wtorek, 13 sierpnia 2019

„Mordercza wyspa” (2017)

Kilka miesięcy po samobójstwie nastoletniej Claire, grupka osób uczęszczająca do tego samego liceum co ona, zostaje zaproszona przez koleżankę do jej domu na niewielkiej wyspie. Meg jakiś czas temu zmieniła szkołę, dlatego dziwi ją, że również otrzymała zaproszenie. Na wyspę przybywa ze swoją najlepszą przyjaciółką Minnie, a wśród osób, które zastaje na miejscu jest chłopak, który od dawna zabiega o jej względy, TJ. Meg też coś do niego czuje, ale konsekwentnie odrzuca jego zaloty ze względu na Minnie, która się w nim podkochuje. Niedługo po dotarciu ostatnich gości do dużego domu na wyspie, młodzi ludzie znajdują amatorski filmik ze złowrogim przesłaniem. Tej samej nocy jedna z dziewcząt popełnia samobójstwo. A przynajmniej tak zakładają pozostali. Zmieniają zdanie, gdy giną kolejne osoby. Po każdym zabójstwie znajdują wypisaną farbą liczbę wskazującą na aktualną ilość trupów. Meg ponadto znajduje dziennik Claire. Niektóre kartki z niego wyrwane ktoś zostawia w różnych miejscach i tylko Meg zwraca na nie uwagę. Najpewniej robi to morderca. Pytanie tylko, czy jest nim któreś z nich, czy na wyspie znajduje się ktoś jeszcze?

Amerykański slasher „Mordercza wyspa” („Ten: Murder Island”) został zrealizowany dla kanału Lifetime, gdzie po raz pierwszy wyświetlono go we wrześniu 2017 roku. Scenariusz napisał Chris Robert w oparciu o po raz pierwszy wydaną w 2012 roku powieść „Ten” pióra Gretchen McNeil, wedle słów samej autorki, będącej hołdem dla „I nie było już nikogo” Agathy Christie. Na krześle reżyserskim również zasiadł Chris Robert, który w tej roli zadebiutował parę miesięcy wcześniej, dramatem „Another You”. Został on też jednym z producentów wykonawczych „Morderczej wyspy”.

Powieść „Ten” Gretchen McNeil, na kanwie której nakręcono „Morderczą wyspę”, nie doczekała się jeszcze polskiego wydania, ale mam szczerą nadzieję, że kiedyś to się zmieni. Nie żebym zakochała się w omawianej produkcji, ale jestem ciekawa, jak film Chrisa Roberta prezentuje się na tle książki. „Mordercza wyspa” może być odbierana albo jako thriller, albo (ku czemu sama się skłaniam) jako horror slash. Zauważalnie niskobudżetowy, ale nie należy przez to rozumieć, że mocno trącący amatorszczyzną. Montaż pozostawia wiele do życzenia – cięcia często następują w nieodpowiednich momentach i kojarzą się z miernymi teatrami telewizyjnymi. Wyciszenie, wyciemnienie i powrót do niepotrzebnie przerwanego wątku. Ale czy na pewno te zabiegi nie miały żadnego uzasadnienia? Bo można odnieść wrażenie, że twórcy starali się dostosować do realiów telewizyjnych, albo raczej kanału Lifetime – że cięcia następowały wtedy, gdy przychodził czas na reklamy, a nie wówczas, gdy wymagała tego narracja. Praca kamer, delikatnie mówiąc, też nie jest najwyższych lotów. Ujęcia zamglonej wyspy – ponury leśny krajobraz i równie nastrojowe zdjęcia wody obmywającej jej brzegi – robią niemałe wrażenie, ale gdy w kadr wchodzą ludzie sytuacja ulega pogorszeniu. Nieumiejętne kadrowanie, źle obliczone zbliżenia i z lekka wybijające z rytmu kąty nachylenia kamer. To wszystko stanowi przeszkodę, ale myślę, że nie z gatunku tych nie do przebycia. Raz: da się do tego przyzwyczaić. Dwa: z wyżej wymienionymi felerami nie zderzamy się bez przerwy. W „Morderczej wyspie” nie brakuje fragmentów zrealizowanych w sposób przynajmniej nieutrudniający angażowania się w prezentowaną historię. Przynajmniej, bo myślę, że klimat omawianej produkcji ma szansę porwać niektórych widzów. Mnie nie zelektryzował, ale daleka jestem od ciskania gromów w tę materię „Morderczej wyspy”. Takich ponurości nie zwykłam krytykować, aczkolwiek jestem przekonana, że jesienna, złowroga aura małej wyspy, na której toczy się akcja filmu Chrisa Roberta, znacznie zyskałaby na sile, gdyby wprowadzono parę poprawek w scenariuszu. Główną bohaterką „Morderczej wyspy” jest Meg, w którą w dosyć przekonującym stylu wcieliła się China Anne McClain. Postać wręcz skrojona pod final girl – trzymająca się trochę na uboczu grupy, nieczująca się w gronie osób przebywających na feralnej wyspie tak dobrze jak pozostali, nielubiąca alkoholu i przynajmniej w teorii zawsze kierująca się rozumem, racjonalnie myśląca, tworząca dobre plany i w najwłaściwszy sposób na wszystko patrząca. Tak wynika ze słów choćby jej najlepszej przyjaciółki, borykającej się z nerwicą lękową, Minnie (niezła kreacja Cassidy Gifford), która jak to często z przyjaciółkami final girls w slasherach bywa, jest zupełnym przeciwieństwem głównej bohaterki „Morderczej wyspy”. Często poddająca się emocjom (co może być spowodowane wyłącznie jej chorobą, ale niekoniecznie tylko tym), skora do kłótni, niepozwalająca „wchodzić sobie na głowę”, jak zwykła czynić Meg, niedająca się tłamsić, chyba że za coś takiego uznać opiekę jaką roztoczyła nad nią jej najlepsza przyjaciółka. Wszystko wskazuje na to, że Minnie dobrze się z tym czuje, że wręcz łaknie tego rodzaju uwagi od Meg, ale to mogą być tylko pozory. Sama Meg natomiast okazuje się niedużo bardziej domyślna od pozostałych młodych osób przebywających na posępnej wyspie. Tak, nawet ona, ta niby nadzwyczaj dobrze rozumująca dziewczyna, potrzebuje zawstydzająco dużo czasu na właściwe odczytanie wszystkich wskazówek podrzucanych przez nie tak znowu tajemniczego mordercę. Jego tożsamość co prawda zostaje ujawniona dopiero w ostatnim „akcie”, ale wątpię, żeby znalazło się wielu widzów, którzy sami do tego nie dojdą.

(źródło: http://jbspins.blogspot.com/)
„Mordercza wyspa” w bardzo ogólnym zarysie przypomina „Wyspę strachu” Michaela Storeya (żeby była jasność: ten drugi z wymienionych filmów uważam za dużo lepszy). Mamy grupkę młodych ludzi, która utkwiła na niewielkiej wyspie z osobą, która jak wiele na to wskazuje pragnie się na nich zemścić. Film otwiera scena samobójstwa nastolatki, z którą później stopniowo będziemy zapoznawać się za pośrednictwem jej dziennika, wizualizacji jego fragmentów, w których zastosowano doprawdy kiczowaty zabieg. Otóż, wszystkie twarze poza obliczem narratorki przynajmniej do pewnego momentu są nie tyle zamazane, ile zarysowane. Wygląda to zupełnie tak, jakby jakieś dziecko białą kredką pomazało po ekranie... W każdym razie wynika z tego, że dziewczyna, która na początku filmu popełniła samobójstwo przez długi czas bezskutecznie próbowała zasymilować się w szkolnym społeczeństwie. Rozpaczliwie starała się znaleźć przyjaciół i chłopaka, ale te próby niezmiennie kończyły się dla niej dotkliwym rozczarowaniem. A ostatecznie śmiercią. To znaczy tak się wszystkim wydawało, bo sytuacja na wyspie parę miesięcy później może wskazywać na to, że odrzucona przez rówieśników dziewczyna przeżyła. A teraz dokonuje aktu zemsty na ludziach, których, słusznie czy nie, obwinia za swój ciężki los. Ci ludzie jednak z jakiegoś kompletnie nieznanego mi powodu potrzebują przesadnie dużo czasu na przyswojenie sobie tej prawdy, że na wyspie jest morderca. Mają nagranie, które bardzo wyraźnie mówi zemście, ale jeszcze większą wskazówką jest dziennik Claire (dziewczyny, która jakoby popełniła samobójstwo przed paroma miesiącami), który wpada w ręce Meg. Początkowo z nikim nie dzieli się ona informacją o tym znalezisku, ani o wyrwanych z niego kartkach, które znajduje w różnych miejscach. To ostatnie jest o tyle ważne, że treść, która owe stronice wypełnia ma wiele wspólnego z wydarzeniami na wyspie. Meg przez długi czas tego nie zauważa, a i nawet, gdy zaczyna skłaniać się ku temu, że ktoś tutaj urządził sobie polowanie na ludzi, jej uwagę bardziej zdaje się zaprzątać TJ (w tej roli Rome Flynn, który gra mocno przeciętnie, ale na takiego przystojniaka przyjemnie popatrzeć). I tutaj zaczynają się poważne schody. Owszem, jestem jedną z tych niewielu osób, które przyjmują nielogiczne zachowania bohaterów slasherów, jako dosyć istotną część ich konwencji (która w dodatku nie jest tak do końca na bakier z rzeczywistością). Co do zasady mam sporo sympatii dla tych powszechnie krytykowanych rozwiązań fabularnych, ale to ma swoje granice. Jeśli widzę nastolatków, którzy w obliczu zagrożenia raz po raz wdają się w dyskusje typu „chcę z tobą być - ja w sumie też, ale nie mogę”, to czuję się, jakby świat mi się przekrzywił. Halo ludzie – może zanim zaplanujecie sobie przyszłość, zadbajcie o to, żeby ją w ogóle mieć? Ktoś na was poluje, a wy ględzicie o swoich uczuciach. No błagam... Tylko że na początku wcale nie zakładacie, że na wyspie, może nawet w waszej wąskiej grupie, jest morderca. Dostajecie wystarczająco sygnałów, że tak właśnie jest, ale wolicie myśleć, że dziwnym zbiegiem okoliczności dwie osoby straciły życie z innych powodów. Bo jakie jest prawdopodobieństwo, że jedna z dziewcząt wchodzących w skład tej młodocianej grupki dozna śmiertelnego wypadku niedługo po tym, gdy inna odebrała sobie życie (dwa trupy w przeciągu paru godzin)? Cóż, według ich kolegów i koleżanek bardzo duże. Naiwności więc w mojej ocenie w „Morderczej wyspie” jest co niemiara. Ale z pomocą śpieszy, jakże atrakcyjne dla horroru, miejsce akcji: niewielka wyspa, w przedstawieniu której dominują szarości. Ale i sama koncepcja – a przynajmniej dla mnie, osoby, która wprost przepada za slasherami – przyciąga uwagę. Zwłoki młodych ludzi wyglądają dosyć biednie – przesadnie rozwodniona substancja robiąca za krew, którą w dodatku oszczędzano (pewnie głównym winowajcą był tutaj niski budżet) i brak większej inwencji. Chyba że za takową uznamy na przykład powieszenie, rozłupanie czaszki albo upadek z wysoka. Tak, ale mimo wszystko jakoś się to ogląda. Tę prościutką historyjkę o młodych ludziach sukcesywnie eliminowanych na ponurej wyspie przez człowieka, który kieruje się pragnieniem zemsty. Człowieka wierzącego, że w ten sposób wymierza sprawiedliwość, że wyrównuje rachunki, których nikt inny wyrównać nie zechciał. Ale czy na pewno człowieka? Bo może jest tak, jak niezbyt poważnym tonem stwierdza jedna z potencjalnych ofiar zabójcy z wyspy - może rzecz dotyczy mściwego ducha nastolatki, która przed paroma miesiącami odebrała sobie życie. Jakkolwiek by było, wyspa, na którą Chris Robert zabiera widzów trochę przypomina nawiedzone miejsca z gotyckich horrorów – cechuje ją podobna zimna ponurość. A i znaczne oddalenie od cywilizacji, ekstremalna zaciszność tego miejsca nie jest bez znaczenia. Wzmaga niebezpieczeństwo uosabiane przede wszystkim przez jednostkę, która z premedytacją zabija niezbyt lotnych młodych ludzi.

Czy fani slasherów mają w „Morderczej wyspie” Chrisa Roberta czego szukać? W pewnym sensie tak, bo pod wieloma względami to bardzo klasyczne podejście do tego podgatunku horroru. Konwencjonalizm oczywiście na niektórych zadziała odstraszająco, ale z pewnością nie na wszystkich. Nie mam wątpliwości, że niektórych miłośników tego typu rąbanek ucieszy wykorzystanie dobrze im znanych motywów. Ta radość niekoniecznie jednak będzie wielka, bo „Mordercza wyspa” moim zdaniem ponad przeciętność się nie wybija. Ale może to tylko moje zdanie. Może Wy znajdziecie w sobie więcej sympatii dla tej produkcji. Sprawdźcie, to się przekonacie. Albo nie. Ja w każdym razie nie uważam, żeby nawet dla fanów slasherów była to pozycja obowiązkowa, ale jak się nie ma niczego innego w zasięgu, to można sobie popatrzeć.

1 komentarz:

  1. Czasoumilacz na piątkowy wieczór. Obejrzeliśmy. Nie odgadliśmy tożsamości zabójcy, więc chyba było całkiem nieźle. :)

    OdpowiedzUsuń