wtorek, 12 maja 2020

„Trilogy of Terror” (1975)


Dan Curtis, nieżyjący już twórca między innymi takich horrorów, jak „House of Dark Shadows” (1970), „The Night Strangler” (1973), „Dracula” (1974), oparty na powieści Henry'ego Jamesa pod tym samym tytułem (pol. „W kleszczach lęku”) „The Turn of the Screw” (1974), „Spalone ofiary” (1976), oryg. „Burnt Offerings”, na podstawie powieści Roberta Marasco w Polsce wydanej pod tytułem „Całopalenie”, połączył siły z legendarnym pisarzem i scenarzystą Richardem Mathesonem oraz pisarzem i scenarzystą Williamem F. Nolanem, w telewizyjnym projekcie, któremu nadano tytuł „Trilogy of Terror”. Ta amerykańska kultowa produkcja zawiera trzy krótkie filmiki grozy zainspirowane opowiadaniami Richarda Mathesona i wyreżyserowane przez Dana Curtisa. W każdym z nich w innej roli wystąpiła Karen Black, nieżyjąca już aktorka, która niedługo potem ponownie spotkała się na planie z Danem Curtisem, podczas prac nad „Burnt Offerings”. Scenariusz tego ostatniego Curtis napisał do spółki z Williamem F. Nolanem, tym samym, z którym pracował nad „Trilogy of Terror”, a jeszcze wcześniej nad „The Norliss Tapes” (1973) i „The Turn of the Screw” (1974). „Trilogy of Terror” po raz pierwszy została wyemitowana w marcu 1975 roku na amerykańskim kanale ABC, a w 1996 roku ukazała się „Trilogy of Terror II”, też wyreżyserowana przez Dana Curtisa, który i w tym przypadku połączył siły z Richardem Mathesonem oraz Williamem F. Nolanem. Swoją drogą w 1977 roku ukazał się zbiór filmowych nowel w reżyserii Curtisa pt. „Dead of Night” (1977), przy którym też współpracował z Mathesonem. Jedna z zawartych w nim historii została potem wcielona w „Trilogy of Terror II”, ponoć po uprzednich drobnych przeróbkach.

Opowieść otwierająca „Trilogy of Terror” nosi tytuł „Julie”, a za jej scenariusz odpowiada William F. Nolan. Tytułową postać, kreowaną przez Karen Black, poznajemy jako nieobytą w kontaktach towarzyskich, można powiedzieć nieśmiałą, nauczycielkę akademicką, która nagle staje się obiektem westchnień jednego ze swoich studentów, Chada Fostera. Albo raczej chorej obsesji. Chłopak zastawia na nią pułapkę, która zamienia ją w coś w rodzaju jego niewolnicy seksualnej. Jako że „Trilogy of Terror” to produkcja telewizyjna, powstała w czasach, w których, również w Stanach Zjednoczonych, panowały dużo większe niż obecnie ograniczenia treści wpuszczanych na małe ekrany (cenzura), zniewolenie seksualne Julie zostało bardziej zasugerowane, niźli pokazane. To jest twórcy nie przeprowadzają nas przez jej gehennę z całą szczegółowością, ale i nie pozostawiają wątpliwości, co do roli Julie w tym przymusowym związku z młodszym od niej mężczyzną. Wszystko wskazuje na to, że Chad kompletnie pogrążył się w zgubnej obsesji na jej punkcie. Stracił wszelką kontrolę nad swoim popędem seksualnym, który popchnął go do odrażającej nieprawości. Julie nie podejmuje bardziej zdecydowanych prób przeciwstawienia się Chadowi, ponieważ ma powody przypuszczać, że to obróciłoby się przeciwko niej. Julie nikomu więc nie mówi o swoich strasznych przejściach z Chadem. Cierpi w samotności, ale w jej życiu jest przynajmniej jedna osoba, która bezbłędnie odczytuje jej prawdziwe emocje. Bo i Julie, co naturalne, nie potrafi długo ich ukrywać. Stara się, ale... Cóż, można założyć, że obrzydliwe praktyki Chada wcześniej czy później muszą wyjść na jaw. Ktoś w końcu odkryje, jaką mękę zgotował swojej nauczycielce. Albo ona sama wreszcie przejdzie do ofensywy. Rape and revenge? Opowieść o notorycznie wykorzystywanej seksualnie kobiecie przez jednego mężczyznę, która już wkrótce dokona krwawej zemsty na swoim oprawcy? Być może tak właśnie będzie. Tak czy inaczej wielkiej bomby współcześni widzowie raczej spodziewać się nie mogą. Coś takiego może i zaskakiwało w latach 70-tych XX wieku, choć i tego nie jestem pewna, ale teraz? Obawiam się, że dzisiejsi fani kina grozy na podobne zagrania są już mocno wyczuleni. Ale nic straconego. Bo jeśli pogodzimy się z brakiem elementu zaskoczenia, to prawdopodobnie dojdziemy do wniosku, że przynajmniej niczego zanadto nie ponaciągano. I bądź co bądź dostajemy pewien materiał do dłuższych przemyśleń – niejaką zachętę do pogrzebania głębiej. UWAGA SPOILER Poszukania nazwy dla natury tytułowej postaci. Wskazówką może tutaj być randka Julie i Chada w kinie samochodowym, gdzie wyświetlany jest horror wampiryczny. Ale nawet jeśli ta demoniczna kobieta jest wampirzycą, to już raczej taką czerpiącą energię z seksu z młodymi mężczyznami, a nie żywiącą się krwią KONIEC SPOILERA.

Millicent and Therese”, drugi i zarazem ostatni segment „Trilogy of Terror” nakręcony na postawie scenariusza Williama F. Nolana, podobnie jak poprzedni powstał z wykorzystaniem oszczędnych środków przekazu. To znaczy tutaj też skoncentrowano się na snuciu opowieści grozy, której jak na kino z lat 70-tych XX wieku przystało, nie zbrakło magicznej oprawy wizualnej, ale spektakularnych efektów specjalnych tutaj też nie uświadczymy. Zdjęcia wprawdzie są niezbyt mroczne, ale stosownie przyblakłe, pozbawione jaskrawych kolorów. Opowieść o starszej kobiecie imieniem Millicent i jej młodszej siostrze Therese niestety jest boleśnie przewidywalna. Ta pierwsza (oczywiście Karen Black) od lat jest przekonana, że Therese to czyste zło. Istna femme fatale, kobieta wodząca mężczyzn na pokuszenie. Uwodząca nawet dużo starszych od siebie panów. Nie wyłączając własnego ojca – ha, wygląda na to, że twórcom „Trilogy of Terror” udało się przemycić kolejny temat, który przez ówczesnych obrońców moralności na małym ekranie musiał był uważany za nieodpowiedni dla publiczności. Najwyraźniej Millicent wychodzi z założenia, że jej siostra z premedytacją doprowadza do zguby każdego swojego partnera (jak niektóre modliszki?), ale twórcy nie uznają za zasadne wyjaśnić nam, na czym owa zguba ma polegać. Dają nam za to jasno do zrozumienia, że wypindrowana Theresa para się okultyzmem (czarownica?) i nienawidzi swojej siostry prawie równie mocno, jak ona ją. Konflikt sióstr jest już tak zaogniony, że tylko czekać, aż coś nieodwracalnego się stanie. Łatwo domyślić się co i co gorsza już na wstępie rozpracować model fabularny, pod który się tutaj podpięto. Już w czasach, w których „Trilogy of Terror” powstawała nie był on żadnym novum, ale naturalnie nie był też jeszcze aż tak wyświechtany, jak obecnie. Przewidywalność jeszcze mogłabym znieść, gdybym była „człowiekiem większej wiary”. Mocno to naciągane. Starałam się, ale nijak mi się to nie skleja. Gdyby nie dziewczynka z sąsiedztwa... Szkoda, że ją w to wplątano. Bez niej wiarygodność owej historyjki, przynajmniej w moich oczach, znacznie by wzrosła, a tak... Mimo wszystko oglądało się to z pewną dozą zainteresowania, mimo że miałam praktycznie pewność, jak to się skończy. Od początku, ale możliwe, że niektórych olśni troszkę później: UWAGA SPOILER w pierwszym wejściu Therese, w którą (i już wszystko jasne) też wcieliła się Karen Black. À propos: każda opowieść zawarta w tej à la trylogii jest zatytułowana imieniem/imionami postaci odgrywanymi przez Black KONIEC SPOILERA.

Richard Matheson upierał się przy tym, by samemu opracować scenariusz trzeciej opowieści wcielonej w „Trilogy of Terror” noszącej tytuł „Amelia”. Podstawę stanowiło jego własne opowiadanie o nazwie „Prey”. Autor między innymi „Jestem legendą” i „Piekielnego domu” chciał by była to najbardziej przerażająca pozycja w tym filmowym zbiorze. A jak to mówią: jeśli chcesz żeby coś było zrobione dobrze, to zrób to sam. W każdym razie zakładam, być może błędnie, że takie myślenie kierowało Richardem Mathesonem. I nie da się ukryć, że dopiął swego. Drewniana lalka/figurka wykorzystana w tym obrazie przez część odbiorców została okrzyknięta jedną z najstraszniejszych lalek w historii filmu. Szkaradna rzecz, to prawda, ale „Amelia” nie upłynęła mi pod znakiem podskórnego napięcia, a już na pewno nie strachu. Tylko szczerego, gromkiego... śmiechu. Nie mam za złe, nic z tych rzeczy. Jakże bym mogła gniewać się za tak przednią zabawę? Co z tego, że z horroru wyszła komedia, skoro to naprawdę solidna komedia. Mamy oto kobietę, tytułową Amelię, w którą oczywiście wciela się Karen Black (i ze wszystkich kreacji zaprezentowanych w „Trilogy of Terror” ta jest najmocniej przerysowana, rzekłabym, że stosownie do przebiegu akcji), prowadzącą pojedynek na śmierć i życie z małą laleczką. Kobieta kupiła ten niepiękny przedmiot dla swojego partnera, który wykłada antropologię na uniwersytecie. Mężczyzna nie ma jednak okazji nacieszyć się tym „cudem”, bo pech chce, że łańcuch utrzymujący przeklętą lalkę (tkwi w niej zły, oszalały wręcz duch) w stanie uśpienia zrywa się. Dzieje się to w mieszkaniu od niedawna wynajmowanym przez naszą Amelię, ku wielkiemu ubolewaniu jej matki, mającej coś w rodzaju obsesji na punkcie kontrolowania córki. Obsada „Amelii” zamyka się jednak tylko na Karen Black – więcej aktorek/aktorów nie zobaczymy. Zobaczymy za to pałającego żądzą mordu potworka. Muszę przyznać solidnie wykonany efekt specjalny, który zapewne robiłby dość upiorne wrażenie, gdyby zachowywał się bardziej... bo jak wiem, subtelnie? Lilipuci zbieg z domu bez klamek, polujący na dużo większą od siebie kobietę, która ma zwyczaj wypowiadania na głos swoich myśli. Trochę to nienaturalne, ale to nic w porównaniu do pojedynku z wyjątkowo zawziętą lalką dzierżącą w ręku mały nożyk (jakoś bardziej mu on przypasował od jego własnej dzidy) i z paszczą najeżoną ostrymi ząbkami, które oczywiście równie ochoczo wykorzystuje w walce z dla niego gigantyczną przeciwniczką. Daje jednak radę, to nasze maleństwo. Prze jaka taran, idzie jak burza przez mieszkanie równie zaskoczonej, co przerażonej jego obecnością (czemu oczywiście trudno się dziwić) głównej bohaterki filmu. I pewnie przez to tak bardzo bezradnej... Szala zwycięstwa będzie się jednak przechylać raz w tę, raz w druga stronę, by w końcu dotrzeć do punktu, który może i jest przewidywalny, ale jeśli miałabym wskazać najbardziej złowieszczy obrazek unaoczniony w „Amelii”, to bez namysłu postawiłabym właśnie na ostatnie ujęcie, które ponoć wymyśliła sama Karen Black. Lalka jest niezła, ale ta jej szarża... Ubaw po pachy, którego każdemu miłośnikowi cudacznych, kuriozalnych opowieści grozy radzę zasmakować. Coś trochę jak „Nie bój się ciemności” Johna Newlanda, tylko o wiele lepsze. Zero nudy, maksimum zabawy!

„Trilogy of Terror” Dana Curtisa to w mojej ocenie takie małe, niepozorne dziełko, takie prawie nic, a jednak coś. Żadna tam perła amerykańskiej kinematografii, ani nawet jeden z najlepszych obejrzanych przeze mnie zbiorów nowelek filmowych, ale naprawdę nieźle się na tym bawiłam. Bezpretensjonalne, nienapuszczone, proste, nieprzekombinowane i całkiem klimatyczne przedsięwzięcie, o którym może długo pamiętać nie będziecie, ale jeśli cenicie sobie stare, dobre, w pewnym sensie magiczne kino grozy z dawnych lat, to myślę, że czekają Was całkiem przyjemne, odprężające, a może nawet pełne emocji chwile z tym kultowym dziełkiem. Dajcie mu szansę, jeśli jeszcze nie daliście. Temu niedoskonałemu, niewyróżniającemu się produktowi „trzy w jednym”. Trzy całkiem zajmujące opowiastki grozy wymyślone przez takiego giganta horroru, jak Richard Matheson, które łączy jedno: bezgraniczna miłość do horroru. To się czuje i to uważam za najcenniejszą wartość „Trilogy of Terror”. Tego nie da się kupić.

3 komentarze:

  1. Uh, trzeba przyznać, dość ciężki klimat. Nie dla każdego

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa tematyka książki, chyba się skuszę i przeczytam:)

    OdpowiedzUsuń