środa, 4 września 2019

„Gwen” (2018)

Snowdonia, XIX wiek. Młoda kobieta imieniem Gwen mieszka na farmie z matką Elen i młodszą siostrą Mari, nie tracąc nadziei, że jej ojciec wkrótce wróci z wojny. Na razie jednak ona i jej matka muszą radzić sobie same z pracą w gospodarstwie, która stanowi ich jedyne źródło utrzymania. Już i tak niełatwa sytuacja tej rodziny pogarsza się jeszcze bardziej za sprawą czegoś lub kogoś nawiedzającego ich farmę. Na domiar złego Elen dopada choroba, przez co większość czasu jest zmuszona spędzać w łóżku. Zakres obowiązków Gwen znacznie się więc zwiększa. Brak pieniędzy martwi ją najbardziej, głównie przez wzgląd na kurczący się zapas lekarstwa dla jej rodzicielki. Gwen boi się też, że stracą farmę, a jakby tego było mało zaczyna obawiać się swojej własnej matki, której zachowanie coraz bardziej odbiega od zwyczajowego.

Pełnometrażowy debiut Williama McGregora, tak w roli reżysera, jak scenarzysty. Brytyjski gotycki horror ludowy (z elementami dramatu i thrillera psychologicznego) pt. „Gwen”, swój pierwszy publiczny pokaz miał we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie wyróżniono odtwórczynię roli tytułowej Eleanor Worthington-Cox. William McGregor w jednym z wywiadów wyjawił, że świat przedstawiony w pierwszej wersji scenariusza „Gwen” był wzorowany na jego siedemnastominutowym filmiku z 2009 pt. „Who's Afraid of the Water Sprite?”, który, jak to określił, był osadzony w bajkowy średniowieczu. Ale wyprawa do Parku Narodowego Snowdonia zmusiła go do zmodyfikowania scenariusza. McGregor dodał, że lubi pracować w ten sposób, tj. czerpać inspirację z krajobrazów. Budżet jego pełnometrażowego debiutu oszacowano na dwa miliony funtów brytyjskich.

„Gwen” Williama McGregora różnie jest klasyfikowany. Dramat, thriller, horror... Reżyser i scenarzysta tego klimatycznego przedsięwzięcia zdaje się skłaniać ku ostatniemu z wymienionych gatunków, ale podejrzewam, że cieszy go to drobne zamieszanie z etykietkami. McGregorowi zależało bowiem na tym, by każdy interpretował sobie tę opowieść wedle własnego uznania. Chciał, żeby to było osobiste doświadczenie, żeby interpretacja była uzależniona od tego, co sam odbiorca do tego obrazu wniesie. I muszę przyznać, że to jest jakieś wytłumaczenie dla lekkiego zamieszania z przynależnością gatunkową „Gwen”. Z drugiej strony zarówno folk horrory, jak folk thrillery często są szczodrze doprawione dramatem. Nic więc dziwnego w tym, że przez niektórych są poczytywane bardziej jako dramaty niźli filmy grozy. „Gwen” nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. William McGregor też odniósł się do płaszczyzny przystającej do dramatu, aczkolwiek w moim przekonaniu nie jest to dominanta omawianego obrazu. Uważam, że „Gwen” to przede wszystkim horror (z elementami dramatu i thrillera psychologicznego) – horror, do którego odbiorcy wyłącznie współczesnego mainstreamu nie przywykli. Zaznaczam to po to, by uczulić te osoby na zasadnicze różnice w podejściu do filmowego horroru. U McGregora groza ma wynikać przede wszystkim z klimatu. Ten niedoświadczony w długim metrażu twórca zauważalnie chciał by widz odczuwał silny niepokój przed... nie wiadomo czym. Miał niezachwianą pewność, że zagrożenie jest nieustannie obecne, że czyha w dosłownie każdym kadrze. Nie widzimy go, ale ono na pewno tam jest. Coś lub ktoś. Jakaś fizyczna, czy nadnaturalna istota prawdopodobnie wrogo nastawiona do Elen i jej dwóch córek. We współczesnym kinie grozy takie podejście do filmowego horroru nie jest wprawdzie wyjątkiem (nawet w mainstreamie podobne klimaty się zdarzają, przykładem choćby „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa), ale bądźmy szczerzy: obecnie preferuje się agresywniejsze próby straszenia publiki. Co nie znaczy, że skuteczniejsze. A w każdym razie William McGregor w „Gwen” wychodzi od zgoła innego założenia. To jeden z tych horrorów, który podpina się pod znaną i bynajmniej nie kłamliwą myśl, że najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. Czego nie jesteśmy w stanie dostrzec, ale co mocno wyczuwamy. W „Gwen” od początku wyczuwałam jakąś złośliwą obecność, która czeka i czeka, i czeka, aż w końcu... Uderzy czy nie? Tak jak nie znamy istoty owego zagrożenia, tak nie możemy być pewni tego, że prędzej czy później przypuści zdecydowany atak na pozytywne postacie. Czyli które konkretnie? Czyżby to też było tajemnicą? To zależy. Zależy od tego, jak odczytamy sygnały wysyłane przez twórców. W którą stronę się skłonimy, w co uwierzymy, a które sugestie, mniej czy bardziej stanowczo, odrzucimy. Na pierwszym planie postawiono młodą uzdolnioną aktorkę Eleanor Worthington-Cox, która to mieszka na farmie wraz ze swoją matką Elen (widowiskowa kreacja Maxine Peake) i młodszą siostrą Mari (przekonująca Jodie Innes). Mamy XIX wiek, okres rewolucji przemysłowej w Anglii. My jednak przebiegu tej rewolucji śledzić nie będziemy. Przeniesiemy się na pozornie spokojne terytorium Walii, do słabo zaludnionej Snowdonii, która w tym obrazie została przedstawiona w iście złowrogi sposób. Zdjęcia autorstwa Adama Etheringtona cechują się niesamowitą ponurością. Jesienna aura, wszelkie odcienie szarości, momentami bardzo gęsta mgła i oczywiście naturalny krajobraz, który tchnie czymś, co można chyba nazwać „groźnym pięknem”. Bezkresne wzgórza pokryte wysuszoną trawą, nagie drzewa, uboga osada i oddalona od niej spora farma należąca do Elen i jej męża. Męża, który jakiś czas temu wyruszył na wojnę. XIX-wieczne realia, na tyle, na ile jestem w stanie to ocenić (nie było mnie wtedy na świecie, więc...) udało się twórcom „Gwen” odwzorować. Wybór scenerii też uważam za strzał w dziesiątkę, ale kolorystyka zdjęć... To dopiero coś!

Gotycka atmosfera w „Gwen” osnuwa historię osadzoną w ramach folk horroru (lub jak kto woli dramatu bądź thrillera psychologicznego). Mamy więc osadę ulokowaną w naturalnej scenerii, w zdecydowanej większości zamieszkałą przez bogobojnych ludzi codziennie walczących o przetrwanie. Bo jak to się mówi, bieda w tym miejscu, aż piszczy. I bynajmniej nie omija ona znajdującej się w pewnym oddaleniu od wioski dosyć dużej farmy Elen. Można domniemywać, że kiedyś jej i jej bliskim dużo lepiej się wiodło, że tę złą passę zapoczątkowało udanie się „głowy rodziny” na wojnę. I pojawianie się tajemniczego wroga, którego nieustannie się wyczuwa. Niebezpieczeństwo obfitą falą wypływa ze wspaniałego klimatu tego obrazu, ale nie tylko. William McGregor zadbał również o dosłowniejsze zwiastuny zagrożenia z zewnątrz i z wewnątrz. Bo wrogiem równie dobrze może być jakaś nadnaturalna istota/siła bądź człowiek/ludzie z okolicy, jak któraś z pań mieszkających na farmie. Czyżby tytułowa postać? Czyżby ta młoda, bardzo pracowita kobieta, świadomie lub nie szkodziła, sobie i swoim bliskim? To możliwe. Ale nieporównanie większe podejrzenia rodzi jej matka – sporo wymagająca od Gwen, żeby nie rzec surowa kobieta, która ewidentnie coś przed swoimi córkami ukrywa. Poza tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że niezbyt przejmuje się dramatycznymi wydarzeniami, do jakich dochodzi na ich gospodarstwie. Nie samo z siebie, nie ma bowiem absolutnie żadnych wątpliwości, że to czyjeś celowe działanie. Z Elen wiążą się dwie (nie licząc jednego burzowego pioruna) dosłowniejsze próby straszenia odbiorców zastosowane w tym obrazie. Tylko dwie, ale za to jakie! Widok, jaki przez moment rozpościera się przed oczami zaspanej Gwen podczas jednej z burzowych nocy, ale i pierwszy grzmot, to jump scenki, ale przeciwnikom tychże radzę się nie zrażać. Zwłaszcza pewna szybka migawka robi wrażenie. Pewnie dlatego, że tak naprawdę spotykają się w niej dwa style straszenia widzów – w formie jump scenki podaje się coś, co zostaje z oglądającym na dłużej. To ziarno niepokoju będzie kiełkować, ono nie wyparuje wraz z przejściem do następnego kadru. Podejrzenia względem Elen, a wraz z nimi obawa o los jej córek, będą narastać. A przynajmniej na mnie tak to działało. Nie nazwałabym tego czystym przerażeniem, ale zaniepokojona owszem byłam. Tym bardziej podczas wprowadzenia ostatniej sekwencji tego typu. To również jump scenka, i również idealnie obliczona w czasie (podskoczyłam, bo nie byłam na to mentalnie przygotowana), ale na uznanie zasługuje przede wszystkim upiorny obrazek wyrastający wówczas na ekranie. Ci filmowcy mainstreamowego kina grozy, którzy szczególnie upodobali sobie jump scenki moim zdaniem powinni uczyć się od twórców „Gwen”. W ich rękach bowiem te proste sztuczki dla mnie zamieniły się w istne dzieła sztuki. Ale klimat omawianej produkcji i tak jest bezkonkurencyjny. Żaden z elementów zawartych w tym obrazie w moim przekonaniu nie może się równać z groźną, ponurą atmosferą, z przygniatają oprawą audiowizualną. Bo muzyka skomponowana przez Jamesa Edwarda Barkera wybornie współgra z nastrojowymi zdjęciami Adama Etheringtona. A wykonanie a cappella w trakcie napisów? Musicie tego posłuchać! Fabule nie mam prawie nic do zarzucenia. Historia nie jest skomplikowana, i dobrze, bo według mnie w horrorach zazwyczaj lepiej sprawdza się prostota, ale i nie nazwałabym jej banalną. William McGregor rozsnuł na kartach swojego scenariusza w gruncie rzeczy smutną opowieść o krzywdzie maluczkich i tyranii ludzi lepiej sytuowanych, o strasznej, powoli odbierającej nadzieję na lepsze jutro chorobie, która w dodatku może nieść zagrożenie pozostałym, wolnym od niej domownikom (tutaj domowniczkom), o słabnącej wierze w Boga, która może mieć jakiś związek z tajemniczymi incydentami na farmie (czyżby ktoś tutaj praktykował czarną magię, zaprzedał duszę Diabłu?) i heroizmie zwykłych, szarych ludzi. Prawdziwym bohaterstwie, na jakie codziennie zdobywają się niezamożne jednostki, osoby, które ledwo wiążą koniec z końcem. Ale wiążą. Nie poddają się pomimo kłód jakie życie ciągle rzuca im pod nogi. Pomimo ogromnych przeszkód, jakie naokoło nich się piętrzą. Prosty i niestety dosyć przewidywalny to film. Ale jakże intensywny w przekazie! Naprawdę zatraciłam się w tej nieskomplikowanej, budzącej silne emocje opowieści o „prawdziwych ludziach i prawdziwym świecie”. To znaczy postaciach z krwi i kości. Kobietach, o których można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że są papierowe. O doprawdy ciężkich, przerażająco znajomych, żywotach. O ludziach żyjących na XIX-wiecznej brytyjskiej prowincji, w ekstremalnie zacisznej krainie, gdzie każdy tak naprawdę może liczyć tylko na siebie. I musi być przygotowany na dotkliwe, a nawet śmiertelne ciosy od losu, sąsiadów... i istot zza światów, czarownic, samego Szatana? Być może. Jedno jest pewne: z dnia na dzień będzie tylko gorzej. Czyli jak w życiu, przypuszczam, lwiej części populacji również współczesnego świata.

Kameralny gotycki horror ludowy z elementami dramatu i thrillera psychologicznego - inne kombinacje też można tworzyć, bo to jeden z tych filmów, których klasyfikacja w dużym stopniu jest uzależniona od wrażliwości widza i przyjętej przez niego interpretacji. Diablo klimatyczny pełnometrażowy debiut Williama McGregora. Nakręcony za niewielkie pieniądze brytyjski film grozy, który moim zdaniem ma sporą szansę na trwałe zapisać się w historii gatunku. A w każdym razie według mnie „Gwen” w niedalekiej przyszłości powinna szczycić się statusem horroru kultowego. Minimalistyczny w formie, emocjonujący, bardzo ponury obraz, któremu moim zdaniem wiele współczesnych mainstreamowych straszaków może co najwyżej buty czyścić. Wy, długoletni fani nastrojowych horrorów, zwłaszcza „straszenia w starym stylu”, nie macie innego wyjścia, jak obejrzeć ten obraz. Nie gwarantuję, że wszyscy się nim zachwycicie, tak jak ja, ale proszę Was nie ryzykujcie. Nie opuszczajcie tej pozycji, bo możecie dużo stracić. Możecie, ale nie musicie. Lepiej jednak to sprawdzić. Bo po sobie wiem, że to dzieło potrafi w sobie rozkochać. Ode mnie niskie ukłony dla Williama McGregora i wszystkich pozostałych osób, które przyłożyły rękę do narodzin tej perełki!

1 komentarz: