niedziela, 10 listopada 2019

„Ekstaza” (2019)


Malarka Dezzy Donahue rozpaczliwie szuka inspiracji do swojego kolejnego dzieła. Od tego zależy jej być albo nie być w branży, którą kocha. Poza tym potrzebuje pieniędzy i musi wykonać zlecenie, za które pobrała zaliczkę. Po jednym szczególnie ciężkim dniu udaje się do znajomego dilera i nabywa narkotyk, którego nigdy wcześniej nie zażywała. Upojna noc w narkotykowym zamroczeniu u boku przyjaciółki Courtney i jej chłopaka Ronniego zmienia wszystko. Rano Dezzy odkrywa, że wreszcie pchnęła do przodu swoją pracę nad najnowszym obrazem. Ale tego nie pamięta. Przypuszcza jednak, że zawdzięcza to nowemu narkotykowi. Zaczyna inaczej na to patrzeć, gdy pojawia się pragnienie krwi.

Twórca „Almost Human” (2013) i „The Mind's Eye” (2015), Joe Begos, pracę nad swoim trzecim pełnometrażowym filmem, horrorem wampirycznym pt. „Bliss” (pol. „Ekstaza”), rozpoczął gdy był w finansowym dołku. Uznał bowiem, że to najlepszy sposób na zdobycie gotówki, a poza tym z jego osobistych przejść narodził się pomysł na postać Dezzy Donahue. Joe Begos zasiadł więc do pisania scenariusza (za czym nie przepada), a gdy kończył pojawiła się okazja na sfilmowanie tej historii. Begos i jego ekipa mieli do rozdysponowania zaledwie dwieście tysięcy dolarów, ale reżyser, scenarzysta i zarazem współproducent „Ekstazy” miał wizję, która nader wysokich kosztów generować nie mogła. Begos nie lubi efektów komputerowych. Nie tylko dlatego, że nawet w wysokobudżetowych filmach nie wyglądają dobrze, ale także przez to, że reżyser nie ma nad nimi takiej władzy, jak nad efektami praktycznymi. Od rozpoczęcia pracy nad scenariuszem „Ekstazy” do jej premiery na Tribeca Film Festival w kwietniu 2019 roku, minęło zaledwie około dziesięć miesięcy.

Amerykański horror z 2019 roku, który wygląda tak, jakby zrealizowano go w latach 70-tych XX wieku. Na tym zresztą Joemu Begosowi zależało. „Ekstazę” nakręcono na 16-milimetrowej taśmie, jaką stosowano w tamtym okresie. Zdjęcia autorstwa Mike'a Testina są ziarniste, przyblakłe, przybrudzone i podniszczone, podobnie jak w niskobudżetowych obrazach z dawnych lat. Retro klimat osnuwa jednak czasy albo nam współczesne, albo niedaleką przeszłość, na co wskazuje chociażby należący do głównej (anty)bohaterki telefon z klapką. Begos w „Ekstazie” chciał pokazać takie Los Angeles, jakie rzadko pokazuje się na ekranach kin. Miasto, w którym mieszka Dezzy Donahue przypomina każde inne wielkie miasto. Wypchane po brzegi obskurne kluby, zakurzone szyldy sklepów rozsianych przy chodnikach, zniszczone kamienice i skromne mieszkania. Takie jest Los Angeles w „Ekstazie”. Begos pokazuje w swoim filmie te miejsca, które sam często odwiedza – nie żadne tam wille z basenami, ogromne posiadłości, błyszczące apartamentowce, ani żadne wystawne życie ludzi żyjących w mitycznym Amerykańskim Śnie. Begos mówi jak jest. Brudno, biednie i w ogóle beznadziejnie. Narkotyki, alkohol, seks: tak wygląda nocne życie miasta idealizowanego w niezliczonych, notabene, hollywoodzkich filmach. Wy mieszkacie w podobnym miejscu. Dlaczego więc marzycie o zamieszkaniu w Los Angeles? Wydaje się, że właśnie takie zapytanie twórcy kierują do tych wszystkim osób, które dały się zmanipulować nieprzebranym produkcjom ukazującym próbkę American Dream. Dezzy Donahue, choć osiągnęła już pewien sukces w branży malarskiej, daleko do Amerykańskiego Snu. Wątpię, żeby w ogóle w ten mit wierzyła... Dla niej życie to nieustająca walka. Walka o utrzymanie się na powierzchni w świecie pełnym zgubnych pokus. Dezzy się im nie opiera. Stąpa po bardzo cienkiej linie. Kroczy straceńczą ścieżką, na którą łatwo jest wejść, ale zdecydowanie trudniej z niej zejść. Zamiast cały wolny czas poświęcać pracy, czołowa postać „Ekstazy” ucieka w narkotyki. I być może właśnie dzięki nowym prochom odzyskuje to, na czym zawsze najbardziej jej zależało. Wenę, tak przecież nieodzowną w jej pracy. Dezzy znowu może malować, wolałaby jednak pamiętać chwile, które spędza przy płótnie. Zakłada, że luki w pamięci powoduje narkotyk, dzięki któremu, jak myśli, powróciło do niej natchnienie. I to jakie! Dezzy ma pewność, że to będzie jej najlepsze dzieło, a i myślę, że widzowie będą zachwycać się owym cudeńkiem prawie na każdym etapie jego tworzenia. Joe Begos powierzył to zadanie uzdolnionemu artyście Chetowi Zarowi – to jemu zawdzięczamy wszystkie te niepokoje obrazy stopniowo pojawiające się na płótnie stojącym w dosyć obszernym mieszkaniu i zarazem pracowni Dezzy. A końcowy efekt... Cóż, chcę go! Od strony technicznej „Ekstaza” wypada wprost znakomicie. Hipnotyzujące migające światła, efektowny montaż (miejscami płynny, innymi razy z wyczuciem rwany), szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa (mocne brzmienia, ale i subtelniejsze zgrzytające tony) oraz oczywiście udana stylizacja zdjęć na lata 70-te XX wieku. Długoletni miłośnicy gatunku na pewno będą patrzeć na to z nostalgią – Begos i jego ekipa silnie uderzają w tę strunę, która myślę uwiera niejednego fana horroru. Bolesna tęsknota za starym dobrym kinem ożywa z całą swoją straszną mocą. Twórcy zdają się mówić: tak było kiedyś i czy Wam się to podoba, czy nie, te czasy bezpowrotnie minęły. No nie. Nie do końca, bo już choćby sama „Ekstaza” temu przeczy. Begos zabiera nas, miłośników kina grozy z lat 70-tych (i 80-tych) XX wieku, w podróż, którą obecnie organizują już tylko nieliczni twórcy. Bo coś takiego zwykle nie sprzedaje się tak dobrze, jak przeładowane efektami komputerowymi i jump scenkami, plastikowe twory. Choć, jak sam wyznał, pieniądze bardzo by mu się przydały, Begos idzie pod prąd. Zamiast trzymać się trendów robi niski ukłon w stronę tej niewielkiej grupy osób, której nikt nie przekona, że teraz filmowy horror ma się lepiej niż niegdyś. To żaden renesans zastąpić praktyczne efekty specjalne, obrazami generowanymi komputerowo. I żadną sztuką nie jest wciskanie jump scenek wszędzie, gdzie tylko się da. Z „Ekstazą” jest inaczej. Heh, po staremu.

Akcja „Ekstazy” nabiera tempa po upojnej nocy, którą pierwszoplanowa postać spędza w towarzystwie swojej przyjaciółki Courtney i jej chłopaka Ronniego. W niełatwą rolę Dezzy Donahue wcieliła się aktorka, z którą Joe Begos w pewnym sensie się utożsamia. Reżyser i scenarzysta „Ekstazy” zdradził, że kreująca Dezzy, Dora Madison, z charakteru i przede wszystkim podejścia do procesu tworzenia, bardzo go przypomina, co znacznie ułatwiło im współpracę. Właściwie to twórca „Ekstazy” wspomina ją w samych superlatywach – zupełnie jakby znalazł bratnią duszę. Rola Dezzy łatwa nie była nie tylko dlatego, że wymagała nagości, ale także przez stan, w jaki nierzadko wpadała ta postać. Ekstatyczne sceny z udziałem Dezzy, popadanie w czysty obłęd, również obłęd tworzenia, wszystkie chwile, w których kobieta traci kontakt z rzeczywistością (także niewinne, w porównaniu do pozostałych tego typu incydentów, zwykłe upojenie narkotykowe) wymagały od aktorki dużej swobody. Musiała popuścić hamulce, dać się porwać, niczego nie kontrolować, po prostu płynąć w tym szaleństwie. Bo Dora Madison właśnie to na ekranie doskonale oddaje – czyste szaleństwo, tak przekonujące, bo po części improwizowane. Już sama oprawa audiowizualna „Ekstazy” działała na mnie niemal hipnotycznie, ale wszystkie te ekstatyczne występy Madison jeszcze to podkręcały. Można powiedzieć, że ogarniał mnie istny paraliż na widok często zakrwawionej kobiety tworzącej swoje arcydzieło, ale nie tylko wtedy. Dezzy w pewnym momencie ogarnia łaknienie, którego wcześniej nie miała. Pragnienie krwi, co sugeruje, że stała się wampirzycą. Wiemy, kto za to odpowiada. Twórcy tego nie ukrywają. To znaczy nie, jeśli przyjąć tę interpretację. Bo tak naprawdę tę bądź co bądź niewyszukaną historię można odczytywać na dwa sposoby. „Ekstaza” z jednej strony jest horrorem wampirycznym w starym stylu. A konkretniej nawiązującym do przesyconych erotyzmem filmów o wiecznie żywych homo- i biseksualnych istotach płci żeńskiej żywiących się ludzką krwią. Pewnie nie każdy zna filmowe wampiry od tej strony, ale długoletnim wielbicielom gatunku taki obraz tych krwiopijczych stworzeń zapewne obcy nie jest. Dezzy, tak jak jej poprzedniczki, prowadzi iście hedonistyczny tryb życia. Już przed tą potencjalną przemianą w wampirzycę nie stroni od alkoholu, narkotyków i przygodnego seksu, ale gdy już ogarnia ją pragnienie krwi, przed naszymi oczami stopniowo rozpościerają się prawdziwie dantejskie sceny. Nazwać wówczas Dezzy hedonistką to mało. Pierwszoplanowa postać „Ekstazy” przekształca się w odrażającego potwora, który w niczym nie przypomina tych wszystkich pseudowampirów, do których wzdycha tak wielu współczesnych widzów. Zapewne nie znajdzie się ani jeden odbiorca trzeciego pełnometrażowego filmu Joego Begosa, który zamarzy o zostaniu kimś takim bądź związku z kimś takim, jak Dezzy Donahue. Podkreślam to dlatego, że obraz wampira został wyidealizowany, tak przez kino, jak literaturę. Oczywiście nadal pojawią się filmy, w których krwiopijcy to nie zdobywcy nastoletnich serc tylko najprawdziwsze bestie, których czyny... W sumie to nie mogę sobie przypomnieć horroru wampirycznego z ostatnich lat, który szedł w taką makabrę. Czego tu nie ma? Picie krwi z tak nietypowych miejsc jak kikuty po dopiero co odgryzionych palcach (jak picie napoju przez rurkę...) albo z oczodołu po właśnie wykutym oku, a to nawet nie są najmocniejsze ujęcia posilania się bestii bądź chorej psychicznie kobiety. W „Ekstazie” nawet tak zdawać by się mogło pospolite (tj. w horrorze) scenki jak odgryzanie skóry z ręki, czy uśmiercenie wampira przykuwają uwagę. Praktyczne efekty specjalne (Begos wyznał, że tylko przy jednym ujęciu posiłkował się komputerem, ale przyznaję, że tego nie zauważyłam) robią naprawdę realistyczne wrażenie. Może poza sztuczną krwią. Wydaje mi się jednak, że to było celowe zagranie – możliwe, że Begos tym też chciał przypomnieć te niskobudżetowe rąbanki z dawnych latach, w których przynajmniej chwilami widać nazbyt rozwodnioną substancję robiącą za posokę. „Ekstaza” najsilniej kojarzy mi się z dawnym kinem exploitation – tanimi, nihilistycznymi, brudnymi obrazami, w których krew leje się dosyć obficie, ale nie przesadnie. Z tymi „wyklętymi” obrazami tworzonymi przez osoby, które można uznać za prawdziwych turpistów. Czyli „towar” mocno deficytowy we współczesnych czasach. Po zobaczeniu „Ekstazy” nie mam wątpliwości, że Joe Begos wpisuje się do tego grona artystów. Jego obraz może i nie zaszokuje oddanych fanów krwawego kina grozy, ale myślę, że docenią oni jego wkład w ten prąd. Zaznaczyć trzeba tutaj również, że Begos zahacza w swoim trzecim pełnometrażowym filmie też o węższe terytorium. O body horror, nurt który można nazwać jedną z odnóg kina gore. Wyraźnie widać ten styl (nazwijmy go odpychającą cielesnością) w rozpływających się ciałach, ale i jego echa odzywają się w ostatniej krwawej sekwencji, którą będziemy mogli sobie pooglądać pod różnymi kątami. Jedyne co w „Ekstazie” w mojej ocenie nie do końca się udało to fabuła. Rozumiem, że prostota miała stanowić kolejne spoiwo tego filmu z horrorami z lat 70-tych, niemniej czegoś mi tu zabrakło. Myślę, że można było troszkę poszerzyć tę historię bez wdawania się w komplikacje. Dodać jakieś wątki, choćby nawet coś tak pospolitego, jak codzienność młodej malarki starającej się utrzymać na powierzchni. To poza wszystkim innym pogłębiłoby wizerunek pierwszoplanowej postaci, który mimo wszystkich warsztatowych atutów Dory Madison jest dosyć ubogi. Aktorka pomogła tej postaci, to bez wątpienia, ale kierunek nadawał jej scenariusz, nad którym moim zdaniem Joe Begos powinien trochę dłużej popracować.

Arcydziełem współczesnego kina grozy „Ekstazę” (oryg. „Bliss”) w reżyserii Joego Begosa mogłabym nazwać, gdybym filmy rozpatrywała jedynie pod kątem ich realizacji. Warstwa techniczna jest oczywiście niezmiernie ważna, a ta, co by nie mówić, w omawianej produkcji jest diabelnie dobra. Wspaniała! Ale fabuła... Nie jest najgorsza. Historia wymyślona przez Joego Begosa, w której z lekka nawiązuje do swoich własnych przeżyć, potrafi zainteresować, ale nie porywa. Nie tak jak oprawa audiowizualna i aktorstwo Dory Madison wcielającej się w pierwszoplanową rolę domniemanej wampirzycy. Albo po prostu kobiety, która wpada w szpony narkotykowego uzależnienia i szybko osuwa się w bezdenną otchłań szaleństwa. Kunszt realizatorski po części przykrywa niedostatki fabularne – chce się to istne szaleństwo oglądać, pomimo niewystarczającego podłoża tekstowego, z portretem psychologicznym głównej (anty)bohaterki włącznie. Bo moim zdaniem można było wydobyć z tego pomysłu dużo więcej. No ale w porównaniu do większości współczesnych horrorów, jakie wpadają w moje ręce, „Ekstaza” nawet w takim, nie do końca satysfakcjonującym, kształcie, wyrasta na niebanalne dzieło. Wybija się z tłumu, z całego tego zalewu nijakości, którym z takim entuzjazmem zalewają nas współcześni twórcy kina grozy. Nie wszyscy i Joe Begos dla mnie jest jednym z takich wyjątków. Obecnie już rzadkich, egzotycznych wręcz okazów w branży filmowej. A przynajmniej za takowy uznać można jego „Ekstazę”. Dosyć odważny film nakręcony w starym stylu, czyli raczej nie dla wszystkich. Ale czy Joe Begos się tym przejmuje? Mocno w to wątpię. To nie materialista tylko artysta zakochany w starym kinie. Dowodem tej miłości jest „Ekstaza”, więc wniosek z tego taki, że jak preferujesz starsze horrory (zwłaszcza niskobudżetówki z lat 70-te XX wieku), to musisz to obejrzeć. Nie namawiam, ale... A co tam, namawiam i to mocno!

Za seans bardzo dziękuję

Film wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz