sobota, 12 grudnia 2020

Antologia „Z duchami przy wigilijnym stole”

 

POLSKI ANONIM Z XV WIEKU, HENRYK RZEWUSKI, JOHN DAY, SIR WALTER SCOTT, MARIA PAWLIKOWSKA-JASNORZEWSKA, MRS. HENRY WOOD/ELLEN WOOD, MARGARET OLIPHANT, ELIZA LYNN LINTON, STEFAN GRABIŃSKI, BOLESŁAW LEŚMIAN, JAN ŁADA, GRANT ALLEN, HENRY JAMES

Druga, po „Wigilii pełnej duchów”, antologia literacka przygotowana przez wydawnictwo Zysk i S-ka z okazji Świąt Bożego Narodzenia. „Z duchami przy wigilijnym stole” zawiera jedenaście opowiadań i dziewięć wierszy autorów żyjących w poprzednich wiekach. Teksty zebrał Tadeusz Zysk. Choć akcja części z nich istotnie jest osadzona w okresie świątecznym, to ideą przewodnią tego tomiku - tak samo jak w przypadku „Wigilii pełnej duchów” - jest swego rodzaju przywołanie wiktoriańskiej tradycji świątecznej. Zwyczaju polegającego na snuciu historii niesamowitych na użytek zazwyczaj grupki zafascynowanych słuchaczy. Opowieści niekoniecznie utrzymanych w świątecznej atmosferze, ale koniecznie traktujących o tak zwanym nieznanym. Opowieści z dreszczykiem, najczęściej dotykających sfery niematerialnej, duchowej. Konkretniej: największym powodzeniem cieszyły się wówczas klasyczne ghost stories, i to nie tylko w okresie Świąt Bożego Narodzenia.

Poziom utworów zamieszczonych w „Z duchami przy wigilijnym stole” dla mnie okazał się wręcz zaskakująco wyrównany. Z dwudziestu widniejących w tym widowiskowo wydanym tomie (twarda oprawa, nastrojowa, stosownie zanachronizowana grafika na froncie autorstwa Aleksandry Zwolankiewicz) tekstów, tylko dwa w moich oczach mocno odstawały od reszty – czytało się je zdecydowanie gorzej. Pierwszym z nich jest „Ja gorę” Henryka Rzewuskiego, opowiadanie sfilmowane przez Janusza Majewskiego w 1967 roku (krótki metraż). Główną przeszkodą był dla mnie staropolski język – tego rodzaju, który zawsze przypomina mi te cięższe przejścia (w zdecydowanej większości jedynie zaczęte, nigdy niedociągnięte do końca) z lekturami szkolnymi. Co więcej fabuła została wykreślona „po łebkach”. Jakby rzecz spisano na chybcika, bez zwartej struktury. Historia pewnego owianego złą sławą, długo niezamieszkanego zamku, który wreszcie znajduje troskliwego właściciela: księcia biskupa, który niezwłocznie przystępuje do prób przywrócenia mu dawnego blasku, nie posiada wyraźnego wstępu i rozwinięcia. To takie trochę pomieszanie z poplątaniem (z lekka żartobliwe, co trzeba dodać), które dopiero pod koniec nabiera rozpędu, przy czym finał dla współczesnego czytelnika zaskakujący raczej nie będzie. Drugim ze słabszych, moim zdaniem, utworów widniejących w „Z duchami przy wigilijnym stole” jest „Ślepy tor” jednego z najbardziej docenianych autorów polskiej literatury grozy, Stefana Grabińskiego. Opowiadanie otwiera rozmowa paru pasażerów pewnego pociągu, dotycząca wagonów o niezwykłych właściwościach, które podobno od czasu do czasu spotyka się na kolei. Pomysł przewodni, który uwidacznia się trochę później, sam w sobie jest dość interesujący (współczesnym odbiorom może nasunąć na myśl filmową serię „Oszukać przeznaczenie”), ale minimalna dbałość o klimat i dość niewygodne słownictwo, u mnie owe zainteresowanie skutecznie osłabiały.

Niniejszym otwieram skrótowe omówienie opowiadań odnalezionych w „Z duchami przy wigilijnym stole”, w które autentycznie wsiąkłam. We wszystkie, bez wyjątku, więc nie zamierzam podejmować prób wyłonienia jakiejś (naturalnie subiektywnej) czołówki. Idziemy za kolejnością obraną w omawianej książce. „Gobelinowa komnata albo Dama w sukni z trenem” pióra Sir Waltera Scotta mówi o pewnym generale, który tuż po zakończeniu wojny o niepodległość brytyjskiej kolonii w Ameryce przybywa do małego miasteczka, gdzie jego uwagę zwraca imponujący zamek. Nieprawdopodobnym zrządzeniem losu (dawniej pisarze nierzadko w ten sposób ułatwiali sobie zadanie, co pokaże też parę innych opowiadań z tego zbioru) okazuje się, że należy on do przyjaciela z dzieciństwa i czasów studenckich naszego generała. Mężnego człowieka, który goszcząc w problematycznym zamku odkryje, że istnieją na tym świecie rzeczy, którym nie jest w stanie stawić czoła. Rzeczy, które nawet jego, człowieka szczycącego się niezwykłą odwagą, zamienią w małego, zagubionego chłopca trzęsącego się z przerażenia. W „Gobelinowej komnacie albo Damie w sukni z trenem” dostałam dokładnie taki językowy klasycyzm, za jakim wprost przepadam. Ponadto doskonałe rozplanowanie akcji, ukierunkowane na stopniowe podnoszenie napięcia, dość gęstą atmosferę niesamowitości i naprawdę upiorną mieszkankę tytułowej komnaty.

Duch z Hollow Field” napisany przez Mrs. Henry Wood (właściwie Ellen Price) to opowieść o dwóch siostrach. Pierworodny syn jednej z nich niedługo ma się żenić, co wprowadza pewne zakłócenia w życiu jego ciotki. Mówiąc w skrócie ta ostatnia nie jest zadowolona, że owo wielkimi krokami zbliżające się „wielkie wydarzenie” zaburza jej uspokajającą rutynę. Zwłaszcza irytuje ją to, że siostra niejako wymusza na niej niedopełnienie obowiązków zawodowych. Jej pracodawczyni wprawdzie nie ma nic przeciwko, ale jako, że nasza bohaterka jest osobą nadzwyczaj sumienną, i tak nie czuje się komfortowo w tej sytuacji. Jak można się tego spodziewać jej dotychczas monotonną egzystencję zakłóci jeszcze coś. Coś nieporównanie gorszego. Coś, co pewnie na zawsze odmieni jej życie. Autorka „Ducha z Hollow Field” stosuje znaną miłośnikom opowieści niesamowitych sztuczkę. Zabieg, który ja zwykłam witać słowami „Witamy w Strefie Mroku!”. Bo Wood niewątpliwie wprowadza nas do świata, który rządzi się nieznanymi prawami. Nagina, jak się okazuje, nie tak twardą rzeczywistość. I czyni to w bardzo chytry, zachwycająco przewrotny sposób.

Drugi tekst tej pani, tym razem podpisany Ellen Wood, i zatytułowany „Tajemniczy gość” przypomniał mi „Innych”, kultowy obraz w reżyserii i na podstawie scenariusza Alejandro Amenábary (czyżby co nieco z tego opowiadania zaczerpnął?). Historia skupia się na przewrażliwionej kobiecie - właściwie to spokojnie można nazwać ją panikarą - nadopiekuńczej matce jeszcze maleństwa, która pewnej nocy, podczas czuwania nad, jak sobie wmówiła, swoją chorą latoroślą, dostrzega za oknem swojego męża, żołnierza, który teraz powinien przebywać za granicą. Wygląda więc na to, że mężczyzna wrócił wcześniej, niż zapowiadał. Szybko okazuje się jednak, że... zniknął. Był, a teraz go nie ma. I nikt poza jego żoną tej zagadkowej nocy go nie widział. Wood stosuje tutaj podobny zabieg, co w „Duchach z Hollow Field” i z wprawą podtrzymuje napięcie wynikające ze zderzenia z nieznanym oraz pewnymi potwornymi wydarzeniami zachodzącymi w życiu doczesnym.

Ze „Ścieżką Szlachetnej Damy” Margaret Oliphant miałam pewien problem. To najdłuższy tekst z zamieszczonych w niniejszej, unikalnej, publikacji wydawnictwa Zysk i S-ka, a tak się złożyło, że kolej na niego przyszła w środku nocy. Plan był taki, żeby przeczytać mniejszą cześć, resztę odkładając do następnego wieczora. Taki był plan, a efekt – krótsze spanko. Bo jak już zaczęłam, to nie mogłam się oderwać. Oliphant przeniosła mnie do swojej rodzimej Szkocji, do prowincjonalnego niewielkiego domu należącego do, przynajmniej z pozoru, sympatycznej rodziny, którą scala młoda kobieta, córka głowy rodu. Narrator niedawno miał przyjemność zaprzyjaźnić się z nią i jej dwoma braćmi (w sumie to bardziej z jednym z nich). Zdążył ich polubić, więc szczerze ucieszył się, gdy zaprosili go do swojej posiadłości. W tych nadzwyczaj malowniczych i bardzo zacisznych stronach, nasz bohater przeżywa radosne chwile, do czasu przedstawienia mu przez jego sympatię niepokojącej historii ścieżki przebiegającej nieopodal jej domu. Domu, w którym gości narrator opowiadania. Opowieść o duchu zawsze o tej samej porze spacerującym po tej drodze. O tak zwanej Szlachetnej Damie, jak wszystko na to wskazuje, czuwającej nad tą szkocką rodziną. Gotycka aura rozpościera się stopniowo, ten charakterystyczny, zawsze posępny klimat wkracza krok po kroku, by w swojej ostatniej fazie dosłownie przygnieść szarością, smutkiem i swoistym poczuciem beznadziei. Od słodkości, przez narastające zagrożenie, niedrażniąco rozpraszane czymś w rodzaju obietnicy wspomożenia przez nieznane, po dosyć niespodziewane, acz w żadnym razie niewstrząsające zakończenie. Taka mniej więcej jest to opowieść. Magiczna opowieść.

Wigilia w Beach House” pióra Elizy Lynn Linton to bardzo zgrabne połączenie gotyckiej literatury grozy z wątkiem kryminalnym. Pewien mężczyzna z artystyczną duszą kupuje osamotniony nadmorski dom, który od dawna stoi pusty, ponieważ (o czym jego nowy właściciel nie wie) w tych stronach panuje przekonanie, że budynek jest nawiedzony. Nowy nabywca po przeprowadzeniu najniezbędniejszych prac remontowych wprowadza się do niego wraz ze swoją ukochaną małżonką. I zaprzyjaźnia z człowiekiem, który dotychczas, można powiedzieć, czuwał nad tą nieruchomością. Człowiekiem siejącym postrach wśród tutejszej ludności, którego boi się też pani tego feralnego domu. Później ujawnia się wprawdzie jeden nieprawdopodobny zbieg okoliczności - rzecz nie do pomyślenia dla autorów współczesnych kryminałów:) - ale ten zagadkowy rozwój i ten naprawdę gęsty gotycki klimat, to jest to, co tygryski lubią najbardziej.

Musiało co prawda minąć trochę czasu, żebym zsynchronizowała się ze stylem, w jakim spisano „Lucyfera” - w jakim rzecz spisał Jan Łada (pseudonim literacki księdza Jana Gnatowskiego) – ale gdy już mi się to udało, doszłam do wniosku, że trochę minęło, kiedy ostatni raz czytałam tak pasjonujący horror satanistyczny. W „Lucyferze” przedstawia się nam klub wyznawców Szatana. Stowarzyszenie, które w większości składa się z osób chętnie oddającym się cielesnym uciechom, niezbyt lotnych hedonistów, którzy zwykli patrzeć na innych z wyższością. Bo to oni dostąpili prawdy, to oni oddają pokłon właściwemu Panu. Pozycję Mistrza w ich małej grupie od zawsze zajmuje mężczyzna, który o prawie wszystkich „swoich owieczkach” ma coraz gorsze zdanie. Dawny ksiądz, który wyparł się Boga na rzecz Lucyfera. Walka duchowa – do tego sprowadza się to efektywnie poprowadzone opowiadanie, ta porywająca żonglerka napięciem, która co prawda na koniec rzuca jeden naciągany, „nie do uwierzenia” zbieg okoliczności, ale trudno żeby taki, bądź co bądź, szczegół, zepsuł tak emocjonującą, tak hipnotycznie mroczną przygodę.

Wolverden Tower” Granta Allena w mojej ocenie na tle opowiadań zebranych w „Z duchami przy wigilijnym stole” wyróżnia się stylem. Uważam, że ten tchnie największym pięknem. Najpiękniejszy z (w większości) pięknych. Za co gratulacje pewnie należą się również Jerzemu Łozińskiemu, który przełożył ten i inne (niektóre w tłumaczeniu Miry Czarneckiej) teksty na język polski. Jeśli zaś chodzi o fabułę, to można ją podzielić na dwie części. Dopóki autor buduje atmosferę tajemniczości, dopóki buduje swoją najprawdopodobniej nadnaturalną zagadkę, dopóki nie rozwiewa wprowadzonych przez siebie niejasności, jest nader ciekawie. Wspomniane niejasności dotyczą dwóch młodych kobiet, które główna bohaterka opowiadania poznaje podczas świątecznego przyjęcia zorganizowanego przez jej znajomą we własnym domu. Obawiam się, że dla współczesnych odbiorców „Wolverden Tower” nie okaże się tak zaskakujący, jak zapewne był dla swoich pokoleń. Ale to nie znaczy, że każda z przygotowanych przez Allena niespodzianek będzie możliwa do przewidzenia. Bo w pewnym momencie następuje gwałtowny skręt w raczej niespotykanym kierunku. Nie, jeśli idzie o szczegóły. Tylko że ta niecodzienna koncepcja po części wyparła tak pieczołowicie wykreślony klimat nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa o (co się czuje!) charakterze nadnaturalnym.

Henry James, bodaj najbardziej znany z wielokrotnie przekładanej na ekran powieści „W kleszczach lęku”, na początek przedstawia historię pewnego, coraz mniej szczęśliwego, małżeństwa. Opowiadanie „Ostatni z rodu Valerio” mówi o pewnym Włochu, hrabi, który po poślubieniu ukochanej kobiety, Amerykanki, chrześniaczki naszego narratora, osiada wraz z nią w swojej rodzinnej posiadłości, której wspólnymi siłami przywrócili dawną świetność. Pech chciał, że młoda żona wkrótce nabrała chęci na przeprowadzenie wykopalisk archeologicznych w ogrodzie. Wydobycie spod ziemi pewnego posągu zapoczątkowało pewien niezwykły koszmar na jawie. Koszmar świeżo upieczonego małżeństwa, które możliwe, że już wkrótce gwałtownie się zakończy. Chwytliwy i w dodatku mistrzowsko poprowadzony pomysł, szalejące napięcie, coraz to bardziej i bardziej wzmagane, ale już trochę rozczarowujące zakończenie...

Inaczej jest z opowieścią pt. „Sir Edmund Orme” tego samego pisarza. W tym przypadku rozwój fabuły jest bardziej ugrzeczniony od finału. Poznamy oto miłosne perypetie pewnego młodego dżentelmena, który zawiązuje coś w rodzaju paktu z matką swojej wybranki. Wybranki, która uparcie odrzuca jego zaloty. Dziewczyna nie odwzajemnia jego miłości, ale naszego amanta nie opuszcza nadzieja, że w końcu rozgorzeje w niej to samo uczucie do niego, jakim on obdarzył ją. A przez to zaczął widywać istotę nie z tego świata, którą dotychczas widywała jedynie rodzicielka kobiety, o rękę której nasz pierwszoplanowy młodzieniec niestrudzenie zabiega. Odkrycie tego „niewidzialnego” towarzysza jego ukochanej, bynajmniej go nie zniechęca. Właściwe to jest podekscytowany „dostąpieniem zaszczytu widzenia” tego widmowego, zawsze milczącego i najwyraźniej dobrze wychowanego pana. Tak zwana groza miejscami się w tę opowieść wkrada, ale nie nazwałabym tego horrorem gotyckich. Bardziej James zdaje się celować w romans gotycki – w angażujący sposób poprowadzony, ale jednak (poza finałem) pozbawiony tak wyrazistej aury groźnej niesamowitości, jaką, ku swojej ogromnej radości, najczęściej znajdowałam w tym obszernym zbiorze.

Wiersze. Rodzaj literatury, w którym nigdy się nie miłowałam. I nie zacznę teraz, po zapoznaniu się z, bądź co bądź, poruszającą poezją uświetniającą „Z duchami przy wigilijnym stole”. Najczulszą strunę poruszył we mnie wiersz Bolesława Leśmiana (a myślałam, że nie przeraża mnie nieuchronna perspektywa własnej śmierci...), ale reszta też do mojej wrażliwości przemówiła. Czyli polski Anonim z XV wieku, John Day i wreszcie Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, której aż sześć rymowanych utworów wcielono do omawianego zbioru. A czyta się je, te zdumiewająco wręcz klimatyczne kawałki, prawie jak prozę. Poetycką prozę!

I tak kończy się ta „zorganizowana przez wydawnictwo Zysk i S-ka” wigilia (i to już po raz drugi). Prezenty rozpakowane, kolacja zjedzona, duchy odeszły już od stołu, świece zgasły, a za oknami zaczyna się już przejaśniać. Oby do następnego. Oby za rok przywiało do nas inne duchy pragnące podzielić się swoimi czasami przerażającymi, czasami przygnębiającymi, a czasami po prostu ciekawymi historiami. Szczerze mówiąc już nie mogę się doczekać następnej odsłony tego świątecznego cyklu. Kolejnego zbioru klasycznych historii niesamowitych polskich i zagranicznych autorów. Opowiadań i wierszy spisanych w poprzednich wiekach, a zebranych przez jak najbardziej współczesne wydawnictwo, które przywraca dawny zwyczaj. Zwyczaj grudniowego świętowania w towarzystwie istot „z tamtego świata”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz