sobota, 18 kwietnia 2020

„Wyspa Fantazji” (2020)


Grupa ludzi przybywa na wyspę należącą do tajemniczego pana Roarke'a. Zwabiła ich tutaj obietnica ziszczenia wybranej fantazji, która w zaskakujący dla nich sposób szybko zostaje spełniona. Ich fantazje dosłownie się urzeczywistniają. Okazuje się jednak, że w tym miejscu trzeba być ostrożnym z życzeniami, bo marzenia łatwo mogą się tutaj zamienić w istne koszmary. Cudowne chwile szybko dobiegają końca, a goście pana Roarke'a zostają zmuszeni do walki o przetrwanie w tym odizolowanym miejscu, w którym nie ma rzeczy niemożliwych.

„Wyspa Fantazji” (oryg. „Fantasy Island”) w reżyserii Jeffa Wadlowa, twórcy między innymi „Kłamstwa” (2005) i „Prawda czy wyzwanie” (2018), powstała z inspiracji serialem przygodowym kanału ABC z lat 1977-1984 pod tym samym tytułem. Scenariusz filmu Wadlow napisał wespół z Jillian Jacobs i Christopherem Roachem, z którymi pracował nad „Prawda czy wyzwanie”. Kręcąc ten kosztujący w przybliżeniu siedem milionów dolarów obraz twórcy mieli też przed oczami takie dzieła, jak „Dom w głębi lasu” Drew Goddarda i serial „Westworld”. Film kręcono głównie w Navodo Bay na Fidżi, a dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły czterdzieści siedem milionów dolarów.

Filmowa wersja „Wyspy Fantazji” to gatunkowe pomieszanie z poplątaniem. Mamy tu horror, thriller, fantasy, komedię, film przygodowy, film akcji, a nawet film wojenny. I wszystko byłoby pięknie, gdyby twórcy wiedzieli jak zgrabnie to połączyć... Zaczyna się całkiem znośnie. Na malowniczej wyspie ląduje samolot, z którego wychodzi niewielka grupa ludzi. To najnowsi goście kurortu prowadzonego w tym zakątku świata przez enigmatycznego pana Roarke'a, w którego w nieprzekonującym stylu wcielił się Michael Pena. Pozostali członkowie obsady zresztą moim zdaniem lepsi nie byli. Przybysze to bizneswoman Gwen Olsen (Maggie Q), policjant Patrick Sullivan (Austin Stowell), przyszywane rodzeństwo JD Weaver (Ryan Hansen) i Brax Weaver (Jimmy O. Yang) oraz młoda, wygadana kobieta nazwiskiem Melanie Cole (Lucy Hale, która miała już okazję pracować z Jeffem Wadlowem nad „Prawda czy wyzwanie”). Formuła, zapożyczona ze starego serialu ABC pod tym samym tytułem, jest dość obiecująca. Wsypa, na której urzeczywistniają się ludzkie fantazje. Na takim fundamencie można zbudować trzymający w napięciu obraz z sukcesem bazujący tak na sprawdzonych motywach, jak kreatywniejszych rozwiązaniach. W sumie chyba o to twórcom „Wyspy Fantazji” chodziło. Nad skutecznością to jednak według mnie powinni popracować. Najlepiej powściągając przy tym pragnienie eksploatowania aż tylu gatunków. Bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mocno się w tym pogubili. Łączenie przeróżnych konwencji ewidentnie ich przerosło – przypomina to gar pełen niepasujących do siebie składników, z których powstaje niezbyt zdatna do spożycia zupka. W każdym razie ja tak to odebrałam. „Wyspa Fantazji” to niestaranny zlepek nieefektywnych scenek, z udziałem pobieżnie wykreślonych postaci. To ostatnie pewnie by mi nie przeszkadzało, gdyby w „Wyspie Fantazji” było więcej tak ciekawych postaci, jak Melanie Cole. Niezbyt pogłębionych, ale posiadających trochę wyrazistych cech. Przy Melanie pozostali jawią się niczym statyści. Robią za jej tło... No może niezupełnie aż tak, ale blisko. Ta przebojowa, wygadana młoda kobieta przybywa na wyspę pana Roarke'a z najbardziej złowieszczą fantazją. Bo jako jedyna z tego grona pragnie kogoś skrzywdzić – odpłacić pięknym za nadobne. Wszystko wskazuje jednak na to, że Melanie chciałaby to uczynić w bezpiecznych, kontrolowanych, wyreżyserowanych warunkach. Myśli, że swojej zemsty dokona w czymś w rodzaju rzeczywistości wirtualnej, ale gdy okazuje się, że może poznęcać się nad swoją niegdysiejszą prześladowczynią, nie jest już tak skora do wendety. Tymczasem bracia Weaver trwają w fantazji tylko jednego z nich. Płytkiej, jak i oni: huczna impreza nad basenem, pełna roznegliżowanych osób zawsze chętnych im dogadzać, spełniać wszystkie ich zachcianki. Wydaje się, że szansę daną przez pana Roarke'a najlepiej wykorzystuje Gwen Olsen, która to pragnie cofnąć się w czasie, by naprawić jeden z największych błędów w swoim życiu. A Patrick Sullivan? On wreszcie może spełnić swoje marzenie o zostaniu żołnierzem, a właściwie to może pobawić się w żołnierza. Ale nie to jest dla niego najwartościowszym przeżyciem. Wyspa przygotowała dla niego dodatkową niespodziankę. Najlepszą. Taką, o którą nawet nie ośmielił się prosić w kwestionariuszu, jaki każdy z gości tego niezwykłego kurortu musiał wypełnić jeszcze przed przybyciem na wyspę. „Wyspa Fantazji” rozwija się błyskawicznie. Więcej o bohaterach dowiadujemy się w trakcie tego sprintu po na siłę poupychanych, coraz to bardziej męczących wydarzeniach, niźli tuż po ich przybyciu do kurortu pana Roarke'a, który ma na swoich usługach garstkę lojalnych pracowników, tak jak on stale tu przebywających. Prześlizgujemy się przez dość pospolite modele osobowościowe z takim samym pośpiechem, z jakim jesteśmy zmuszeni przechodzić przez kolejne etapy tej nieskomplikowanej opowiastki. Prostej i zaskakująco banalnej. Pomysł wyjściowy może wszak dawać nadzieję na mniejszą pospolitość, na coś mniej skostniałego od tego tutaj. Bo tak na dobrą sprawę „Wyspa Fantazji” nie tylko świeżością nie tchnęła, ale co gorsza rzeczy nieświeże prezentowano w sposób, w którym pomimo usilnych starań nijak nie potrafiłam się odnaleźć.
 
Biegniemy, biegniemy, biegniemy... Przedzieramy się przez opary plastiku i jakoś na horyzoncie nie chce pojawić się nic, na czym chciałoby się zawiesić wzrok. Bieganina, strzelanina, niepotrzebne silenie się na dowcip (o ile takie durnowate teksty i sytuacje można w ogóle nazwać żartobliwymi), do tego trochę życiowych rozterek, niełatwych wyborów i znowu walka na śmierć i życie z cudacznymi kreaturami, a to wszystko podane w tak nienaturalnym stylu, że zastanawiałam się, czy to aby nie miał być teatrzyk – spodziewałam się nawet, że po wszystkim aktorzy staną w szeregu, nisko mi się ukłonią i kurtyna wreszcie opadnie. „Kłamstwo”, „Po prostu walcz!”... Gdzie podział się tamten Jeff Wadlow? Artysta, który potrafił opowiadać, który zamiast skakać po wątkach należycie je rozwijał. Może i obiektywnie patrząc nie były to opowieści jakoś szczególnie wyszukane, a na pewno nie mocno rozbudowane, ale w przeciwieństwie do „Wyspy Fantazji” w tamte światy przedstawione, ilekroć do nich wracam, bez trudu i z niekłamaną przyjemnością praktycznie cała wchodzę. W omawianym przedsięwzięciu sama opowieść miała najwidoczniej drugorzędne znaczenie. Mniej liczyło się „co”, a bardziej „jak”. A najbezpieczniej gonić za dzisiejszymi trendami, prawda? Więc tak: musi być mnóstwo jaskrawych kolorów i trochę metalicznej czerni (uwaga: nie może być przygniatająca, ażeby przypadkiem jakiś widz nie poczuł się nieswojo: nie, tego byśmy przecież nie chcieli), a akcja ma koniecznie pędzić na łeb na szyję. Na złapanie oddechu przewiduje się tylko absolutne minimum. Powolne budowanie napięcia jest niewskazane, ale litościwie możemy dodać nieliczne zalążki tego staroświeckiego podejścia do kina grozy. Ażeby tradycjonaliści za bardzo nie narzekali. Do tego efekty specjalne – nie za dużo i bez nadmiernych kombinacji, bo przyjęliśmy już do wiadomości, że niemała część zwyczajowych odbiorców horrorów jest już zmęczona takimi popisami. Więc zachowajmy umiar. To samo tyczy się jump scenek – one są oczywiście nieodzowne, ale bez szaleństw proszę, bo zalew tychże generalnie też nie jest już mile widziany. Toż to już przeżytek! Ale odpicowanych aktorów nigdy dość. I żeby tyko za bardzo się nie pobrudzili, bo ludzie nie chcą patrzeć na jakichś kocmołuchów. W ogóle wszystkie zdjęcia mają być podobnie odszykowane, jak członkowie obsady. Żadnego naturalizmu – ma być czyściutko i piękniutko. Jak z żurnala. To jest realizm, Proszę Państwa, a nie jakaś tam pobrudzona, wyblakła amatorszczyzna. Żyjemy w kolorowym świecie, więc i horrory muszą takie być. Oczywiście „Wyspy Fantazji” tak zupełnie pod tę kategorię podciągnąć nie można, bo jak już nadmieniłam twórcy urządzają sobie tutaj przejażdżkę po najróżniejszych gatunkach, które w moich oczach niezbyt dobrze się tu zazębiały. Delikatnie mówiąc. Plusy: pomysł wyjściowy, który jednak nie pochodzi bezpośrednio od pomysłodawców tego projektu, Melanie Cole i jedna finalna niespodzianka, która wprawdzie w fotel mnie nie wgniotła, ale faktem jest, że takiego obrotu spraw się nie spodziewałam. Minusy: cała reszta. Pogratulowałabym sobie wytrwałości, gdybym znalazła w tym niezgrabnym, karykaturalnym wręcz miszmaszu gatunkowym coś, cokolwiek, dla czego warto było poświęcić czas.. Bo te plusy, które odnotowałam jakoś nie rekompensują mi owej straty. Ale sama jestem sobie winna: w każdej chwili mogłam przerwać ten nudnawy, toporny, nijaki i strasznie męczący spektakl, ale nie, musiałam się uprzeć. No to mam za swoje. Niecałe dwie godziny wyjęte z kalendarza... Niemniej myślę, że osoby, które mają więcej tolerancji, jeśli już nie sympatii, do szybkich, ale nie mocnych survivalowych opowieści podanych w barwnej, wypieszczonej oprawie, nie powinni sugerować się moją opinią. Ale tylko jeśli nie są negatywnie nastawieni do produkcji łączących w sobie wiele gatunków, do scenariuszy opartych na różnych, przynajmniej pozornie niepasujących do siebie konwencjach (również spoza kina grozy). W mojej ocenie zaproponowane tutaj rozwiązania nie tylko pozornie, ale faktycznie boleśnie się gryzą, ale to tylko moje zdanie. Coś takiego może się podobać – tak, „Wyspa Fantazji” może przemawiać do wyobraźni, a już na pewno może dostarczyć niemałej frajdy, nielicho człowieka rozerwać. Ale absolutnie nie każdego. To kino tylko dla wybranych. A mnie niestety nie spotkał ten zaszczyt, żeby być jedną z nich. To bezsprzecznie nie moja bajka.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią mi, że Jeff Wadlow zakończył już ten etap swojej kariery, którym przykuł moją uwagę, który kazał mi mieć baczenie na jego twórczość. Już jego poprzedni horror „Prawda czy wzywanie” dał mi do zrozumienia, że powinnam zacząć żegnać się z wizją wyhodowania przez niego jeszcze chociaż jednego owocu jakościowo zbliżonego do „Kłamstwa”. Seans „Wyspy Fantazji” tylko wzmocnił to poczucie. I na dodatek dał mi powody, by przypuszczać, że w innych gatunkach też nie ma mi już wiele do zaoferowania. Cóż, może Wadlow jeszcze mile mnie zaskoczy, może coś dla mnie jeszcze z siebie wyciśnie, ale póki co... O „Wyspie Fantazji” chciałabym jak najszybciej zapomnieć. Po prostu wyrzucić tę pozycję z głowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz