środa, 3 czerwca 2020

Jack Ketchum „Babski wieczór”


Cysterna przewożąca tajemniczy ładunek rozbija się na drodze. Niedługo potem w mieszkankach Nowego Jorku zachodzi niezwykła przemiana. W zwyczajnych kobietach i dziewczynkach nagle budzi się morderczy instynkt. Zachowują się jak oszalałe bestie i niewątpliwie zamierzają zabić każdego, kto nie jest taki jak one. Ich głównym celem staje się więc płeć przeciwna. Tom Braun ten wieczór, tak jak i wiele poprzednich, spędzał w ulubionym barze, starając się poderwać jakąś nieznajomą. Jego małżeństwo z Susan już od dłuższego czasu przechodzi kryzys, na czym najbardziej cierpi ich nieletni syn Andy. Głównie z winy Toma, choć on jest innego zdania. Gdy Nowy Jork opanowuje istne szaleństwo mężczyzna obawia się przede wszystkim o Andy'ego. Chłopiec został w mieszkaniu ze swoją matką, a wygląda na to, że wszystkie kobiety opętała niekontrolowana żądza zabijania. Również małych chłopców...

Nieżyjący już pisarz Dallas William Mayr, szerzej znany jako Jack Ketchum (pseudonim literacki) w 1980 roku doczekał się publikacji swojej pierwszej powieści, „Poza sezonem”. Kontrowersyjnego horroru kanibalistycznego, który to projekt Ketchum rozwinął po latach – wraz z „Potomstwem” i napisaną z Luckym McKee „Kobietą”, „Poza sezonem” tworzy literacką trylogię kanibalistyczną. Swoją drogą „Potomstwo” i „Kobieta” doczekały się swoich filmowych wersji – pierwszy, „Offspring” został wyreżyserowany przez Andrew van den Houtena, a drugi, „The Woman” przez Lucky'ego McKee, współautora adekwatnej powieści. Ciekawostka: zasilająca obsadę obu tych filmów, w tej samej roli, Pollyanna McIntosh później wyreżyserowała kontynuację „The Woman” (w której także zagrała), „Darlin'” z 2019 roku. Do rzeczy. Po ukazaniu się „Poza sezonem” Ketchum zabrał się za tworzenie kolejnego dzieła, które ostatecznie rozrosło się do czterystu stron. Nie udało się znaleźć chętnego na wydanie tak brutalnego utworu, więc trafił do szuflady, a Ketchum oddał się innym projektom. Powieść ta, „Babski wieczór” (oryg. „Ladies' Night”), nie dawała mu jednak spokoju. Zaangażował nawet kolegę do przerobienia jej, ale dzieło, które udało się wydać dopiero w 1997 roku jest jego własnym opracowaniem pierwszej wersji „Babskiego wieczoru”. Całą genezę tej pozycji Jack Ketchum przybliżył w przedmowie do niej.

Czy tylko mnie okładka pierwszego polskiego wydania „Babskiego wieczoru” Jacka Ketchuma (wydawnictwo Dom Horroru, rok 2019) przypomina Chloë Grace Moretz z „Carrie” Kimberly Peirce? W upiorniejszej odsłonie, rzecz jasna. Koniec dygresji. Cała bibliografia Jacka Ketchuma na polski rynek jeszcze nie trafiła, ale z już wydanych utworów wyłaniają się dwa pisarskie oblicza nieodżałowanego „najbardziej przeżerającego faceta w Ameryce” według Stephena Kinga. Takie dzieła, jak na przykład „Dziewczyna z sąsiedztwa”, „Jedyne dziecko”, „Rudy” i „Straceni” starają się wstrząsać czytelnikiem bez zbytniego nagromadzenia gore. Bardziej skłaniają się ku psychologii, aniżeli krwawym kawałkom, na których z kolei bazują choćby „Poza sezonem” i „Potomstwo”. Te ostatnie to horrory ekstremalne pełną gębą. Do tej szufladki należy włożyć też „Babski wieczór”. Niespełna dwustustronicową powieść, dla której Ketchum wymyślił takie oto hasło: „Na wojnie płci właśnie padł pierwszy strzał”. W „Babskim wieczorze” faktycznie trwa zaciekła wojna płci. Aż nazbyt zaciekła... Ketchum posuwa bowiem damsko-męski konflikt do ekstremum. Tutaj nie bierze się jeńców. Tutaj nie ma miejsca na pertraktacje. Żadnych kompromisów. Żadnych układów, próśb, czy nakazów. Kobiety powstają i... Zaczyna się istna rzeź. We wstępie do „Babskiego wieczoru” Jack Ketchum wspomniał, że wśród niektórych redaktorów odrzucających tę powieść panowało przekonanie, że okrutnie obchodzi się z kobietami. Co autor skwitował: „Osobiście uważam, że książka jest okrutna wobec mężczyzn. Ale może to tylko moja opinia”. Tymczasem według mnie rzecz jest... bardziej złożona? Otóż, wydaje mi się, że zrobienie z prawie wszystkich mieszkanek Nowego Jorku bezrozumnych bestii kierujących się jedynie żądzą niszczenia, może oburzać. Eliminowanie każdego, kogo nie dotknęła tajemnicza zaraza. Ta sama, która opanowała niemal wszystkie przedstawicielki płci żeńskiej w Wielkim Jabłku. „Niemal”, a więc odczytywanie tego jedynie przez pryzmat wojny płci nie wydaje mi się tak do końca uzasadnione. Poza tym nic nie wskazuje na to, by wszystkimi oszalałymi kobietami kierowała wyłącznie jakaś potężna uraza względem mężczyzn. Właściwie to wiadomo tylko tyle, że dopadła ich tajemnicza choroba, która upodobniła je do zombie. Nie, nie umarły, ale ich mentalność nagle stała się równie prymitywna. Wciąż towarzyszy im podniecenie seksualne i nieodparta potrzeba zabijania. Zaspokajanie tej drugiej podsyca apetyt na seks, który jeśli już, to starają się zaspokoić w pojedynkę. Co całkowicie im się nie udaje – spełnienie nie przychodzi. Może dlatego, że ciągle polują. Fabułę „Babskiego wieczoru” można opisać jednym zdaniem: zarażone jakimś świństwem kobiety sieją terror w wielkim amerykańskim mieście. No dobrze, jest jeszcze wątek Braunów i naprędce zorganizowanej przez kilku amatorów akcji ratowniczej. Przeprawy przez nieoczekiwanie arcyniebezpieczny rejon Stanów Zjednoczonych w celu ratowanie chłopca. Mężczyźni, tak jak uprzedzał autor w przedmowie do „Babskiego wieczoru”, faktycznie nie są przedstawieni w samych superlatywach. W każdym razie nie wszyscy. Główny (anty)bohater powieści, Tom Braun, to sfrustrowany człowiek, który za swoje niespełnione ambicje zawodowe wini żonę, Susan. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Założyłam więc, że Tomem kieruje iście infantylne podejście typu: ktoś musi być winny, byle nie ja. Padło więc na Susan, a skoro tak, to nie ma powodu, by nadal być jej wiernym. Jeśli w ogóle kiedykolwiek Tom potrafił taki być. Tak czy inaczej teraz skacze z łóżka do łóżka, a potem wraca w domowe pielesze z poczuciem, że to żona wszystko psuje. Hipokryzja niektórych nie zna granic, prawda? A inni mężczyźni? Barman Bailey sprawia bardziej sympatyczne wrażenie – chyba że weźmiemy pod uwagę to, że bez większych skrupułów pomaga, jak dobrze wie, żonatemu mężczyźnie, w podrywaniu obcych kobiet. A pozostali? No, szczerze mówiąc nie potrafię powiedzieć o nich nic ponad to, że robią wszystko by przeżyć w tej nieomal apokaliptycznej rzeczywistości. W której krew leje się nader obficie... UWAGA SPOILER Na końcu rzecz bardziej się klaruje: jedni powiedzą, że zachodzi tutaj demonizacja mężczyzn (dość daleko idąca generalizacja), inni pewnie będą się upierać, że Ketchum obnażył ich prawdziwą naturę KONIEC SPOILERA.


Ta książka ma mniej więcej tyle subtelności, co dziwka ciągnąca druta przed wjazdem do Tunelu Lincolna, ale jak na mój gust tak właśnie powinno być”. To słowa samego Jacka Ketchuma na temat jego „długo wyklętego dziecka”. Amerykański światek wydawniczy po prostu nie nadążał za Jackiem Ketchumem. To zdumiewające, jeśli weźmie się pod uwagę ówczesną ekspansję kina gore, ale prawdą jest, że w pierwszej połowie lat 80-tych XX wieku nie znalazł się wydawca, który odważył się „Babski wieczór” wydać. Utwór dużo obszerniejszy, który w końcu wypuszczono. Dopiero w drugiej połowie lat 90-tych XX wieku, kiedy już można powiedzieć amerykańska opinia publiczna była bardziej oswojona z krwawymi horrorami. Jack Ketchum w pewnym sensie był zwiastunem zmian. Wyprzedził epokę. W każdym razie w świecie wydawniczym, bo kino w materii gore było daleko z przodu. Różnie na te zmiany można się zapatrywać, ale... Jak komuś horror ekstremalny nie leży, to jak powiedziałby sam Ketchum, nikt nikogo do kontaktów z nim nie zmusza. To literatura niszowa, „najgorsza z najgorszych”, zła, brudna, chora, spaczona, nienormalna... I za to ją lubię! Za całe to jej wynaturzenie, za ten „środkowy palec wymierzony cywilizowanemu, rzekomo poukładanemu, grzecznemu światu”. Za ten prowokacyjny styl, za branie człowieka za mordę i bezlitosne nurzanie go w całym bagnie ziemskiego istnienia. Za chore jazdy ludzi, których spokojnie można nazwać prawdziwymi turpistami. Jack Ketchum też taki był – pisarz obdarzony drastyczną wyobraźnią, którą zechciał się z nami podzielić. W „Babskim wieczorze” nie chodziło wyłącznie o szokowaniem dla samego szokowania. Komentarz społeczny (odwieczna wojna damsko-męska) też gra tutaj rolę, ale nie da się ukryć, że prym wiedzie gore. Akcja koncentruje się głównie na zabijaniu. Zderzamy się z wymyślnymi sposobami eliminacji ludzkich istnień, jedziemy przez Nowy Jork, w którym ni z tego, ni z owego zapanowało prawo dżungli. Bez dłuższych przystanków, bez należytego planowania, prawie na pełnym spontanie przedzieramy się przez tę dziką rzeczywistość. Zakrwawieni, poturbowani, spływający śmierdzącym potem, kątem oka rejestrujemy krwawe scenki z życia w Nowym Jorku. Odcięte lub zmiażdżone kończyny, wnętrzności walające się po ulicach i podłogach, wysmarowane ekskrementami ściany, ludzkie ciała podziurawione, poszatkowane, poparzone, zmiażdżone... Długo by wymieniać. Autor nie wdaje się w szczegóły właściwie w żadnej materii – postacie są papierowe, fabuła już chyba prostsza być nie mogła, ale zakładałam, że chociaż w warstwie gore Ketchum postawi na detale. Tak, zdradził dość, by ogólne obrazy w mojej wyobraźni się wykrystalizowały, ale to niestety nie wystarczyło do ożywienia we mnie jakichś silniejszych emocji. Wstręt, niesmak, szok. Mogłam zapomnieć. Za szybko, zbyt powierzchownie, jakoś tak... nijako. Tak, dobrze rozumiecie. Opowieść o zabijaniu ludzi na wszelkie możliwe sposoby, o całonocnej wojnie toczonej na ulicach Nowego Jorku (również w budynkach), też może emanować nijakością. Na początku jakiś efekt jeszcze to przynosiło. Robiło jakieś tam delikatne wrażenie. Niewielkie, ale chociaż nie przyjmowałam całej ten makabry z całkowitą obojętnością. Z napięciem, ale i że tak to ujmę, podziwem dla śmiałej, bezkompromisowej wyobraźni Jacka Ketchuma. Z czasem mi to spowszedniało. Wkradła się w to monotonia. Co za dużo i co za szybko, to niezdrowo. Niemniej wątek Andy'ego i jego oszalałej matki niezmiennie przykuwał uwagę. Ilekroć Ketchum do niego wracał, powracały emocje. Nic wyszukanego, ale po co nadmiernie kombinować, skoro można zamknąć nieletniego chłopca w mieszkaniu z jego własną, acz drastycznie odmienioną matką, by dostarczyć czytelnikom jak najbardziej pożądanych doznań. Przywołać poczucie zagrożenia, a przy tym wygenerować jakieś zalążki klaustrofobii, których raczej nie doświadczałam w towarzystwie Toma i innych, biegnących z odsieczą Andy'emu. Od czasu do czasu ogarniało mnie przyjemnie nieprzyjemne, poczucie nieubłaganie upływającego czasu. Właściwie to kończącego się już czasu – żywota jedynego dziecka Toma na tym świecie. Chciałoby się więcej, ale tak na jeden raz niech będzie. Żadna tam maltretująca żołądek przejażdżka, ale nie powiem, żebym żałowała, że się na nią porwałam. Ujdzie.

Nie ukrywam, że zasadniczo wolę to drugie artystyczne oblicze Jacka Ketchuma – to z całą mocą unaocznione w kultowej „Dziewczynie z sąsiedztwa”, najbardziej wstrząsającej powieści, z jaką w w swoim dłuuugim życiu się spotkałam i już z trochę mniejszym pazurem, ale jednak w „Jedynym dziecku”. Po „Babskim wieczorze” oczekiwałam jednak czegoś w duchu „Poza sezonem”. Czegoś tak nihilistycznego, zepsutego, odrażającego... No, w ogóle bardziej emocjonującego. Jest krwawo, ale cała ta makabra stosunkowo szybko wytraca swą moc. Zamiast odrazy czuć znużenie. Co prawda nie było ono ciągłe, ale to dość bym nie zachowała najlepszego zdania na temat tego osiągnięcia mistrza Jacka Ketchuma. Najgorszego zresztą też nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz