czwartek, 13 sierpnia 2020

„Dziecko krwi” (2017)

 

Ashley ma za sobą poronienie, które najpierw pogrążyło ją w depresji, a potem popchnęło do drastycznego kroku. Dzięki znajomościom nowo poznanej Azjatki, Siti, kobieta odzyskała swoją córkę. A właściwie jej ducha i w tajemnicy przed mężem Billem, roztoczyła nad nim opiekę. Z pomocą Siti, którą ona i Bill zatrudnili w charakterze służącej w swoim podmiejskim domu w Stanach Zjednoczonych. Ashley długo udawało się ukrywać przed bliskimi swój czyn i jego uciążliwe konsekwencje, ale duch jej zmarłego dziecka ciągle rośnie w siłę i staje się coraz bardziej niesforny. Stanowiąc tym samym zagrożenie dla ludzi z otoczenia Ashley, czego ta zdaje się nie przyjmować do wiadomości. Zamiast szukać sposobu na pozbycie się agresywnego ducha, kobieta skupia się na ukrywaniu prawdy przed swoimi bliskimi.

Amerykańsko-kanadyjski niskobudżetowy debiut reżyserski Jennifer Phillips, horror nastrojowy „Dziecko krwi” (oryg. „Blood Child”), powstał w oparciu o jej własny scenariusz, zainspirowany historiami znanymi jej od dziecka. Jej rodzina ze strony matki pochodzi z Malezji i Indonezji, a niektórzy jej przodkowie praktykowali tak zwaną czarną magię. Phillips wzrastała wśród azjatyckich legend, w tym mitów o ludziach wychowujących dzieci-duchy. Właśnie tę legendę postanowiła wykorzystać w swoim pierwszym filmie. Historię rodziny, która rzekomo przeżyła takie bliskie spotkania ze zmarłym dzieckiem. Phillips starała się wiernie odwzorować tę fantastycznie brzmiącą, ponoć powszechnie znaną we wschodniej Azji, opowieść niby z życia wziętą. Zmieniła jednak nazwiska jej uczestników i uczestniczek – jak twierdzi, aby uszanować ich prywatność. Phillips wyjawiła też, że zmieniła miejsce akcji. W wersji, którą znała małżeństwo mieszkające z duchem swojego zmarłego dziecka pochodziło z Wielkiej Brytanii, bohaterowie jej filmu natomiast są Amerykanami. Aczkolwiek twórczyni „Dziecka krwi” zwraca uwagę na to, że po premierze filmu spotkała człowieka, który utrzymywał, że w wersji, którą on już wcześniej poznał, główni uczestnicy tej tragicznej historii pochodzili właśnie ze Stanów Zjednoczonych... Jennifer Phillips sfinansowała „Dziecko krwi” ze swoich własnych oszczędności, a większość zdjęć powstała w Toronto (reszta w Singapurze). Pierwszy pokaz też odbył się w Kanadzie w roku 2017, na Blood in the Snow Canadian Film Festival. Szerszą dystrybucję (w Internecie), w Stanach Zjednoczonych, rozpoczęto blisko rok później.

Jennifer Phillips chciała, by jej debiutancki film narracją odwoływał się do tradycji – do czasów, w których skupiano się na opowiadaniu ciekawej, klimatycznej opowieści, a nie gromadzeniu jump scenek. One w „Dziecku krwi” też się przewijają, ale jak na dzisiejsze standardy nie ma ich wiele. Jako filmowe źródła inspiracji, w sferze technicznej, Phillips podaje „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego i „Omen” Richarda Donnera, zaznaczając jednak że daleko temu przedsięwzięciu do jakości tamtych przełomowych dzieł. Artystka nie ukrywa, że nie wszystko się w „Dziecku krwi” udało, że są rzeczy, które według niej wymagały poprawy. Ale budżet, którym dysponowała nie pozwalał na robienie wszystkiego tak, jak tak chciała. Musiała iść na liczne ustępstwa. A bodaj najbardziej bolesne było dla niej wycięcie jednej z jej ulubionych scen – utonięcie jednej z postaci. Montażysta uważał, że tak będzie lepiej, ponieważ jakość tego materiału nie pasowała do reszty, z czym Phillips musiała się zgodzić. Jak na niskobudżetowy horror z ostatnich lat, „Dziecko krwi” od strony technicznej prezentuje się całkiem nieźle. Oczywiście, trochę niedociągnięć się znalazło, także na gruncie tekstowym, ale obraz nie okazał się tak tandetny, jak szczerze mówiąc się spodziewałam. Ponure zdjęcia, dużo szarości i nastawiona na powolne budowanie emocji praca kamer, nieprzesadnie często przetykana dość minimalistycznymi, wiarygodnie się prezentującymi ożywieniami w formie czy to koszmarnych snów, czy objawień upiorzycy w rzeczywistości Ashley i jej bliskich. Główna rola przypadła w udziale Alyx Melone, która w mojej ocenie jest najsłabszym ogniwem omawianej produkcji. Beznamiętna, bezbarwna kreacja tej pani rozczarowywała tym bardziej, że Phillips, uważam, postarała się przy jej rozpisywaniu. Prawdopodobnie za podszeptem azjatyckiej legendy, wzniosła na kartach swojego pierwszego scenariusza postać niepodlegającą jednoznacznej ocenie. Dobrą kobietę, która dokonuje złych wyborów. Kobietę przygniecioną potężnym smutkiem na skutek utraty nienarodzonego dziecka. Depresją popychającą ją do drastycznego kroku, który z kolei prowadzi do większego pogorszenia jej kondycji psychicznej. Ashley dostaje czegoś w rodzaju obsesji na punkcie ducha swojej nigdy nie narodzonej córki. W tajemnicy przed bliskimi, w porozumieniu ze swoją służącą, Siti (średnio udana kreacja Cynthii Lee MacQuarrie), opiekuje się bezcielesną dziewczynką w krwistoczerwonej sukience, która staje się coraz bardziej agresywna. Ashley bezskutecznie stara się wymusić na niej posłuszeństwo, głównie z obawy przed odkryciem jej obecność przez osoby niewtajemniczone. A zwłaszcza jej męża Billa (taki sobie występ Bidena Halla), który pewnie nie zrozumiałby tego bądź co bądź strasznego czynu. Posunięcia podyktowanego w pełni zrozumiałą niemożnością pogodzenia się ze śmiercią własnego dziecka. Potrzebą zatrzymania go przy sobie, choćby nawet w upiornej, diabolicznej postaci. „Dziecko krwi” mówi więc o matczynej miłości, która nie zna granic. Miłości zdolnej do wszelkich poświęceń. I stracie doprowadzającej do szaleństwa. Stracie, którą jak się okazuje można odwrócić. Wiedział o tym na przykład Louis Creed ze „Smętarza dla zwierzaków” aka „Cmętarza zwieżąt” Stephena Kinga, i wiedziała o tym Ashley. Tyle że ona miała inny sposób na połowiczne przezwyciężenie śmierci. Sposób, który miał przywołać i już na zawsze zatrzymać przy niej duszę jej córki. Pytanie tylko, czy to naprawdę duch jej ukochanej córeczki, czy jakaś inna, mroczna energia?

Akcja posuwa się dość wolno. Twórcy bazują głównie na konsekwentnie zagęszczającym się klimacie i nadnaturalnego, i bardziej przyziemnego zagrożenia. To pierwsze uosabia widmowa postać małej dziewczynki w czerwonej sukience mieszkająca z Ashley i Billem na przedmieściach, w Stanach Zjednoczonych. Zjawa mająca dwa oblicza: niewinne i demoniczne. Objawia się raz w takiej, raz w takiej postaci, ale nawet jako dziewczynka z „anielską twarzyczką” potrafi wprawić w lekki dyskomfort. Bo wiemy, że to tylko maska, pod którą skrywa tę drugą, może niezbyt przerażającą, ale na pewno agresywniejszą w wymowie, formę. Powiedzmy z lekka upiorną, nie tylko z wyglądu, ale także przez to, że twórcy niejako każą nam wypatrywać jej dosłownie wszędzie. W każdej chwili może się pojawić i „zacząć psocić”. Albo po postu stać w bezruchu i przyglądać się nerwowym ruchom śmiertelników. Zjawa nie pokazuje się jedynie Ashley i Siti – od czasu do czasu ujawnia się też tym, którzy nie zostali wtajemniczeni w mroczny sekret tamtych kobiet. Kobiet dbających o potrzeby istoty z zaświatów, z których jednakże tylko jedna zdaje sobie sprawę z zagrożeń wynikających z tej nadzwyczajnej sytuacji. W ten sposób przechodzimy do drugiego niebezpieczeństwa wypływającego ze scenariusza „Dziecka krwi” Jennifer Phillips. Niebezpieczeństwa stwarzanego przez niestabilną psychicznie Ashley. A więc mamy standardowe zestawienie ghost story z obłędem. Trzeba jednak zaznaczyć, że Phillips nie idzie tą bardziej wydeptaną ścieżką, gdzie przynajmniej do finału możemy tylko zgadywać, czy zagrożenie pochodzi z zaświatów, czy z chorego umysłu oddychającej jednostki. Twórcy nie zasiewają w nas takich wątpliwości. Właściwie od początku wiadomo, że dom Ashley i Billa jest nawiedzony przez ducha, że Ashley bynajmniej nie uroiła sobie tego towarzystwa z innego świata, o które sama zabiegała. Faktycznie opiekuje się duchem, jak jest przekonana, swojej córki, ale już sama ta działalność świadczy o poważnych problemach psychicznych. Tym bardziej, że główna bohaterka „Dziecka krwi” w swoim oddaniu tytułowej istocie zapomina o bezpieczeństwie innych. A właściwie to w ogóle nie bierze tego pod uwagę. Zupełnie jakby miała klapki na oczach. Jakby jej umysł, który nadal nie uporał się z traumą poronienia, odrzucał wszystkie wyraźne przecież sugestie śmiertelnego niebezpieczeństwa ze strony mieszkającego z nią ducha. Scenariusz „Dziecka krwi, obok zgłębiania traumy, jaką dla wielu kobiet jest poronienie (w bardziej ekstremalnym wydaniu niż normalnie), porusza inną bolączkę także współczesnego świata. Kwestię niewolników na miarę XXI-wieku. Ubogich obcokrajowców, służących ludziom z (w tym przypadku) klasy średniej przy akompaniamencie zjadliwych słów pod ich adresem. Ciągłych utyskiwań, wyrazów nienawiści, nieudolnie skrywanej ksenofobii. Bill i siostra Ashley, Naomi (w tej roli Charlotte Cattell, która w moim odczuciu, obok Lisy Kovack wcielającej się w postać Renee, matki naszych skrajnie różnych sióstr, w całej obsadzie „Dziecka krwi” najlepiej się spisywała) bez wątpienia traktują Siti, jak człowieka z gorszej kategorii. Jakby wychodzili z założenia, że mają pełne prawo patrzeć na nią z góry, wręcz pomiatać nią, bo to biedna Azjatka i w dodatku służąca, a oni to przecież państwo o szacownym amerykańskim rodowodzie. Muszę Jennifer Phillips oddać, że potrafi opowiadać, aczkolwiek musi jeszcze trochę nad tym popracować. Ażeby w przyszłości nie zdarzały się już takie potknięcia, jak niezrozumiałe zignorowanie przez rodzinę zaginięcia jednej z osób - raptowne przejście z paniki w rutynę. Albo irytująco częste gadanie o „nieobyczajnym” podkradaniu się, mimowolnym przecież straszeniu ludzi. Z drugiej strony postaciom zaludniającym „Dziecko krwi” zaskakująco często się to zdarza... Najbardziej wadliwa jest jednak ścieżka dźwiękowa. A konkretniej błędnie obliczone efekty dźwiękowe. To rzecz jasna najmocniej szkodzi nie tak znowu licznym jump scenkom (muzyka zwykle jest pogłaśniania za wcześnie), ale i w spokojniejszych fragmentach zdarzają się podobne wpadki dźwiękowców i przypuszczam, także montażystów. Bo da się zauważyć (najbardziej w scenach onirycznych), że takie niedogodności po części wynikają z nieprecyzyjnego sklejania niektórych już kompletnie udźwiękowionych, okraszonych dość złowieszczą muzyką, kadrów. Najbardziej żałuję jump scenki trochę podobnej do mojej ulubionej z „Nieproszonych gości” Charlesa i Thomasa Guarda. Gdyby tylko dźwięk nie wyszedł przed szereg to pewnie bym podskoczyła. Cóż za strata... Ale poza tym oglądało się nawet znośnie. Tę niezbyt wyszukaną i nie najmocniej trzymającą w napięciu opowieść o duchu w charakterystycznej sukience. I stracie, i bólu, i traumie, i problemach małżeńskich, i nowej nadziei, która równie dobrze może się okazać biletem do najgorszego koszmaru. Jeszcze gorszego od życia w oparach szaleństwa, u boku upiornego dziecka i z mrokiem szerzącym się w sercu.

Pierwsze filmowe przedsięwzięcie Jennifer Phillips na pewno nie podbije wielu serc, ale mniej wymagający fani kina grozy, zwłaszcza entuzjaści ghost stories i, już w mniejszym stopniu, horrorów psychologicznych, z braku lepiej zapowiadających się pozycji, mogą zaryzykować spotkanie z „Dzieckiem krwi”. Zachwyceni prawdopodobnie nawet oni nie będą, ale myślę, że historia Ashley i jej „demonicznej córki” jest na tyle klimatyczna i uniwersalna, żeby w umiarkowanym stopniu przyciągnąć ich uwagę (choćby tylko w kategoriach niemęczącego przeciętniaka). Widzów ceniących sobie dość oszczędne formy i niezbyt dynamicznie rozgrywające się, niewyszukane historie z dreszczykiem. Historie zrealizowane przy niskim budżecie, który akurat w „Dziecku krwi”, horrorze reklamowanym etykietką „oparty na faktach”, jakoś szczególnie mocno w oczy się nie rzuca (w uszy już bardziej). A przynajmniej nie powinien tym, którzy mają jakieś doświadczenie z tańszymi horrorami.

3 komentarze:

  1. Pomysł ogólnie bardzo fajny i oryginalny, ale ta końcówka, jakoś tak za szybko nadeszła. Tu walka w lesie, a tu potem nagle dowiadujemy się, co się stało z główną bohaterką i jej rodziną. Mogli chociaż zarys tych płomieni pokazać. :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Przedszkole Kinderki http://www.kinderki-przedszkole.pl/! Bardzo miłe Panie Przedszkolanki, dzięki którym Kacperek czuje się jak w domu! Polecamy.

    OdpowiedzUsuń