sobota, 30 listopada 2019

Gaston Leroux „Upiór Opery”


Początek lat 80-tych XIX wieku. Wśród pracowników Opery Paryskiej narasta przekonanie, że miejsce to jest nawiedzone przez upiora. Nowi dyrektorzy nie dają jednak wiary opowieściom o tajemniczej istocie niezauważenie poruszającej się po gmachu Opery. Nie mają też zamiaru wypełniać żądań, które ktoś przypisuje upiorowi. Są bowiem przekonani, że ich poprzednicy stroją sobie z nich żarty i nie zmieniają zdania nawet wtedy, gdy w Operze zaczyna dochodzić do różnego rodzaju wypadków. Tymczasem jedna z występujących tutaj artystek, młoda śpiewaczka Christine Daae, nawiązuje relację z istotą, którą bierze za mitycznego Anioła Muzyki. Kobieta pobiera u niego lekcje śpiewu, ale bynajmniej nie jest przez niego traktowana jak zwyczajna uczennica. Anioł Muzyki darzy ją bezgraniczną miłością, co nie podoba się jej przyjacielowi z dzieciństwa, wicehrabiemu Raoulowi de Chagny, młodzieńcowi gotowemu ją poślubić. Christine też darzy go głębszym uczuciem, ale istota, która udziela jej lekcji śpiewu też nie jest jej obojętna. Poza tym kobieta jest przekonana, że związanie się z Raoulem zagroziłoby jego bezpieczeństwu.

Francuski dziennikarz i pisarz żyjący w latach 1868-1927, Gaston Leroux, na rynku literackim zasłynął przede wszystkim serią kryminałów z fikcyjnym detektywem Josephem Rouletabille i oczywiście „Le Fantome de l'Opera” (pol. „Upiór Opery”, „Upiór w operze”). Ta ostatnia to powieść gotycka, najpierw publikowana w gazecie w odcinkach (od września 1909 roku do stycznia 1910 roku), a w jednym tomie po raz pierwszy ukazała się w roku 1910. Pierwsze polskojęzyczne książkowe wydanie tego ponadczasowego dokonania Gastona Leroux pojawiło się w 1912 roku. Potem było ich jeszcze kilka, ale najstaranniejszą polską publikacją „Upiora Opery” może poszczycić się wydawnictwo Vesper. W 2019 roku wypuściło ono pieczołowicie zredagowaną edycję wielokrotnie przenoszonej na ekran i wystawianej na deskach teatrów gotyckiej powieści Leroux, w doskonałym tłumaczeniu Andrzeja Wiśniewskiego i z obszernymi przypisami, zamieszczonymi w dalszej partii książki. Co trochę utrudnia lekturę, ale rozumiem, że w dolnych częściach stron nie dałoby się tego w przejrzysty sposób pomieścić. Tym bardziej, że tam właśnie umieszczono, już nie tak liczne, przypisy odautorskie. Twarda oprawa, posłowie dr hab. Doroty Babilas, skrótowa biografia autora „Upiora Opery”, bibliografia i przepiękne ilustracje w kolorze, których autorką jest Anne Bachelier. Najlepiej oddajmy głos pani Babilas: „Możemy więc z dumą powiedzieć, że po ponad stu latach od napisania Upiór Opery Gastona Leroux wreszcie trafia do rąk polskiego czytelnika w formie, która oddaje sprawiedliwość zarówno temu interesującemu pisarzowi o wyrazistym, wyjątkowym stylu, jak i samemu dziełu, które przeszło zwycięsko próbę czasu i z biegiem lat zyskało status klasycznego”.

Upiór Opery istniał naprawdę”. Tak zaczyna się jedna z najważniejszych powieści gotyckich w historii literatury. Bo choć takie otwarcie zawarto w przedmowie, to bardziej powinno się ją traktować jak prolog historii wielkiej i strasznej miłości w zabytkowej Operze Paryskiej (Opera Garnier, Palais Garnier). Gaston Leroux nadał bowiem swojemu „Upiorowi Opery” formę swego rodzaju sprawozdania ze śledztwa, które jakoby przeprowadził. Z rzekomo autentycznego dochodzenia do prawdy o istocie ukrywającej się w gmachu słynnej opery. Aby nadać jeszcze większej wiarygodności tej opowieści, francuski autor wykorzystał ówczesne doniesienia prasowe, sięgnął do historii Opery Paryskiej i do historii autentycznych postaci. W zdecydowanej większości przypadków pozmieniał nazwiska, ale przy ich tworzeniu ewidentnie czerpał z biografii prawdziwych ludzi. Nie dotyczy to absolutnie każdej osoby egzystującej na kartach „Upiora Opery”, a i niektóre z nich pisarz wykreował w oparciu o więcej niż jedną autentyczną postać. Wszystko to miało służyć zwodzeniu czytelnika – Leroux chciał wmówić opinii publicznej, że jego książka to w istocie relacja z wydarzeń, które zaistniały w rzeczywistości. Oczywiście nie każdy wychodzi z założenia, że forma, jaką Leroux nadał omawianej pozycji to jedynie sprytny zabieg literacki ukierunkowany na wprowadzenie odbiorców błąd. Przebiegła gra z czytelnikiem. Osób, które wierzą, że w Operze Paryskiej w XIX wieku faktycznie zadomowił się ktoś nieproszony, nadal nie brakuje, ale oficjalna wersja jest taka, że tytułowy antybohater nigdy nie istniał. Bez względu na to, ku której z tych wersji się skłaniamy, „Upiora Opery” istotnie czyta się jak swego rodzaju dziennikarską relację – o tyle o ile, bo z całym szacunkiem dla nich, ale dziennikarze raczej nie słyną z takiego stylu. Pewnie niemała w tym zasługa Andrzeja Wiśniewskiego, który przełożył „Upiora Opery” na język polski (wydanie Vesper z 2019 roku), ale palma pierwszeństwa w tym względzie i tak należy się Gastonowi Leroux. Wyczerpujące opisy, mnóstwo długich zdań, które przynajmniej w języku polskim brzmią po prostu przepięknie. To muzyka dla moich uszu. Tak, dla mnie Aniołami Muzyki byli (i wciąż są) Gaston Leroux i Andrzej Wiśniewski. A dla czołowej żeńskiej postaci omawianej książki był nim niejaki Erik. Człowiek z krwi i kości bądź niematerialna istota kusząca młodą śpiewaczkę Christine Daae swoim niezwykłym śpiewem i równie poruszającą muzyką wydobywaną z różnych instrumentów. Pozwolę sobie nie ujawniać tutaj natury tytułowego antybohatera, bo nie wykluczam, że nie wszystkim ta historia jest znana. Oczywiście nie mam wątpliwości, że wielu ma już za sobą czy to literacki pierwowzór, czy przynajmniej jedną z jej adaptacji filmowych, teatralnych, komiksowych, i tak dalej. Albo po prostu zna tę historię ze słyszenia. Niemniej, tak na wszelki wypadek, trzeba założyć, że sława Upiora nie dosięgła wszystkich, że są osoby, które o Eriku nigdy nie słyszały. O istocie nie tylko bezprawnie mieszkającej w Operze Paryskiej, ale i uciekającej się do szantażowania jej dyrektorów. Upiór oczekuje regularnych wypłat pieniężnych oraz jednej konkretnej loży do wyłącznej dyspozycji. Rzecz jasna nieodpłatnie. A co oferuje w zamian? Cóż, obiecuje nie szkodzić. Nie robić nic, co zaszkodziłoby temu szacownemu obiektowi i nie stwarzać zagrożenia ani dla tutejszych pracowników, ani dla widowni niezmiennie złożonej głównie z arystokracji. Przede wszystkim paryskiej śmietanki towarzyskiej, do której zalicza się również jeden z głównych bohaterów książki. Wicehrabia Raoul de Chagny to obok Christiny Daae i Erika integralna postać „Upiora Opery”, bo książka ta opowiada przede wszystkim o niezwykłym i niebezpiecznym trójkącie miłosnym. Omawiana powieść to romans gotycki smacznie zmiksowany z powieścią grozy i, już w mniejszym stopniu, kryminałem. W wielkim skrócie rzecz rozbija się o miłość dwóch istot płci męskiej do młodej śpiewaczki występującej na deskach znamienitego teatru. Najczęściej w pomniejszych rolach. Ale to się może zmienić za sprawą jednego z jej adoratorów, tajemniczego mieszkańca Opery Paryskiej, którego ta uważa za Anioła Muzyki - niezwykłe stworzenie, o którym opowiadał jej ojciec. Jego rywal, wicehrabia Raoul de Chagny, jest natomiast przekonany, że jego ukochana jest z premedytacją oszukiwana przez człowieka z krwi i kości. Czy rzeczony Anioł Muzyki to także upiór, o którym tak często mówi się w tym wystawnym budynku? Postrach tego miejsca? Cienista istota, która podobno nawiedza Operę Paryską? Trudno nie odpowiedzieć sobie na to twierdząco, bo i nie wygląda by Gastonowi Leroux zależało na robieniu z tego wielkiej tajemnicy. Co nie znaczy, że „Upiór Opery” nie został utrzymany w atmosferze tajemniczości rodem z najlepszych powieści gotyckich. Ona właściwie towarzyszyła mi przez całą lekturę tego legendarnego dzieła i nie miało absolutnie żadnego znaczenia to, że mniej więcej wiedziałam jak to się potoczy. Trochę z filmów mniej czy bardziej trzymających się literackiego pierwowzoru, ale myślę, że czas też odgrywa tu istotną rolę. Dla współczesnego czytelnika tak rozpisana intryga wielce zagadkowa raczej być nie powinna.

Czy przewidywalność znamionująca intrygę przedstawioną przez Gastona Leroux na kartach „Upiora Opery” była dla mnie jakimś uniedogodnieniem? Absolutnie nie! W najmniejszym stopniu nie rzutowało to na mój odbiór tej powieści. I skłamałabym, gdybym powiedziała, że mnie samą to zaskoczyło. Niepomiernym zdumieniem napawało mnie nie to, że tak dalece zaangażowałam się w tak jaskrawo oczywistą sprawę Upiora Opery, tylko moja reakcja na wątek miłosny. A raczej wątki, bo mamy tutaj zarówno „zakazany romans” Christine Daae z wicehrabią Rauolem de Chagny, jak i jej niejednoznaczną relację z niejakim Erikiem. Niejednoznaczną, bo doprawdy niełatwo przeniknąć charakter tego niecodziennego związku. Nie ulega wątpliwości, że Christine boi się Erika i jednocześnie ogromnie mu współczuje. Znajduje się również pod ogromnym urokiem jego muzycznego talentu (zresztą jak każdy, kto usłyszy czy to jego anielski śpiew, czy niezwykłą muzykę, którą z łatwością wydobywa ze zwykłych instrumentów), który może, ale wcale nie musi być „kluczem do umysłu tej dziewczyny”. Innymi słowy: może być tak, że Christine w pewnym sensie lgnie do swojego Anioła Muzyki nie z własnej nieprzymuszonej woli, ale za sprawą czegoś na kształt hipnozy, w którą Upiór umyślnie ją wprowadza. Równie dobrze jednak dziewczyna może darzyć go prawdziwym uczuciem. Miłością, z której niekoniecznie zdaje sobie sprawę. Sytuacja ta jest tyleż intrygująca, co niekomfortowa. Bo z jednej strony potępia się Erika nie tylko za jego działalność ukierunkowaną na zdobycie względów swojej ukochanej, ale również za terror, jaki sieje w Operze Paryskiej. Przejścia nowych dyrektorów z tą zamaskowaną istotą (oni mają pewność, że ich poprzednicy bawią się ich kosztem) wprawdzie mają w sobie sporo humoru, zwykle są przedstawiane w bardzo dowcipny sposób, ale nie da się ukryć, że konsekwencje przyjemne nie są. Bywa, że ich niesubordynacja względem Upiora pociąga za sobą ofiary śmiertelne. A to już wesołe nie jest. Tym bardziej, gdy Leroux pozwoli nam wreszcie bliżej przyjrzeć się zmorze przemykającej po korytarzach imponującego budynku, w którym przez nikogo nieproszona się zagnieździła. Na początku XX wieku, kiedy to omawiana powieść ujrzała światło dzienne, Erik mógł budzić inne uczucia, ale z perspektywy dzisiejszego czytelnika... UWAGA SPOILER Tytułowa postać może budzić więcej współczucia i słusznego gniewu niźli strachu. Gniewu względem społeczność, w której przyszło jej żyć, względem świata, dla którego większe znacznie od charakteru człowieka ma jego wygląd zewnętrzny. W sumie to zjawisko, tak jak i „Upiór Opery” wyszło zwycięsko z próby czasu – takie nastawienie, czy nam się to podoba, czy nie, nadal funkcjonuje i to na całym świecie. Ludzie piękni i zdrowi zasadniczo mają łatwiej. A wśród pozostałych wciąż jest zatrważająco wiele jednostek często na własnej skórze odczuwających przynajmniej trochę z tego, co musiał czuć Erik KONIEC SPOILERA. „Upiór Opery” jest więc romansem gotyckim, powieścią grozy i kryminałem (ze szczyptą komedii) z bardzo ważkim, nawet w dzisiejszych realiach, przesłaniem. To także poruszający, niezmiernie przygnębiający utwór egzystencjalny. Miłosna opowieść z drugim, jakże strasznym, dnem, które jak by na to nie patrzeć, mocno komplikuje odbiór tej niezbyt przecież złożonej opowieści. Bo zarys tej historii jest raczej prosty. Nawet włączając jej kryminalną warstwę i biorąc pod uwagę elementy horroru, których też tutaj nie brakuje. I nie dotyczy to tylko atmosfery grozy. Wprost emanującej ze stronic tej publikacji gotyckiej aury spowijającej, niezbyt kojarzący się z literaturą gotycką, gmach. Urządzony z przepychem, kolorowy, często gwarny paryski teatr, w którym, co trzeba zaznaczyć, Leroux nie zamknął jednak całej fabuły „Upiora Opery”. Rzecz w przeważającej mierze toczy się w Operze Paryskiej, ale zdarza jej się zbaczać na inne terytoria. Wracając jednak do meritum: w ogólnym zarysie opowieść ta skomplikowana się nie wydaje, ale gdy się już tam jest (we Francji w literackim ujęciu Gastona Leroux, na początku lat 80-tych XIX wieku, najprawdopodobniej rok 1891. Data wskazywana przez badaczy, w samej powieści jej nie znajdziemy), gdy całym sobą przeniesie się do świata przedstawionego w „Upiorze Opery” (a to naprawdę dziennie proste), to praktycznie nie sposób nie tylko nie odnotować, ale i nie dać się oszołomić głębi tej doprawdy niepokojącej historii o tajemniczej istocie nawiedzającej Palais Garnier. Istocie dostającej najprawdziwszej obsesji na punkcie młodej kobiety, która niekoniecznie będzie mogła wybrać swoją dalszą ścieżkę życiową. Być może jej prześladowca(?) jej na to nie pozwoli.

„Upiór Opery” to powieść, której chyba żadnemu miłośnikowi literatury gotyckiej, ale i koneserom wszelkiej maści światowych arcydzieł literackich, polecać nie trzeba. Wielu z nich lekturę tego ponadczasowego dokonania francuskiego pisarza Gastona Leroux już dawno ma za sobą. A tacy maruderzy jak ja zapewne bez namawiania dadzą się skusić zachwycającemu wydaniu Vesper z 2019 roku. Ba! Przyjemności obcowania z tak wspaniale przygotowaną edycją zapewne nie odmówią sobie także te osoby, które powieść tę bardzo dobrze znają. Tym bardziej, że jest to tego rodzaju historia, którą trudno się nie zauroczyć. Bez względu na to, w jakich gatunkach literackich się gustuje. „Upiór Opery” to tak naprawdę uniwersalna powieść – celująca w niezwykle szerokie grono czytelnicze i od przeszło stu lat zwykle z powodzeniem. Nie zawsze, ale prawdopodobieństwo, że dacie się niemal zahipnotyzować temu klasycznemu dziełu niskie z pewnością nie jest. Niechaj więc Gaston Leroux zaprowadzi Was do światowej sławy Upiora Opery!
 
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 28 listopada 2019

Zapowiedzi na rok 2020


Poniżej przedstawiam garść wybranych filmów grozy, które mają ukazać się w 2020 roku. Co nie znaczy, że na pewno tak będzie. Daty premier niektórych z zaprezentowanych niżej pozycji mogą się przesunąć w czasie. Poprawkę należy również brać na podane informacje na temat zbliżających się produkcji, bo one także mogą się zmienić. Kolejność jest przypadkowa.

„The Conjuring 3”, reż. Michael Chaves

Jak wiemy pierwsze dwie odsłony obecności wyreżyserował James Wan, ale już w przypadku trójki ograniczył się do roli współproducenta. Reżyserię powierzono Michaelowi Chavesowi, twórcy „Topieliska. Klątwy La Llorony” (2019), który to horror wchodzi w skład tej samej franczyzy, zwanej „The Conjuring Universe”. Autorem scenariusza trzeciej części „Obecności” jest David Leslie Johnson-McGoldrick, który pracował między innymi nad scenariuszami takich filmów jak „Sierota” (2009), „Dziewczyna w czerwonej pelerynie” (2011) i „Obecność 2” (2016). Krążą pogłoski, że film ma opowiadać o sprawie Arne Cheyenne Johnsona. W rolach Eda i Lorraine Warrenów znowu zobaczymy Patricka Wilsona i Verę Farmigę.

„Głębia strachu”, reż. William Eubank

William Eubank (m.in. „Sygnał” z 2014 roku) opierając się na scenariuszu Briana Duffielda (m.in. „Opiekunka” z 2017 roku) i Adama Cozada stworzył horror/thriller science fiction rozgrywający się w podwodnym laboratorium, gdzie grupa naukowców zawalczy o przetrwanie. Na skutek trzęsienia ziemi ich placówka badawcza zostanie uszkodzona, ale jak się wkrótce okaże to nie będzie największy z ich problemów. Jedną z ról powierzono Kristen Stewart, która specjalnie do tego filmu ścięła włosy.

„The Grudge”, reż. Nicolas Pesce

Wszystko wskazuje na to, że od dawna zapowiadana kolejna „Klątwa” wreszcie ujrzy światło dzienne. Koncepcja wielokrotnie się zmieniała, ale najwyraźniej stanęło na tym, że najnowszy horror spod znaku „The Grudge” będzie interquelem – czas akcji ponoć przypada na okres pomiędzy remakiem „The Grudge” (2004) i jego sequelem z 2006 roku. Przynajmniej częściowo, bo reżyser dał też do zrozumienia, że akcja tych trzech filmów będzie się także pokrywać. Scenariusz miał napisać Jeff Buhler, ale ostatecznie zadanie to wziął na siebie Nicolas Pesce, twórca „Oczu matki” (2016) i „Piercingu” (2018), korzystając jednak z pomysłów Buhlera. Pesce podjął się również reżyserii kolejnej „Klątwy”. Film ma opowiadać o samotnej matce i pewnym detektywie, którzy badając sprawę młodej matki, która zabiła całą swoją rodzinę natrafiają na trop przeklętego domu. Każdy, kto przekroczy jego próg wkrótce ginie, a w tej nieszczęsnej kolejce są już główna bohaterka filmu i jej syn. Nicolas Pesce zdradził, że podczas prac nad tym obrazem inspirował się „Egzorcystą” Williama Friedkina i „Zemstą po latach” Petera Medaka. Obsadę filmu uświetnia Lin Shaye.

„The Pale Door”, reż. Aaron B. Koontz

Horror utrzymany w westernowym klimacie w reżyserii twórcy „Camera Obscura” z 2017 roku, który brał również udział w pisaniu scenariusza. Aaron B. Koontz zabierze nas w swoim „The Pale Door” do miasta widma, w którym władzę sprawuje groźny klan czarownic. Zmierzy się z nim banda kowbojów, która trafi do tego przeklętego miejsca po nieudanym napadzie na pociąg.

„Malasana 32”, reż. Albert Pintó

Hiszpański horror współtwórcy „Zabójczego Boga” (2017) Alberta Pintó, którego scenariusz oparto na autentycznej historii. Akcja filmu ma toczyć się w latach 70-tych XX wieku. Opowieść o pewnej rodzinie, która przeprowadza się do madryckiej dzielnicy Malasana, gdzie jak można się tego spodziewać przeżyją największy koszmar w swoim życiu. O ile przeżyją...

„Antlers”, reż. Scott Cooper

Oparty na opowiadaniu „The Quiet Boy” pióra amerykańskiego pisarza, scenarzysty i producenta filmowego Nicka Antoscy, horror „Antlers” najprawdopodobniej będzie opowiadał o pewnej nauczycielce, jej bracie i miejscowym szeryfie, którzy zostaną wplątani w niezwykłą sprawę, w centrum której będzie stał młody człowiek. Uczeń mający jakąś śmiercionośną tajemnicę. Autor opowiadania, na kanwie którego opracowano fabułę filmu jest współautorem scenariusza „Antlers”.

„Black Water: Abyss”, reż. Andrew Traucki

Australijsko-amerykański animal attack mający być kontynuacją „Martwej rzeki” Davida Nerlicha i Andrew Trauckiego. Z tego duetu ostał się tylko Traucki, który dysponując scenariuszem Johna Ridleya i Sarah Smith, stworzył film o krokodylach terroryzujących grupę ludzi, którzy podczas eksplorowania jednego z australijskich systemów jaskiń niechcący zakłócili spokój tych gadów.

„Blood Pageant”, reż. Harvey Lowry

Stephen Baldwin, Snoop Dogg i Beverley Mitchell najprawdopodobniej już w 2020 roku pokażą się w horrorze opartym na scenariuszu Chris Gilmore i Anthony'ego J. Sandsa, którego reżyserii podjął się Harvey Lowry. Reality show, w którym do wygrania jest milionów dolarów i perspektywa zrobienia kariery w branży rozrywkowej. Klan wiedźm, klątwa sięgająca czasów tzw. czarownic z Salem, którą obłożony jest ród głównej bohaterki filmu imieniem Amy, na swoje nieszczęście biorącej udział we wspomnianym programie rozrywkowym. Mniej więcej tak ma prezentować się fabuła tego okultystycznego horroru. Innymi słowy coś dla fanów tak motywu czarownic, jak reality show w kinie grozy.

„On Halloween”, reż. Timothy Boyle

Australijski slasher. Pewien dziennikarz przygląda się sprawie niedawno popełnionych morderstw, które łączą się z paroma zaginięciami. Śledztwo prowadzi go do miejskiej legendy o morderczym klaunie, który podobno od ponad stu lat nawiedza australijski zakątek, w którym toczy się akcja „On Halloween”.

„Halloween Kills”, reż. David Gordon Green

Twórca alternatywnej kontynuacji kultowego „Halloween” Johna Carpentera z 1978 roku, David Gordon Green wraz ze Scottem Teemsem i Dannym McBride'em, z którym współpracował nad pierwszą odsłoną swojego wkładu w tę popularną franczyzę („Halloween” z roku 2018) spisał scenariusz kontynuacji swojej kontynuacji legendarnego slashera z Michaelem Myersem. W „Halloween Kills” przedstawia dalsze dzieje Allyson (Andi Matichak), jej matki Karen (Judy Greer) i oczywiście babki Laurie Strode (Jamie Lee Curtis). Na 2021 rok David Gordon Green szykuje ponoć ostatni etap swojej przygody z „Halloween” - „Halloween Ends”.

„Lair”, reż. Adam Ethan Crow

Brytyjski horror koncentrujący się na rodzinie LGBTQ, która i w przenośni, i dosłownie będzie mierzyć się z demonami. Problemów nastręczy im człowiek starający się udowodnić, że za zabójstwo jego przyjaciela odpowiada istota nadprzyrodzona. Adam Ethan Crow porwał się i na reżyserię, i na scenariusz „Lair”, przy czym podczas pisania korzystał też z materiałów Stuarta Wrighta.

„Dwellers”, reż. Drew Fortier

Scenarzysta i reżyser „Dwellers”, Drew Fortier, opisał swój film jako „C.H.U.D.” nakręcony jak „The Blair Witch Project”. Produkcja ta miała być oficjalnym remakiem „C.H.U.D.” Douglasa Cheeka, ale przez swego rodzaju zamieszanie z prawami autorskimi, Fortier uznał, że najlepiej będzie trochę zmodyfikować ten projekt. Głównym bohaterem ma być sam Drew Fortier, który w poszukiwaniu odpowiedzi na zagadkę masowego zniknięcia bezdomnych ludzi poprowadzi swoją ekipę filmową do systemu kanalizacyjnego, gdzie wreszcie staną oko w oko z prawdą. Ale uszczęśliwieni tym raczej nie będą.

„The Turning”, reż. Floria Sigismondi

Kolejna adaptacja/ekranizacja ponadczasowej powieści Henry'ego Jamesa pt. „W kleszczach lęku”. Scenariusz jest dziełem Careya i Chada Hayesów najbardziej kojarzonych z „Obecnością” i „Obecnością 2”, a reżyserka owego przedsięwzięcia, Floria Sigismondi, dotychczas najprężniej realizowała się w krótkim metrażu (plus parę odcinków seriali). „The Turning” to znana historia młodej guwernantki zajmującej się siostrzeńcami majętnego mężczyzny w nowoczesnym wydaniu. Jedną z ważniejszych ról powierzono Finnowi Wolfhardowi, najbardziej kojarzonemu z dwoma rozdziałami readaptacji „To” Stephena Kinga i głośnym serialem Netflixa „Stranger Things”.

„The Jack in the Box”, reż. Lawrence Fowler

Brytyjski horror kręcony w Abington Park Museum, niegdyś należącym do wnuczki Williama Szekspira. Za scenariusz i reżyserię odpowiada twórca „Curse of the Witch's Doll” z 2018 roku, Lawrence Fowler, który to ponownie wykorzysta motyw podejrzanej laleczki. Tym razem będzie to lalka wyobrażająca klauna wyskakująca ze skrzynki, która trafi do wspomnianego muzeum. Jeden z tutejszych pracowników, człowiek nazwiskiem Casey Reynolds (w tej roli Ethan Taylor) w pewnym momencie powiąże zgony swoich kolegów ze świeżym nabytkiem muzeum. Nabierze pewności, że laleczka nie tylko żyje, ale także ma mordercze zapędy. A potem już tylko będzie szukał sposobu na zdjęcie tajemniczej klątwy z tego niecodziennego eksponatu, mając przy tym świadomość, że jeśli mu się nie uda, to on również pożegna się z życiem.

„The Invisible Man”, reż. Leigh Whannell

Oparty na powieści Herberta George'a Wellsa, „The Invisible Man” będzie już trzecim filmem Leigh Whannella (po „Naznaczonym: rozdział 3” i „Upgrade”), który to bardziej dał się poznać jako scenarzysta i aktor niźli reżyser. Jego najnowszy film ma skupiać się na Cecilii Kass (w tej roli Elisabeth Moss), która po samobójstwie swojego chłopaka powoli zmienia swoje życie na lepsze. Z czasem zaczyna jednak podejrzewać, że jej niedawny partner tak naprawdę nie jest martwy.

„What Josiah Saw”, reż. Vincent Grashaw

Miejscowi dobrze znają straszną historię farmy Grahamów. Zagadką dla co poniektórych może być jednak to, dlaczego głowa tej rodziny i jego najmłodszy syn nie poszli śladami starszych dzieci Grahama i nie opuścili tych ziem. Do ponownego połączenia rodziny dochodzi dopiero po dwudziestu latach. Starsze dzieci Grahama z konieczności wracają w swoje rodzinne strony i odkrywają, że grzechy nie zostały zapomniane. Tak mniej więcej ma się prezentować fabuła amerykańskiego horroru Vincenta Grashawa, którą na karty scenariusza przelał Robert Alan Dilts, mający na koncie jedynie scenariusz piętnastominutowego filmiku pt. „Eliki”, notabane wyreżyserowanego przez Vincenta Grashawa.

„Fantasy Island”, reż. Jeff Wadlow

Twórca między innymi „Kłamstwa” (2005) i „Prawda czy wyzwanie” (2018), Jeff Wadlow, we współpracy z Jillian Jacobs i Christopherem Roachem stworzył scenariusz horroru opartego na popularnym amerykańskim serialu z lat 1977-1984 pt. „Fantasy Island”, po czym już sam zasiadł na krześle reżyserskim. Film podobnie jak serial ma opowiadać o tropikalnym kurorcie prowadzonym przez tajemniczego pana Roarke, gdzie jakoby mają spełniać się fantazje gości. Jak łatwo się tego domyślić zamiast urzeczywistnienia marzeń, ludzi zaproszonych na wyspę w istocie czeka walka o przetrwanie.

„Home”, reż. Adam O'Brien

Amerykańsko-kanadyjski horror nastrojowy mający koncentrować się na trzyosobowej rodzinie (małżeństwo i ich syn), która próbuje przezwyciężyć traumę po niedawnej tragedii, do jakiej doszło w ich familii. Autorem scenariusza jest Philip Kalin-Hajdu, a w rolach głównych zobaczymy Emily Hampshire, Francois Arnauda i Christiana Convery'ego. Główne zdjęcia do „Home” zajęły niespełna miesiąc.

„The Nun 2”

Kolejny składnik „The Conjuring Universe”. Tak, sequel moim zdaniem przereklamowanej „Zakonnicy” Corina Hardy'ego też się szykuje. Nie wiadomo tylko jeszcze kto podejmie się reżyserii tej nie wiem której już cegiełki „The Conjuring Universe”, ani o czym to będzie. Że o zakonnicy to wiem, ale co poza tym? Możliwe że scenariusz opracuje (jeśli już nie opracowała) Akela Cooper, związana między innymi z „American Horror Story”. W tytułowej roli najprawdopodobniej ponownie wystąpi Bonnie Aarons.

„The Sleep Experiment”, reż. John Farrelly

Debiutujący w pełnym metrażu reżyser być może już w 2020 roku pokaże światu swój zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami obraz, którego scenariusz pozwolił sobie napisać sam. Irlandzki horror/thriller „The Sleep Experiment”, jak sam tytuł wskazuje, zgłębi pewien groźny eksperyment ze snem wdrożony przez wojsko. Na pierwszym planie staną dwaj detektywi badający sprawę więźniów przez kilkadziesiąt dni przetrzymywanych w komorze gazowej. Tak zawiąże się fabuła tego europejskiego przedsięwzięcia.

„Schoolies Week”, reż. James „JP” Spear III

Australijski horror debiutującego reżysera Jamesa „JP” Speara III, na podstawie scenariusza Warrena Duncana, który wcześniej realizował się jedynie w krótkim metrażu. Zrealizowana za w przybliżeniu dwa miliony dolarów australijskich produkcja podejmująca znany motyw zarazy, tym razem rozprzestrzeniającej się wśród młodych Australijczyków spędzających czas wolny od szkoły (tytułowy Schoolies Week) na imprezowaniu. Jak to zwykle w tego typu horrorach bywa dotąd nieznany ludzkości wirus zamieni tę sielankę w walkę o przetrwanie.

„The Mason Murders”, reż. Zoe Birse, Tyson Jarvis

Australijski horror opowiadający o konkursie organizowanym przez telewizję, w którym do wygrania jest niebagatelna gotówka. Zwycięzcą tegoż zostaje niejaki Luke Andrews (w tej roli współreżyser i zarazem współscenarzysta filmu Tyson Jarvis), ale żeby otrzymać nagrodę musi jeszcze zrobić coś doprawdy niewielkiego. Ot, szczegół. Jedna noc w towarzystwie przyjaciół w domu, o którym krążą mrożące krew w żyłach historie. W domu będącym przedmiotem licznych miejskich legend, których przecież nie należy brać poważnie. Prawda?

„Last Night in Soho”, reż. Edgar Wright

Młoda kobieta (znana z między innymi „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii”, „Morgan”, „Split”, „Tajemnicy Marrowbone” i „Glass”, Anya Taylor-Joy) interesująca się projektowaniem ubrań przypadkiem znajduje sposób na przeniesienie się w lata 60-te XX wieku, dzięki czemu może spotkać się ze swoją idolką, światowej sławy śpiewaczką. Jej radość nie trwa jednak długo, bo okazuje się, że ten Londyn lat 60-tych XX wieku jest naszpikowany nieoczekiwanymi niebezpieczeństwami. Tak w wielkim skrócie prawdopodobnie prezentuje się fabuła brytyjskiego horroru twórcy między innymi „Wysypu żywych trupów”, która to powstała z inspiracji „Nie oglądaj się teraz” Nocolasa Roega, filmu opartego na opowiadaniu Daphne Du Maurier i klaustrofobicznym „Wstrętem” Romana Polańskiego.

„Student Body”, reż. Lee Ann Kurr

Montse Hernandez w „Student Body” wcieli się w postać Jane Shipley, uczennicy liceum, która stara się odnowić kontakt ze swoją przyjaciółką z dzieciństwa i równocześnie dopasować się do zbuntowanego środowiska, w którym aktualnie się obraca. Interwencja zarządu szkoły zamiast sytuację polepszyć jeszcze ją pogarsza. Jane i jej niegdysiejsza koleżanka nieoczekiwanie wpadają w poważne kłopoty.

„Terrifier 2”, reż. Damien Leone

Kontynuacja niskobudżetowego slashera z 2016 roku tego samego twórcy, Damiena Leone'a (ponownie wziął na siebie i reżyserię, i scenariusz). Morderczy klaun powraca, by zgodnie ze swoją tradycją sieć terror w halloweenową noc. Tym razem Art the Clown uweźmie się na pewną nastolatkę i jej młodszego brata.

„Malignant”, reż. James Wan

Twórca między innymi „Piły”, dwóch części „Obecności” i dwóch rozdziałów „Naznaczonego”, James Wan, o czym już mniej osób wie, swego czasu stworzył powieść graficzną pt. „Malignant Man”, którą wydano w 2012 roku (albo 2011, jeśli spojrzeć na inne źródła). A teraz szykuje się filmowa wersja tego literackiego przedsięwzięcia Wana. W jego własnej reżyserii i na podstawie scenariusza, który opracował wespół z Ingrid Bisu, która w swojej filmografii ma między innymi aktorski występ w „Zakonnicy” Corina Hardy'ego, wchodzącej w skład „The Conjuring Universe”, franczyzy zapoczątkowanej przez nikogo innego, jak właśnie Jamesa Wana.

„Brahms: The Boy II”, reż. William Brent Bell

Pamiętacie jeszcze „The Boy”z 2016 roku? Otóż, reżyser tamtego obrazu (oraz m.in. „Stay Alive” i „Demonów” z 2012 roku) postanowił wrócić do tego tytułu. Scenarzysta pierwszej części też zaangażował się w ten projekt - Stacey Menear usiadł i napisał scenariusz sequela „The Boy”, i proszę bardzo już niedługo będziemy mogli powrócić do posiadłości Heelshire'ów i popatrzeć sobie na „przepiękną” historię przyjaźni małego chłopca z lalką imieniem Brahms.

„A Quiet Place: Part II”, reż. John Krasinski
John Krasinski ponownie zabierze nas w swoje ciche miejsce. Sequel jego hitowego horroru z 2018 roku, ze znanymi już bohaterami. I oczywiście antybohaterami. W roli Evelyn Abbott ponownie wystąpi Emily Blunt, która wraz ze swoją rodziną znowu będzie mierzyć się z krwiożerczymi potworami. Jeśli krążące w Internecie informacje się sprawdzą, to w drugiej odsłonie „Cichego miejsca” zostanie przedstawiona geneza bestii, które w uniwersum Johna Krasinskiego zdziesiątkowały ludzkość.

„Candyman”, reż. Nia DaCosta
Duchowy następca kultowego slashera Bernarda Rose'a z 1992 roku, powstałego w oparciu o opowiadanie Clive'a Barkera pt. „Zakazany”. Film w reżyserii twórczyni „Little Woods” (2018), Nii DaCosty, którego scenariusz powstał we współpracy Wina Rosenfelda i Jordana Peele'a (tak, tego od „Uciekaj!” i „To my”). Nowy „Candyman” ma być bezpośrednią kontynuacją pierwszej części serii filmów o czarnoskórym mordercy z hakiem w miejscu dłoni, a w roli tytułowej być może znowu wystąpi Tony Todd. Akcja ma toczyć się w Chicago, w którym to ktoś znowu (wzorem Virginii Madsen, tj. Helen Lyle), na swoje nieszczęście, postanowi zgłębić legendę o Candymanie.

„Insidious: The Dark Realm”, reż. James Wan
Czy najnowsza odsłona „Naznaczonego” będzie kontynuacją drugiej części, czy podejmie któryś z tematów poruszonych w preguelach jedynki – jeszcze nie wiadomo. Na ekranie prawdopodobnie znowu zobaczymy Lin Shaye, ale wbrew pozorom to nic nie mówi o czasie akcji „Insidious: The Dark Realm”, bo nie można wykluczyć retrospekcji. Najlepszą wiadomością dla fanów tej serii horrorów zapewne jest ta, że reżyserię wziął na siebie James Wan. Twórca dwóch pierwszych odsłon „Naznaczonego” wraca do tego uniwersum – a przynajmniej takie informacje krążą w przestrzeni publicznej.

„Escape Room 2”, reż. Adam Robitel
Adam Robitel wraca do świata zabójczych zagadek („Escape Room” z 2019 roku). Zarys fabuły nie jest jeszcze znany, ale można się spodziewać kolejnych wymyślnych pułapek a la „Piła” i skomplikowanych zagadek, które aby przeżyć należy rozwiązać w czasie narzuconym przez organizatorów tej (haha) „zabawy”. Grupka nieszczęśników i mordercze pokoje – dobrze myślę?

„Things Heard and Seen”, reż. Shari Springer Berman, Robert Pulcini
Amanda Seyfried w horrorze/thrillerze opartym na powieści Elizabeth Brundage, który rozegra się w małym amerykańskim miasteczku. Młoda para przeprowadza się na farmę mającą krwawą historię – morderstwo poprzednich właścicieli. Ich próby przystosowania się do nowego życia zakłóca tragiczna przeszłość tego miejsca. Nowi mieszkańcy miasteczka stopniowo są wciągani w niebezpieczną intrygę, w której jednak niekoniecznie to im przypadnie w udziale rola ofiar.

„The Rental”, reż. Dave Franco
Debiutujący w pełnym metrażu reżyser Dave Franco (dotychczas najprężniej realizujący się w aktorstwie) przygotowuje horror, przy rozpisywaniu którego pomagał mu Joe Swanberg. „The Rental” ma skupiać się na dwóch parach, które spędzają weekend w wynajętym domku letnim.

„The Crooked Man”
Gdzie spojrzeć, tam „The Conjuring Universe”... Horror o Krzywym Człowieku, który swój pierwszy występ w tej franczyzie miał w „Obecności 2” Jamesa Wana. Jest szansa, że z tą kreacją ponownie zmierzy się Javier Botet, ale to jeszcze nic pewnego. Ani obsada, ani nawet reżyser nie są jeszcze znani, ale scenariusz (być może przedwcześnie) przypisuje się już Mike'owi Van Waesowi, a jako pomysłodawcę tej jeszcze nieznanej opinii publicznej opowieści (tj. ponoć obmyślił fabułę) podaje się Jamesa Wana, który ma być także współproducentem „The Crooked Man”.

wtorek, 26 listopada 2019

Camilla Sten „Osada”


Pod koniec lat 50-tych XX wieku zniknęli prawie wszyscy mieszkańcy górniczej osady Silvertjarn. Na miejscu znaleziono tylko jedną żywą istotę – nowo narodzoną dziewczynkę – i zaledwie jedno ciało. O pozostałych blisko dziewięciuset osobach zaginął wszelki słuch, a Silvertjarn nigdy ponownie nie zostało zaludnione.
Sześćdziesiąt lat później początkująca dokumentalistka, Alice Lindstedt, wreszcie może spełnić swoje marzenie. Stworzyć film dokumentalny o Silvertjarn, miejscu pochodzenia jej babci, którym Alice zainteresowała się pod wpływem jej opowieści. Wraz ze swoimi przyjaciółmi Tone i Maxem oraz zatrudnionymi do tego projektu Emmy i Robertem, Alice ma spędzić w tej opuszczonej osadzie pięć dni, podczas których zamierza zebrać jak najwięcej materiału do swojego filmu. Ma też cichą nadzieję na to, że uda jej się rozwikłać zagadkę zniknięcia prawie całej populacji Silvertjarn w 1959 roku. Prace nad filmem i poszukiwanie odpowiedzi szybko jednak zamieniają się w walkę o przetrwanie. W odciętej od świata osadzie Alice i jej ekipa nieoczekiwanie będą musieli zmierzyć się z największym koszmarem w swoim życiu. Koszmarem, z którego mogą nie wyjść żywi.

Camilla Sten, córka poczytnej autorki kryminałów Viveki Sten, na rynku literackim zadebiutowała w 2016 roku, dystopijnym thrillerem pt. „En annan gryning”. Pierwotnie wydana w 2019 roku „Osada” (oryg. „Staden”) to jej druga samodzielna powieść, ale w swojej bibliografii ma jeszcze kilka książek napisanych wspólnie z matką. Poza tym studiuje psychologię na Uniwersytecie w Uppsali oraz pisze artykuły na temat rasizmu i współczesnej polityki, którą interesuje się od dzieciństwa. Już wtedy zwykła nazywać się feministką, a z biegiem lat tylko się w tym przekonaniu ugruntowywała. Jej druga powieść, „Osada”, to mieszanka thrillera i horroru, porównywana głównie do twórczości Stephena Kinga, C.J. Tudor i Johna Ajvide Lindqvista.

Położona z dala od cywilizacji osada, w której przed sześćdziesięcioma laty doszło do nadal niewyjaśnionego zniknięcia jej blisko dziewięciuset mieszkańców. Czyż można wybrać lepszą scenerię dla powieści grozy? Pomyślcie tylko: niszczejąca, wyludniona wioska na ekstremalnie zacisznym spłachetku Szwecji, w której pod koniec lat 50-tych XX wieku doszło do swego rodzaju powtórki z Roanoke, wyspy w Karolinie Północnej, z której w tajemniczych okolicznościach w drugiej połowie XVI wieku zniknęli wszyscy koloniści. No czyż to nie brzmi nader obiecująco? Gdyby komuś jednak było mało, to dodam, że Camilla Sten sięga tutaj po motyw bodaj najbardziej kojarzony z filmowymi horrorami nastrojowymi found footage i mockumentary. Bo bohaterami swojej niebywale trzymającej w napięciu opowieści czyni młodych dokumentalistów – pięć osób przybywających do opuszczonej wioski po to, by nakręcić o niej film. To mało prawdopodobne, ale kierowniczka tego projektu i zarazem narratorka większej części powieści, Alice Lindstedt, w głębi serca liczy też na to, że uda im się rozwikłać zagadkę zniknięcia populacji Silvertjarn sięgającej sześćdziesięciu lat wstecz. Dotychczas nikomu się to nie udało, ale i od dawna nikt tym miejscem szczególnie się nie interesuje. Wioska po prostu od lat niszczeje. Nikt tam nie zagląda, a i też niewiele osób wie o jej istnieniu. To swego rodzaju martwy punkt na mapie Szwecji, o którym Alice ma nadzieję, że już wkrótce zrobi się naprawdę głośno za sprawą jej dokumentu. Camilla Sten pokazuje w „Osadzie”, że postacie są dla niej bardzo ważne, że nie wykorzystuje ich jedynie do napędzania właściwej akcji swojej książki, tylko chce by za nimi wszystkimi szła jakaś historia. Najmniej wiemy o Robercie, kamerzyście, który najprawdopodobniej jest w związku z Emmy, w przeciwieństwie do Alice odnoszącą sukcesy w branży filmowej artystką, którą główna bohaterka „Osady” zaangażowała do tego projektu niejako z konieczności. Małomówny Robert daje się poznać jako człowiek sumiennie wykonujący swoje obowiązki, profesjonalista, który bez dyskusji wypełnia wszystkie polecenia, niemniej bardziej niż na filmie zależy mu na Emmy. Max z kolei jest długoletnim przyjacielem Alice, jak się wydaje osobą, na której ta ambitna dokumentalistka najbardziej może liczyć. To on daje jej największe wsparcie w tych arcyważnych dla niej chwilach. Bo Alice wreszcie dostaje szansę na spełnienie swojego największego marzenia – nareszcie może ruszyć z pracą nad filmem o osadzie, którą zainteresowała się już w dzieciństwie, za sprawą rozlicznych opowieści swojej babci, która wychowała się w tym miejscu. Gdy dorosła Alice dostała czegoś bardzo zbliżonego do obsesji na punkcie Silvertjarn. Sten zadbała o to, by czytelnicy coraz bardziej uprzedzali się do głównej bohaterki „Osady”. Jej zachowanie i przemyślenia, w które dostajemy dosyć szeroki wgląd dają nam obraz osoby, która jest gotowa podjąć wszelkie ryzyko, aby wreszcie ziścić swoje marzenie. Dla dokumentu, któremu nadała tytuł „Miasto” ta dwudziestoparoletnia kobieta najwidoczniej jest gotowa wiele poświęcić. A taka postawa w horrorze zazwyczaj nie wróży dobrze. Tylko czy „Osadę” na pewno można nazwać horrorem? Jedni twierdzą, że tak. Inni natomiast upierają się przy thrillerze. A ja uważam, że obie te frakcje mają słuszność. Druga samodzielna powieść szwedzkiej powieściopisarki Camilli Sten to w moim pojęciu doskonale zrównoważona mieszanka elementów kojarzonych z oboma tymi gatunkami – historia utrzymana tak w konwencji horroru nastrojowego, jak rasowego dreszczowca. Sten porusza się w ich ramach z taką swobodą, bez widocznego trudu sprawia, że przenikają się one tak płynnie, że punktów stycznych praktycznie się nie rejestruje. Horror i thriller na kartach „Osady” trwają w symbiozie, której wprost nie mogłam nie podziwiać. W tych nielicznych momentach, w których byłam zmuszona powrócić do rzeczywistości. A tym samym zostawić na chwilę bohaterów, z którymi bynajmniej rozstawać się nie chciałam.

Akcja „Osady” toczy się po dwóch torach oddalonych od siebie o sześćdziesiąt lat. Zdecydowanie więcej miejsca Camilla Sten daje Alice Lindstedt i pozostałym czterem członkom ekipy pracującej nad filmem dokumentalnym (bądź serialem, bo taki plan też istnieje) o Silvertjarn. Te spisane z punktu widzenia głównej bohaterki „Osady” rozdziały nierównomiernie przeplatają się z retrospekcjami. Rozgrywającymi się w drugiej połowie lat 50-tych XX wieku wydarzeniami, w centrum których stoi prababka Alice, Elsa Kullman, jedna z mieszkanek Silvertjarn. Sten stopniowo odkrywa przed nami te karty historii, które bardzo chciałaby znać Alice. Czy pozna przyczyny nagłego wyludnienia Silvertjarn w 1959 roku? Jedno jest pewne: my zapoznamy się z okolicznościami, które do owego masowego zniknięcia doprowadziły. Sten nie pozostawia nam co do tego żadnych wątpliwości. Wcześniej czy później (najpewniej później) dowiemy się dlaczego Silvertjarn stało się miastem widmem. Zapomnianą osadą, którą Alice zamierza wydobyć z mroków historii. Autorka nie bawi się w długie wstępy, nie każe nam czekać na przyjazd dokumentalistów do tej, jak się wydaje, przeklętej osady. Po raz pierwszy spotykamy się z nimi, gdy zmierzają już do Silvertjarn. A i ta podróż dla nas nie trwa długo, bo już, już widzimy zaniedbaną wioskę, którą, używając słów Shirley Jackson (w tłumaczeniu Pauliny Braiter), „pokrywa gruby płaszcz ciszy” i nad którą góruje (niczym Dom Marstenów z „Miasteczka Salem” Stephena Kinga?) kościół, do którego za młodu regularnie chadzała nieżyjąca już babcia Alice. Przyznaję się bez bicia, że czułam się mocno nieswojo w tym wykreowanym przez wcześniej nieznaną mi szwedzką pisarkę (tak, tak, jej matkę kojarzyłam) miejscu. Nie tylko przez sam jego wygląd – niszczejące budynki stłoczone na niewielkiej przestrzeni otoczonej lasami i ani jednego żywego ducha w zasięgu wzroku i słuchu (dotyczy to także zwierząt) – ale również przez garść złowieszczych informacji o Silvertjarn już na samym początku książki podanych przez Sten. Najbardziej dręczyło mnie nie to, że sześćdziesiąt lat wcześniej prawie cała populacja tej szwedzkiej (fikcyjnej) osady zniknęła z powierzchni ziemi. Prawie cała, bo zostało niemowlę. I jedno ciało. Właśnie ten widok autentycznie zakleszczył się w moim umyśle. Widok doprawdy straszny. Zwłoki kobiety przywiązane do pala. Kobiety, którą ponad wszelką wątpliwość ukamienowano. A jakby tego było mało, ofiarą tego niebywałego okrucieństwa stała się osoba szczególnie bezbronna i jak się wydaje zupełnie nieszkodliwa (tj. stanowiąca zagrożenia co najwyżej dla siebie samej). Kobieta, która od urodzenia wymagała opieki przez swoją daleko posuniętą niepełnosprawność intelektualną. Łzy poleciały dużo później, ale już obraz jej zwłok odmalowany przez Sten w prologu „Osady” niepomiernie mnie przygnębił, jednocześnie sygnalizując zagrożenie całkowicie wyzbyte tego, co nie bez pychy zwie się człowieczeństwem. Pewnie nie znajdzie się ani jeden odbiorca omawianej powieści, który będzie potrzebował wyraźnych wskazówek, aby wypracować w sobie przekonanie, że młodzi dokumentaliści są obserwowani przez jakąś istotę. Niekoniecznie człowieka z krwi i kości. Miejsce to równie dobrze może być nawiedzone przez duchy, jak zresztą głosi jedna z legend krążących na temat tej od przeszło pół wieku wyludnionej osady. Zainteresowanie opinii publicznej tym zakątkiem Szwecji jest jednakowoż zaskakująco niewielkie, bo jak zauważa jedna z postaci wykreowanych przez Sten na potrzeby tej opowieści, takie miejsce powinno przecież działać jak magnes na poszukiwaczy silnych wrażeń. Z domorosłymi badaczami zjawisk paranormalnych na czele. Ale z jakiegoś powodu tak się nie dzieje. Alice ma na to wyjaśnienie, ale długoletni fani horrorów najprawdopodobniej będą doszukiwać się w tym drugiego dna. Może działa tu jakaś nadnaturalna siła odpychająca co mniej zdeterminowanych poszukiwaczy mocnych wrażeń od tej wręcz boleśnie cichej osady. Jeśli to prawda, to Alice to nie dotyczy. Bo ta kobieta niczego nie pragnie tak, jak odkrycia tajemnicy Silvertjarn. Jej niezdrową obsesję na tym punkcie najlepiej obrazuje relacja z Tone. Sten stosunkowo szybko daje nam do zrozumienia, że dla Alice bardziej liczy się jej dokumentalny projekt od zdrowia jej bodaj najlepszej przyjaciółki. Relacja doprawdy zajmująca, głównie przez ewidentnie złowrogi wydźwięk jakim ją nacechowano, ale silniej elektryzowała mnie sytuacja z Emmy. Alice od lat chowa do niej, nie tak znowu nieuzasadnioną, urazę – nie potrafi i nawet nie chce jej wybaczyć tego, co jej zrobiła w czasach studenckich i tak naprawdę wolałaby już nigdy jej nie oglądać. Do zaangażowania Emmy w to przedsięwzięcie zmusił ją jednak niedopinający się budżet. Alice w swoim przekonaniu została postawiona przez takim oto wyborem: albo w najlepszym razie odłoży w czasie realizację swojego wymarzonego projektu, albo wciągnie do ekipy swoją niegdysiejszą przyjaciółkę, którą od już od dłuższego czasu, delikatnie mówiąc, nie darzy sympatią. Emmy tymczasem... Cóż, nie sposób nie założyć, że to ten typ bohaterki, który nic tylko będzie mieszał. Utrudniał innym pracę, wywoływał niepotrzebne konflikty, a być może nawet spróbuje przejąć kierownictwo nad realizacją, które jak by nie patrzeć należy się Alice. Sęk w tym, że Sten więcej alarmujących sygnałów wysyła do odbiorcy od Alice, a nie Emmy. Wiele wskazuje na to, że autorka odwraca role – w pewnym sensie pogrywa sobie z oczekiwaniami przynajmniej tych odbiorców, którym czy to literatura, czy kinematografia grozy jest znana na tyle, by podciąganie zaludniających takie opowieści postaci pod wypracowane przez innych twórców modele przychodziło im niejako instynktownie. Camilla Sten ten swoisty eksperyment posuwa jeszcze dalej – nie tylko rysy psychologiczne bohaterów „Osady” są nieoczywiste, ale i ich walka o przetrwanie tak do końca nie przebiega pod dyktando rożnej maści mrocznych opowieści. Nie mówię tutaj o motywie... Żeby za wiele nie zdradzać nazwę go sprawcą całego tego zamieszania (tj. tragicznych wydarzeń sprzed ponad pół wieku, których najprawdopodobniej śmiercionośne echa docierają do czasów obecnych). Z tą tematyką długoletni miłośnicy tak horrorów, jak thrillerów musieli się już spotkać, ale czy ta powtarzalność będzie im przeszkadzać? Mocno w to wątpię, bo Camilla Sten beznamiętną kopistką z całą pewnością nie jest. Mocno klimatyczna i właściwie nieustannie trzymająca w napięciu „Osada” to powieść mimo wszystko tchnąca sporą świeżością. Niezwykle wciągająca nowa opowieść korzystająca ze znanych i przez wielu lubianych motywów wywodzących się z tradycji horroru i thrillera. Napisana tak, że podejrzewam, iż nawet osoby nieprzepadające za literaturą grozy z ochotą popłyną na tej fali, dadzą się ponieść upiornej aurze Silvertjarn. Opuszczonej osady, w której „na naszych oczach” rozegra się istny koszmar. I to w dwóch epokach.

I co mam dodać? Chyba jest już całkowicie jasne, że uważam, iż każdy zwolennik nastrojowych horrorów i thrillerów literackich po drugą samodzielną powieść szwedzkiej pisarski Camilli Sten sięgnąć powinien. I to jak najszybciej. Nad tym nie ma co się dłużej rozwodzić, więc... Aha, wiem co trzeba dodać. Otóż zauważyłam pewne niedopatrzenie, bo chyba tak to należy nazwać. Niedopatrzenie polskich wydawców, bo przepraszam, gdzie polskojęzyczna publikacja debiutanckiej powieści Camilli Sten? Dlaczego utwór „En annan gryning” jeszcze nie pojawił się na naszym rynku i co istotniejsze: kiedy premiera? Bo zakładam, że i ta książka raczej prędzej niż później doczeka się polskiego wydania. Innej możliwości nawet nie biorę pod uwagę i przypuszczam, że ten głos zostanie wzmocniony. Że chór dopominający się o „En annan gryning” będzie całkiem liczny, bo nie sądzę, że znajdzie się wielu sympatyków mrocznych opowieści, których „Osada” nie zadowoli. Jeśli już nie zachwyci, tak jak zachwyciła mnie.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 24 listopada 2019

„Charlie Says” (2018)


Trzy lata po zabójstwach w domach Tate i LaBianca, należące do tak zwanej Rodziny Charlesa Mansona, Leslie 'Lulu' Van Houten, Patricia 'Katie' Krenwinkel i Susan 'Sadie' Atkins, nadal przebywają w celach śmierci w Kalifornii, choć ich kary z konieczności zmieniono na dożywotnie więzienie. Naczelniczka zwleka z przeniesieniem ich do zwykłych cel z powodu obaw o bezpieczeństwo ich i innych osadzonych. Leslie, Patricia i Susan nadal są wyznawczyniami filozofii Mansona, nadal go kochają i mówią głównie o nim. Naczelniczka więzienia zwraca się więc do Karlene Faith, kobiety zajmującej się edukacją osadzonych w tym zakładzie karnym. Faith zgadza się na zajęcia z nimi, wierząc, że zdoła wykorzenić z ich umysłów filozofię Mansona. A to może być największe wyzwanie w karierze Karlene Faith.

Mary Harron i Guinevere Turner: duet kojarzony głównie z bezkompromisowym thrillerem opartym na mocnej powieści Breta Eastona Ellisa pt. „American Psycho” (scenariusz napisały wspólnie, ale reżyserią zajęła się już tylko Mary Harron). Czy potrzeba większej zachęty do sięgnięcia po nowszy owoc ich współpracy, film zatytułowany „Charlie Says”? Jeśli tak, to proszę bardzo: Guinevere Turner pisząc scenariusz tej produkcji opierała się na „The Family” Eda Sandersa i „The Long Prison Journey of Leslie Van Houten: Life Beyond the Cult” - literaturze faktu z obszernej biblioteki poświęconej sprawie Charlesa Mansona. Przywódcy sekty zwanej Rodziną, która (tj. kilku jej członków) latem 1969 roku za jego namową dopuściła się kilku odrażających morderstw. „Charlie Says” nie koncentruje się, tak jak inne filmy inspirowane tą sprawą, przede wszystkim na Charlesie Mansonie, czy Sharon Tate i jej znajomych, którzy padli ofiarami (między innymi oni) jego szaleństwa. Film w reżyserii Mary Harron w głównej mierze skupia się na trzech członkiniach jego sekty, ze wskazaniem na Leslie Van Houten, której Charles nadał imię Lulu. „Charlie Says” przyjmuje głównie jej perspektywę – punkt widzenia oprawczyni, ale i ofiary. Ofiary prania mózgu dokonanego przez Charlesa Mansona. Pierwszy pokaz filmu odbył się we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a jego szeroka dystrybucja ruszyła w maju 2019 roku w Stanach Zjednoczonych.

Amerykański thriller psychologiczny zmiksowany z dramatem, który jak by na to nie patrzeć, w dosyć kontrowersyjny sposób podchodzi do jednej z najgłośniejszych kryminalnych spraw w historii Stanów Zjednoczonych. „Charlie Says” nie jest pionierem w tym temacie, bo w literaturze można odnaleźć pozycje, które przedstawiają morderczynie na usługach Charlesa Mansona (przykuwająca uwagę Matta Smitha) także w charakterze ofiar. Czy godnych współczucia, to już każdy sam musi rozsądzić, ale nazywanie ich ofiarami grubą przesadą nie jest (biorąc pod uwagę oficjalną wersję wydarzeń). Inna sprawa, czy to je usprawiedliwia. Mary Harron starała się pokazać w swoim filmie ten swoisty dualizm – konflikt dwóch biegunów w młodych, zagubionych, łaknących miłości umysłach. I mówimy tutaj o kobietach, które bez zmrużenia oka pozbawiały życia/okaleczały ludzi, którzy tak naprawdę niczym im się nie narazili. Tylko dlatego, że Charlie sobie tego zażyczył. Mówimy o kobietach, które były dumne z tego co zrobiły, dosłownie chełpiły się swoimi potwornymi zbrodniami. Bo one wcale nie patrzyły na to w takich kategoriach. Były święcie przekonane, że morderstwo jest wyrazem wielkiej miłości. Zapytacie: skoro tak, to dlaczego nie zabiły człowieka, którego kochały najbardziej? Dlaczego pozwoliły żyć swojemu guru? To jedna z niezliczonych sprzeczności rządzących w ich niewielkim światku. W nie tak znowu hermetycznej społeczności, którą Charles Manson zbudował sobie na kalifornijskim ranchu, wcześniej wynajmowanym filmowcom, którzy kręcili tu swoje dzieła. Nikt tutaj nie zawracał sobie głowy analizowaniem słów człowieka, który zwykł utożsamiać się z Jezusem Chrystusem. Charlie mówi, że w jego świecie nie ma żadnych reguł, podczas gdy ciągle wprowadza jakieś zasady, których należy bezwzględnie przestrzegać. Na przykład przy stole kobietom wolno nałożyć sobie jedzenie dopiero, gdy wszyscy mężczyźni to zrobią. Kobietom zabrania się trzymania pieniędzy – wszystkie banknoty i monety mają obowiązek przekazywać mężczyznom. „Charlie Says” pokazuje te i inne sprzeczności pomiędzy słowami i czynami Mansona. Mówi też o fantazjach, które zaszczepił swoim wyznawcom. Może i sam w nie nie wierzył. A może tak. Być może on naprawdę wierzył, że ludzie mogą zamienić się w elfy, że prędzej czy później dojdzie do wojny pomiędzy rasą białą i czarną, którą wygrają ci drudzy, po czym on i jego wyznawcy obejmą rządy nad światem. To do tego sprowadza się tak zwany Helter Skelter – apokaliptyczna wizja jednego z największych zbrodniarzy w historii Stanów Zjednoczonych, która niewykluczone, że została sklecona głównie na potrzeby procesów sądowych (patrz: „Manson. CIA,narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood” pióra Toma O'Neilla i Dana Piepenbringa). „Charlie Says” skupia się jednak na oficjalnej wersji wydarzeń (rzecz jasna mocno skróconej), najbardziej rozpowszechnionej przez Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry'ego w ich książce „Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”. Z perspektywy (nie dosłownie: realizacja tradycyjna) Leslie Van Houten i już w mniejszym stopniu Karlene Faith (przyzwoita kreacja Merritt Wever), nieżyjącej już feministki i działaczki na rzecz praw człowieka, która rozpostarła opiekuńcze skrzydła również nad skazanymi członkiniami tzw. Rodziny Charlesa Mansona. Akcja filmu Mary Harron toczy się w dwóch okresach – więzienne życie Leslie Van Houten, Patricii Krenwinkel i Susan Atkins (w tych przekonujących rolach kolejno Hannah Murray, Sosie Bacon i Marianne Rendón) przeplata się tutaj z retrospekcjami pokazującymi ich egzystencję u boku Charlesa Mansona. Ci którzy oczekują krwawej jatki na miarę „American Psycho” najpewniej mocno się rozczarują. Brutalizm w „Charlie Says” przejawia się głównie w sferze psychologicznej. Mordy, których na jego rozkaz dopuściło się parę „owieczek” Mansona zostały zmarginalizowane, przy czym rzeź dokonana w domu państwa LaBianca w dużo mniejszym stopniu niż makabra dokonana w domu Sharon Tate i Romana Polańskiego. Niemniej moim zdaniem twórcy „Charlie Says” w żadnym z tych przypadków nie oddali należycie ohydy zbrodni, których dopuściły się te – och popłaczę się – zagubione duszyczki. Kogo jak kogo, ale Mary Harron nie sposób uznać za reżyserkę jak ognia unikającej dosadności (odsyłam do „American Psycho”). Skąd więc ta łagodność? Czy ten przekaz był motywowany godną pochwały niechęcią do swego rodzaju żerowania na autentycznych zbrodniach (epatowanie krwawą makabrą w calach zarobkowych), czy miało to raczej służyć ociepleniu wizerunków młodych ludzi, którzy stali się narzędziami zdemoralizowanej jednostki, która bez większego wysiłku zdołała ich sobie przyporządkować? Cóż, chciałabym by było inaczej, ale odniosłam wrażenie, że twórcom bardziej zależało na tym drugim.
 
Tym, co w mojej ocenie najbardziej się twórcom „Charlie Says” udało, to oprawa wizualna. Zdjęcia ze swego rodzaju dwóch światów -. kolorowe, pozornie bezproblemowe, swobodne życie na kalifornijskim ranchu pod przewodnictwem charyzmatycznego mężczyzny oraz monotonna, beznadziejna, zimna egzystencja więzienna – nie są co prawda stylizowane na kino z końca lat 60-tych i początku 70-tych XX wieku, na które to okresy przypada akcja omawianego filmu, ale i bez tego realizatorom moim zdaniem udało się tchnąć w to ducha tamtej epoki. „Charlie Says”, jak wiele innych XXI-wiecznych filmów, jest utrzymany w atmosferze retro, ale niepociągniętej aż tak daleko, by widz miał poczucie, że filmowcom zależało na wytworzeniu złudnego wrażenia obcowania z produkcją z dawnych lat. Klimat retro, realizacja współczesna – tak to w wielkim skrócie można określić. Odpowiadający za zdjęcia Crille Forsberg celowo utrzymał większość retrospekcji w cieple, którego próżno szukać w umownej teraźniejszości (początek lat 70-tych XX wieku, trzy lata po morderstwach w domach Tata i LaBianca). Końcówka lat 60-tych dwudziestego stulecia dla Leslie Van Houten, pierwszoplanowej postaci „Charlie Says” właśnie taka była: kolorowa i ciepła. Oczywiście, zdarzało jej się odbierać jakieś niepokojące sygnały, ale to jakoś szczególnie nie zakłócało szczęścia, jakie odnalazła w tzw. Rodzinie. Sekcie założonej przez Charlesa Mansona, wśród podobnych sobie zagubionych duszyczek, które dopiero tutaj znalazły upragnioną miłość. Bo Charles Manson naprawdę kochał swoje „owieczki”... albo władzę, którą nad nimi sprawował. Takiej możliwości Leslie Van Houten jednak w tamtym okresie do siebie nie dopuszczała. Tak jak i innym osobom chorobliwie zapatrzonym w tego mężczyznę o aparycji hipisa, wystarczyła jej świadomość, że Charlie ją kocha. Zresztą nie tylko on. Mary Harron w swoim filmie pokazuje również zależności pomiędzy jego wyznawcami – skupia się też na uczuciach, jakimi ci młodzie ludzie darzyli się nawzajem. Bo to też nie było bez znaczenia. Bezwarunkowa miłość, jaką darzyli swojego guru to jedno, ale według Harron nie mniej istotne było to, co każdy z nich odnajdywał u innych ofiar prania mózgu przeprowadzanego przez Mansona. Leslie, tak jak pozostali, przywiązała się do całej tej społeczności – znalazła w niej wielu przyjaciół, jak myślała bratnich dusz, których wcześniej nie miała. Kiedy weszła w szeregi Rodziny odkryła, że za takim życiem zawsze gdzieś w głębi serca tęskniła, że odnalazła wreszcie bezpieczną przystań, w której nie ma znaczenia skąd pochodzisz, ani co do tej pory osiągnąłeś. Ego dla Charlesa Mansona jest czymś, czego trzeba jak najszybciej się pozbyć. Zabić, unicestwić. Niechaj zostanie tylko miłość i słodkie poczucie wolności. Leslie też czuje się wolna, pomimo tego, że w miejscu, do którego trafiła tak naprawdę panuje patriarchat. Na szczycie jest oczywiście Charles Manson. To ten niespełniony muzyk i recydywista jest tutaj najważniejszy. Drudzy w tej hierarchii są pozostali mężczyźni. A kobiety...? „Niewolnice” to chyba za mocne słowo, bo one czerpały przyjemność z takiego życia. Tak naprawdę nikt ich na tym nieszczęsnym ranchu siłą nie trzymał. Praktycznie nikt ich do niczego nie zmuszał. W każdej chwili mogły odejść, ale nie chciały, a przynajmniej tak przedstawiono to w „Charlie Says” (bo zeznania w tej sprawie były różne, a i wersje niektórych osób się zmieniały). Te w zasadzie znane już z innych filmów i książek wydarzenia przeplatają się z późniejszym życiem więziennym trzech członkiń sekty Charlesa Mansona. Proporcje nie są równe – retrospekcje zajmują więcej miejsca, co mnie osobiście ucieszyło, bo choć takie dosyć szerokie ukazanie dalszych losów Leslie Van Houten, Patricii Krenwinkel i Susan Atkins, to coś innego od tego, do czego przyzwyczaili nas filmowcy mierzący się z tym tematem, to tak na dobrą sprawę zdecydowanie lepiej odnalazłam się w pospolitości. Pranie mózgu praktykowane przez Charlesa Mansona niektórym może wydać się zbyt mało widowiskowe. Ot, bujający w obłokach koleś bez trudu robiący z ludzi istne marionetki. Trochę golizny i w ogóle nieskrępowanego seksu (z orgią włącznie) i zaledwie szczypta przemocy fizycznej. Owszem, psychologiczna analiza tej sekty była jak najbardziej wskazana, ale już tempo obrane przez Mary Harron – bardzo powolny rozwój akcji – jakąś część odbiorców na pewno znuży. Mnie akurat nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: jestem wdzięczna twórcom „Charlie Says” za tak intensywne, w pewnym sensie wnikliwe studium prania mózgu praktykowanego przez Charlesa Mansona. Ale to nie znaczy, że moja satysfakcja była pełna. Byłaby, gdyby twórcy pokusili się o większą... sprawiedliwość? Tak, chyba tak to można nazwać. Może to tylko moje subiektywna odczucie, a nie obiektywna prawda, ale naprawdę wyglądało mi to tak, jakby filmowcy usilnie starali się zasiać we mnie współczucie do Laslie Van Houten, Patricii Krenwinkel i... tak nawet do Susan Atkins, która okazała taką niebywale wstrząsającą bezwzględność nawet kobiecie w zaawansowanej ciąży. Pamiętajcie o tym oglądając „Charlie Says”. Nie zapominajcie o zbrodniach, których te kobiety się dopuściły. Bo choć nie można zarzucić twórcom „Charlie Says” przemilczenia tego faktu, to nie da się ukryć, że więcej uwagi poświęcili krzywdzie odniesionej przez trzy zbrodniarki wchodzące w poczet tzw. Rodziny Charlesa Mansona. Krzywdzie, którą poniekąd same na siebie (i co gorsza na innych) sprowadziły. Poniekąd, bo przecież miały wyprane mózgi... A w każdym razie tę wersję obrano w „Charlie Says”, bo przez te wszystkie lata trochę innych teorii na temat całej tej sprawy się wykształciło. Nie mówię, że ta wersja wydarzeń jest fałszywa, ale nie zaszkodzi wspomnieć, że nie jest jedyna.

Dobry thriller psychologiczny, ale stronniczy. Tak muszę podsumować to dzieło Mary Harron, reżyserki kultowego „American Psycho”, brutalnego filmu opartego na jeszcze brutalniejszej powieści Breta Eastona Ellisa, pod tym samym tytułem. „Charlie Says” moim zdaniem nazbyt pobłaża zbrodniarkom. Może i nie serwuje nam z gruntu fałszywego obrazu wyznawców sekty Charlesa Mansona, z pewnością nie pomija milczeniem odrażających czynów, których się dopuścili, ale to nie znaczy, że oddaje całe okrucieństwo ich zbrodni. Nawet w tekście, a w tym przypadku już tyle by mi wystarczyło. Tak, tylko tego mi w tym dziele brakowało: trochę mniej współczucia dla ofiar prania mózgu i dużo więcej dla ofiar śmiertelnych. Bo czy twórcy do tego właśnie dążyli, czy nie, ja nie mogłam oprzeć się poczuciu, że próbuje się mnie nakłonić do spojrzenia litościwym okiem na przede wszystkim Leslie Van Houten, Patricię Krenwinkel i Susan Atkins. Skłaniam się ku temu, że taki był ich cel. A jeśli mam rację, to mimo wszystko trzeba im oddać, że to dosyć odważne posunięcie (acz nie nowatorskie). I w sumie tylko to w nim doceniam. To znaczy we wspomnianym przekazie „Charlie Says”, bo wszystko inne powodów do narzekań mi nie dało. Powolna i intensywna narracja, klimat końca lat 60-tych i początku 70-tych XX wieku, aktorstwo, duże skupienie na warstwie psychologicznej, w ogóle wszystko, poza tymi „biednymi morderczyniami” (wydźwięk, który niejako wbrew sobie silnie odbierałam), moim niewygórowanym wymaganiom sprostało.