczne, szarpane, nazwijmy to drgawkowe ruchy drugoligowych (tzn. mniej ważnych od Colina Ramziego) żywych trupów i ogólny ich wygląd moim zdaniem twórcom się udał, ale jeśli bliżej przyjrzeć się ich twarzom, to niestety widać takie smugi, jakby wytarzano aktorów w zwykłej mące. Co pewnie byłoby zabawne, gdyby nie bolesna świadomość, że wystarczyło dać trochę mniej tego białego czegoś (i zrezygnować z tych okropnych czerwonych oczu Colina), żeby dopełnić realizm, żeby przynajmniej w moich oczach efekty specjalne wypadały całkowicie wiarygodnie KONIEC SPOILERA. Chociaż nie unikano tutaj zbliżeń na poszarpane rany zwłaszcza głów, to jedna scenka gore mocno wyróżnia się na tle całości. Mowa o sekwencji z mózgiem, a że rekwizytów robiących za te organy przewija się tutaj całkiem sporo to dodam, że chodzi o wbijanie długich szpil w obnażony mózg jednej z postaci, która podczas tej okrutnej operacji jest przytomna. Scena ta została ocenzurowana w Stanach Zjednoczonych i przywrócona dopiero w wydaniu DVD, które ukazało się tam w 2008 roku. Wydanie VHS z 1990 roku jednak nieźle się sprzedawało, ludzi bowiem najprawdopodobniej najbardziej przyciągało pudełko. Był w nim bowiem przycisk, po wciśnięciu którego oczy żywego trupa widniejącego na okładce świeciły na zielono. Ale wracając jeszcze na chwilę do filmu. Do konstrukcji fabularnej „Trupiego lochu”, której muszę niestety wytknąć znaczący feler. Pierwszy „akt” (trochę ponad godzina) odebrałam jako kawał naprawdę dobrego klimatycznego kina, praktycznie pozbawionego nudnawych przestojów, ale druga partia ten entuzjazm osłabiła. Żeby nie powiedzieć, iż przyniosła mi rozczarowanie. Bo choć doceniam zawarte w niej (w tej wcześniejszej zresztą też) efekty specjalne, albo raczej zdecydowaną większość z nich, to dynamizm, jaki nadano drugiemu „aktowi” sprawił, że prawie całe napięcie, jakie dotychczas we mnie narosło, zwyczajnie wyparowało. Ostał się ciąg szybko następujących po sobie wydarzeń. I lepiej, i gorzej pomyślanych, ale niestety niepoprzedzanych takim budowaniem nastroju, jak odbywało się to wcześniej. Twórcy chyba nie mieli już czasu na takie „certolenie się”, jak powolne, konsekwentne intensyfikowanie napięcia i grozy...

Mimo że na „Trupi loch” w reżyserii Bretta Leonarda spłynęło sporo ciepłych słów od fanów horrorów (nie wszystkich, rzecz jasna), choć nie można powiedzieć, że osunął się on w całkowite zapomnienie, to niestety dużym zainteresowaniem współczesnych widzów się nie cieszy. Niestety, bo według mnie to jeden z tych horrorów, które powinny „suchą stopą” wyjść z próby czasu. Oczywiście, nie wszystko w debiucie Leonarda do gustu mi przypadło, nie wszystko według mnie się tutaj udało, ale ogólne wrażenie jest pozytywne. Inaczej być mogło, skoro wreszcie, po tylu bezowocnych próbach, czułam coś mocno zbliżonego do strachu. Nie jakieś wielkie przerażenie, ale niepokój a i owszem! A to tylko jedna z atrakcji, jakich „Trupi loch” mi dostarczył – najważniejsza, ale nie jedyna. Obejrzyjcie, a sami się przekonacie, jak smaczny to horror. Albo nie. W każdym razie sympatykom i nastrojowego, i umiarkowanie krwawego kina grozy radziłabym to sprawdzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz