czwartek, 23 stycznia 2020

„Masakra w domu kobiet” (1986)


Parę tygodni po śmierci ciotki, która ją wychowała, Beth wprowadza się na weekend do domu żeńskiego stowarzyszenia studenckiego. Szybko zaczynają ją dręczyć koszmarne sny i halucynacje, do których z dnia na dzień dziewczyna przywiązuje coraz większą wagę. Podejrzewa, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony mężczyzny, którego widuje w swoich wizjach. Wkrótce z okolicznego szpitala psychiatrycznego ucieka niejaki Robert Henkel, człowiek, który lata wcześniej pozbawił życia członków swojej rodziny.

„Masakra w domu kobiet” (oryg. „Sorority House Massacre”) to jedyne reżyserskie dokonanie Carol Frank. Oparty na jej własnym scenariuszu niskobudżetowy amerykański slasher ze stajni legendarnego Rogera Cormana silnie inspirowany „Halloween” Johna Carpentera i „Mordem podczas nudnego przyjęcia” Amy Holden Jones, w którym to przedsięwzięciu, też wyprodukowanym przez Cormana, Carol Frank także brała udział w charakterze asystentki reżyserki. W„Masakrze w domu kobiet” można znaleźć też podobieństwa do „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. Wszystko to, a zwłaszcza bezwstydne kopiowanie z „Halloween”, zraża kolejne pokolenia fanów horrorów do tego obrazu. Ale nie całe, bo produkcja mimo wszystko obrosła małym kultem. Cztery lata po jej światowej premierze wydano luźny sequel „Masakry w domu kobiet” oraz wariację na temat dwójki pt. „Hard to Die” - oba w reżyserii Jima Wynorskiego.
 
Trwający zaledwie niespełna siedemdziesiąt pięć minut obraz Carol Frank przedstawia historię zamkniętej w sobie studentki imieniem Beth (taka sobie kreacja Angeli O'Neill), która po wprowadzeniu się do żeńskiego stowarzyszenia studenckiego (zainteresowanych tym motywem odsyłam do według mnie nieporównanie bardziej reprezentatywnego „Domu pani Slater” Marka Rosmana) zaczyna miewać halucynacje i koszmary senne z opętanym żądzą mordu mężczyzną, którego nie rozpoznaje. Tak od razu, ni z tego, ni z owego, zostajemy wrzuceni w tę nową dla niej sferę życia, ale niekoniecznie nową dla nas. Motyw koszmarów sennych wykorzystany w „Masakrze w domu kobiet” mógł, jak utrzymują niektórzy, zostać zapożyczony od głównego przedstawiciela tej koncepcji, czyli „Koszmaru z ulicy Wiązów”, ale poza małymi dziewczynkami, mnie bardziej kojarzyło się to z „Inicjacją” Larry'ego Stewarta. W chaotyczniejszym wydaniu. Trudno się w tym pogubić tylko dlatego, że „Masakra w domu kobiet” to zlepek ogranych motywów. Seria nieumiejętnie porozkładanych wtórnych treści w szaleńczym tempie zmierzających do boleśnie oczywistego finału. Niemniej tym, którzy zamierzają rzeczony film obejrzeć radzę unikać nawet skrótowych opisów fabuły krążących w Internecie, bo bezlitośnie spoilerują. A bądź co bądź istnieje szansa na to, że rozwiązanie zaprezentowanej tutaj intrygi kogoś zdoła zaskoczyć. Scenarzystce i zarazem reżyserce „Masakry w domu kobiet” najwyraźniej na tym zależało. Inna sprawa, czy owe zamiary potrafiła wprowadzić w życie? Cóż, mnie spodziewanego efektu to nie przyniosło. W sumie tak rażąco nieudolnego budowania tajemnicy już dawno w horrorze nie widziałam. Mylnych tropów tutaj nie odnajdziemy, ale za to dostaniemy mnóstwo jasnych wskazówek, które pewnie niejednego odbiorcę nielicho rozbawią. Bo wskazówki przydają się wtedy, gdy trzeba rozwiązać jakąś zagadkę, a „Masakrę w domu kobiet” niezwykle łatwo rozpracować już na wstępie. Tak więc przynajmniej część widzów już na starcie znacznie wyprzedzi twórców. Możliwe, że niektórzy od razu obejmą myślą dosłownie całą akcję tego banalnego filmidła. Produkcji wchodzącej w poczet podgatunku horroru, który rzadko grzeszy większą oryginalnością. Można wręcz powiedzieć, że ze schematyczności uczynił cnotę. „Masakry w domu kobiet” to nie dotyczy. Gdyby to jeszcze była satyra/parodia... Ale nie, jedyne reżyserskie przedsięwzięcie Carol Frank zostało zrobione na poważnie. Trochę drobnych żarcików w scenariusz wprawdzie wtłoczyła, ale absolutnie nie miałam wrażenia, że kierowała nią potrzeba stworzenia horroru komediowego. Co nie znaczy, że nie było mi do śmiechu. Sęk w tym, że bawiły mnie momenty, które wcale nie miały być zabawne. Najbardziej bezpośrednie konfrontacje młodych ludzi z niezamaskowanym mordercą, który zbiegł z zakładu psychiatrycznego, gdzie trafił przed paroma laty po wymordowaniu swojej rodziny. Typ rodem z „Horroru Amityville”? Niekoniecznie, bo przynajmniej początkowo nie dostajemy wyraźnych przesłanek wskazujących na to, że mężczyzna ów działał pod wpływem sił nieczystych. Ale Michael Myers już na pewno prototypem tej postaci był. Robert Henkel, bo tak się nazywa, antybohater „Masakry w domu kobiet” trafił tam, gdzie trafił Myers i gdzie trafia większość zbrodniarzy jego pokroju w filmach slash. Tam skąd zawsze bez większego trudu udaje im się zbiec. Mężczyzna ma tę charakterystyczną cechę, że zawsze zdaje się być częściowo uśpiony. A w każdym razie badania, którym jest od lat poddawany wskazują na to, że nigdy całkowicie nie wychodzi z krainy marzeń sennych. Pomysł może i ciekawy, ale pewnie byłby jeszcze bardziej widowiskowy, gdyby Henkel poruszał się mniej jak człowiek w pełni świadomy, a bardziej jak somnambulik. Troszkę, bo przy takim podejściu łatwo wpaść w groteskę. Z drugiej strony jeden karykaturalny człon więcej, tej pozycji raczej nieszczególnie by zaszkodził.

(źródło: http://www.mondo-digital.com/)
Co zrobimy gdy morderca chwyci się od zewnątrz parapetu, próbując wejść do pokoju na piętrze przez okno? Poklepiemy go po dłoniach. Nie za mocno, żeby „nieboraka” przypadkiem nie posiniaczyć. A jak zyskamy szansę zaatakowania go od tyłu łopatą, to jak ją wykorzystamy? Na początek też delikatnie go poklepiemy, to się może zastanowi nad swoim postępowaniem. Nieprzemyślane, nielogiczne zachowania pozytywnych postaci w slasherach rzadko mi przeszkadzają (mam nawet sporo sympatii dla tej cegiełki konwencji rzeczonego nurtu), ale sposób w jaki podchodzono do tego w „Masakrze w domu kobiet”... Niechcący jak w krzywym zwierciadle. Bo nic nie wskazuje na to, że Carol Frank świadomie w kierunku zabawnych przejaskrawień podążała. Po prostu realizatorzy nie zdołali w wiarygodny sposób przedstawić praktycznie wszystkich starć z chorym psychicznie intruzem. Człowiekiem, który jak wskazuje tytuł filmu dokona masakry w domu studenckim. Substancja imitująca krew nie leje się tutaj obficie. Sposoby eliminacji młodych ludzi też trudno nazwać pomysłowymi. Nawet tę jedyną (ostatnią sekwencję śmierci), którą dokładnie zdecydowano się widzom pokazać, bo coś podobnego zawarto już choćby w „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama. Ale muszę oddać twórcom efektów specjalnych solidne wykonanie ostatniego mordu. Co do reszty... Krew nie razi sztucznością. I to w zasadzie tyle: więcej makabrycznych szczegółów nie zarejestrowałam. Chyba że mówić o chwilach zagłębiania noża w tym, czy tamtym ciele, ale ran nie widać, więc nie ma się nad czym rozwodzić. Moim zdaniem największy pozytyw „Masakry w domu kobiet”, tak naprawdę jedyny pierwiastek, który kazał mi trwać przed ekranem, to klimat. Standardowa oprawa slasherów z lat 80-tych XX wieku – przyblakłe barwy, nie za gęsty, ale też nie zanadto rozpraszany mrok i ta podszyta silną groźbą, ewidentnie tylko rzekoma sielankowość z nutką młodzieńczego szaleństwa. Urok horrorowych rąbanek z tamtych lat, którego oczywiście nie zawdzięczamy ogromnym staraniom ze strony Carol Frank i jej ekipy. Miałabym inne zdanie na ten temat, gdyby coś więcej z tego wynikało. Napięcie zamiast wzrastać... Ale jakie napięcie? Żeby je potęgować trzeba najpierw je zasiać, a tutaj nawet zalążków ni ma. Nawet w onirycznych wstawkach mających uczulać widzów na zbliżające się niebezpieczeństwo w postaci człowieka z nożem. Atmosfera w tych momentach trochę zyskuje na ponurości, klimat niby się zagęszcza, a jedna z tych sekwencji (wyśniona wędrówka Beth po feralnym domostwie, poprzedzona występem małych dziewczynek rodem z fikcyjnych opowieści o pewnym poparzonym seryjnym mordercy) zachowuje jak najbardziej odpowiednią długość. Ale choć wraz z Beth powoli poruszałam się po tym nienaturalnie cichym budynku, w którym bez wątpienia przyczaił się nie tak znowu zagadkowy zabójca, napięcie jakoś nie chciało przychodzić. Zero emocji, czyli zupełnie jak w prawie wszystkich pozostałych minutach „Masakry w domu kobiet”. Prawie, bo bywało zabawnie. Działało to u mnie na zasadzie: tak żałośnie, tak tandetnie, że aż śmiesznie. I tylko jedno mnie zastanawia: czy Carol Frank naprawdę wierzyła w ten projekt, czy naprawdę myślała, że coś takiego sprosta, niewygórowanym przecież, wymaganiom przynajmniej dużej części miłośników filmów slash? A może nie miała aż takich aspiracji. Może i ta grupka zwolenników, którą jej jedyne reżyserskie przedsięwzięcie (to także jedyny przełożony na ekran scenariusz jej autorstwa) mile ją zaskoczyła. Choć „Masakra w domu kobiet” rozkochała w sobie mniejszość i choć niewielu dzisiejszych widzów po nią sięga, to zaskakująco często się o niej mówi. Choćby tylko wspomina w recenzjach innych filmów, artykułów, opracowania etc. Może więc to tanie dziełko ma w sobie coś cennego, coś czemu zawdzięcza swoją małą sławę. Coś, co znajduje niewielu i co być może kazało twórcom przygotować się na sukces. Albo po prostu myśleli, że „Masakra w domu kobiet” popłynie na fali „Halloween” Johna Carpentera. Zakładając oczywiście, że w ogóle zaprzątali sobie głowę losem tego produktu, że kręcili go z myślą o jak najlepszym przyjęciu przez fanów nieskomplikowanych obrazów o maniakach szlachtujących młodych ludzi. Cokolwiek jednak nimi kierowało jedno wiem na pewno: to jeden z najsłabszych (pod każdym względem poza klimatem) ubiegłowiecznych slasherów, jakie miałam nieprzyjemność obejrzeć. Ale też jeden z tych starszych horrorów, o którym nadal dosyć sporo się mówi.

Komu by tu „Masakrę w domu kobiet” Carol Frank polecić... Hmm, zastanówmy się... Zaryzykuję w ten sposób: jeśli chcesz zobaczyć, co powstanie jeśli zmieszamy między innymi „Halloween” Johna Carpentera, „Mord podczas nudnego przyjęcia” Amy Holden Jones i „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, to możesz (nie)spokojnie na to cudo zerknąć. Pod warunkiem, że nie jesteś negatywnie nastawiony do niskobudżetowych produkcji. Albo inaczej: takich, którym niski budżet bardziej szkodzi, niż pomaga. Magiczny klimacik kina grozy lat 80-tych XX wieku jest. Troszkę sztucznej krwi też dostaniecie, ale musicie również przygotować się na półamatorskie, jeśli już nie kompletnie amatorskie wykonanie wielu momentów tego wielce przewidywalnego i po bałaganiarsku wyłuszczonego scenariusza. Nie przesądzam, że tak ów amerykański slasher ze złotej dekady tego nurtu odbierzecie, może zasilicie grono sympatyków tej produkcji, ale na wszelki wypadek nastawcie się na rąbankę z niższej półki. Jeśli już naprawdę musicie to zobaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz