wtorek, 23 lutego 2021

Przemysław Wilczyński „Dwadzieścia lat ciszy”

 

Racibórz. Bogna Majewska przed dwudziestoma laty straciła swoje jedyne dziecko w niejasnych okolicznościach. Z zeznań świadków wynika, że dziesięcioletnia wówczas dziewczynka wsiadła do czarnej furgonetki, ale porywacza nigdy nie odnaleziono. Bogna przez wszystkie te lata pielęgnowała w sobie przekonanie, że jej córka wciąż żyje, starając się znaleźć jakiś trop, który by ją do niej doprowadził. Teraz w mieście ponownie pojawia się niezwykła czarna furgonetka. I znowu zaczynają znikać dzieci. Bogna łączy siły z nowo poznanym mężczyzną, któremu też bardzo zależy na rozwiązaniu tej sprawy. Byłym żołnierzem, Hubertem Laską, któremu doskwiera samotność, i który zadręcza się z powodu czegoś, czego dopuścił się w przeszłości. Nieoczekiwane wsparcie znajdują u jedenastoletniego chłopca, Nikodema 'Niko' Różalskiego. Chłopca obdarzonego nadzwyczajnymi zdolnościami.

Raciborzanin, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, pracownik Starostwa Powiatowego w Raciborzu, którego pierwsza powieść, horror psychologiczny/kryminał „Malarz obłędu”, ukazała się w roku 2015. Wcześniej Przemysław Wilczyński, bo o nim mowa, między innymi dwukrotnie gościł na łamach „Magazynu Fantastycznego” (opowiadania). A później jeden z jego krótszych tekstów znalazł się w „Upiornych świętach”, antologii opowiadań grozy przygotowanej przez wydawnictwo Akurat i wypuszczonej w 2020 roku. To samo wydawnictwo w pierwszym kwartale 2021 roku wypuściło drugą powieść Wilczyńskiego (w przyciągającej uwagę oprawie: klimatyczna grafika na froncie autorstwa Krzysztofa Krawca) pt. „Dwadzieścia lat ciszy”, mieszankę horroru i thrillera przypuszczalnie inspirowaną miejską legendą o czarnej wołdze.

Horror i thriller z domieszką fantastyki: tak sklasyfikował „Dwadzieścia lat ciszy” sam autor tego dzieła. Samo pisanie zajęło mu cztery miesiące, ale sporo czasu poświęcił na poprawki – korektę przeprowadzał dwukrotnie. Przy okazji wydania „Malarza obłędu”, jego debiutanckiej powieści, Przemysław Wilczyński zdradził, że interesuje go przede wszystkim ciemna strona ludzkiej natury. Głównie na tym skupił się w swoim poprzednim dłuższym utworze (z opublikowanych, bo nie wszystkie jego utwory trafiły na rynek), a i w „Dwudziestu latach ciszy” bez trudu odnajdziemy echa tej, nazwijmy to, fascynacji autora mrokiem spowijającym niektóre ludzkie serca. Wśród ulubionych pisarzy Wilczyńskiego są Stephen King i Jack Ketchum – przede wszystkim na ich prozie się wychował. Możliwe, że stąd wzięło się zamiłowanie Wilczyńskiego do zapuszczania się w ciemne obszary ludzkiej natury w jego własnych opowieściach. W „Dwudziestu latach ciszy” szczególnie mocno uwidacznia się wpływ twórczości Stephena Kinga. Przeżycia Blachy, psychopaty zbiegłego z zakładu psychiatrycznego, który słyszy Głosy, nasunęły mi silne skojarzenia z „To”, natomiast ostateczna konfrontacja łudząco przypomina... myślę ten utwór Kinga, który fanom jego prozy nasunie się na myśl już w trakcie zapoznawania się z ogólnych zarysem fabuły „Dwudziestu lat ciszy”. Jest jeszcze chłopiec. Niezwykły chłopiec. Jedenastoletni Nikodem Różalski posiadający coś w rodzaju szóstego zmysłu. W potężnej bibliografii Stephena Kinga trochę takich „nadzwyczajnych stworzeń” zdążyło się już przewinąć. Można nawet powiedzieć, że mistrz współczesnej literatury grozy szczególnie upodobał sobie ten model postaci – małoletnie istoty z niecodziennymi, nadnaturalnymi wręcz zdolnościami. Nikodem przypomina Danny'ego Torrance'a, cudowne dziecko ze słynnego „Lśnienia” (i cudownego dorosłego z „Doktora Sen”). Wyczulony na negatywną energię, „widzący przeszłość” i najwyraźniej potrafiący czytać w myślach innych ludzi. Telepata, empata i może jasnowidz. Tak czy inaczej Nikodem Różalski ze wszystkich pierwszoplanowych postaci przyciągał mnie najsilniej. A właściwie była to jedyna postać, która wzbudziła we mnie jako takie zainteresowanie. Portrety Bogny Majewskiej i Huberta Laski, uważam, są zdecydowanie uboższe w szczegóły. Ich rozwój jest znikomy. Jeśli w ogóle można tutaj mówić o jakimś rozwoju. Kompletny obraz Bogny w sumie wykształca się już na początku powieści. Starsza kobieta, rozwódka, która wciąż desperacko trzyma się nadziei, że jej zaginiona przed dwudziestoma laty córka w końcu zostanie odnaleziona. Wierzy, że jej jedyne dziecko nadal żyje i robi wszystko, co w jej mocy (czyli niewiele), by ją odzyskać. Z Hubertem natomiast wiąże się jakaś tajemnica. To trochę bardziej zagadkowa postać od Bogny. Mężczyzna, którego kariera woskowa została raz na zawsze przerwana przed paroma laty przez coś, czego się dopuścił. Coś, co nadal spędza mu sen z powiek. Czyn, którego sam sobie jeszcze nie wybaczył. I podejrzewa, że to nigdy nie nastąpi. Chyba że po śmierci. Wygląda na to, że Hubert cały czas kara się za jakiś, według niego, niewybaczalny grzech, który ma na sumieniu. Z drugiej strony gdzieś głęboko w nim tli się nadzieja na odkupienie swoich przewinień. Wszystko wskazuje na to, że przerwanie koszmaru, jaki ponownie zawitał w Raciborzu ma być jego pokutą za zbrodnię/występek z niezbyt dalekiej przeszłości. A ten koszmar to czarna furgonetka. Jedyna w swoim rodzaju. Jedyna taka na całym globie?

(źródło: https://www.facebook.com/BlackMuza)
Legenda o czarnym samochodzie krążyła w Polsce głównie w latach 60-tych i 70-tych XX wieku. W tamtych czasach mówiło się głównie o limuzynie marki Wołga, którą rzekomo wykorzystywano do porywania dzieci. Na przełomie XX i XXI wieku było to już BMW. Do mnie wcześniej nie dotarła ta historyjka ku przestrodze (dzieci nie wsiadajcie do samochodów nieznajomych). Można więc powiedzieć, że to Przemysław Wilczyński w pewnym sensie odkrył przede mną tę, jak się dowiedziałam, niegdyś bardzo popularną urban legend. Wystarczyło podpytać najbliższe starsze ode mnie osoby, żeby dowiedzieć się, że swego czasu czarna wołga była jednym z największych strachów polskich dzieci. W „Dwudziestu latach ciszy” po ulicach Raciborza grasuje właśnie taki żelazny potwór, czarne monstrum, które porywa dzieci. W wersji Wilczyńskiego nie jest to ani lWołga, ani BMW, tylko furgonetka. Furgonetka, która bynajmniej nie wygląda jak inne. Zupełnie jakby przybyła z jakiegoś innego świata. Mroczniejszego, demonicznego wręcz, ale i też rozwiniętego technicznie. Bogna Majewska i Hubert Laska wychodzą z założenia, że ten unikatowy pojazd jest wykorzystywany do porywania dzieci z Raciborza przez jakiegoś inteligentnego sadystę. Wszystko wskazuje na to, że ta sama jeszcze niezidentyfikowana osoba przed dwudziestoma laty porwała córkę Bogny. Teraz owa nadzwyczaj niebezpieczna jednostka wróciła. Dzieci ponownie zaczęły znikać w gardzieli smolistego pojazdu. Z czasem krystalizuje się też inna teoria. Taka, którą racjonalne umysły Bogny i Huberta mogą nie zaakceptować. Inaczej sprawa przedstawia się z Nikodemem Różalskim. Jemu jest zdecydowanie łatwiej uwierzyć w niewiarygodne nie tylko dlatego, że jest jeszcze dzieckiem, a więc jego umysł jest bardziej otwarty, nieporównanie mniej sceptyczny od, generalnie rzecz ujmując, umysłów osób dorosłych. Zasadniczą rolę odgrywa w tym niezwykła moc, z którą przyszedł na ten świat. Nadzwyczajne zdolności, jakaś paranormalna siła, która tkwi w tym młodym, sponiewieranym ciele. Niko pochodzi z bogatego domu, ale z radością zrezygnowałby z pokaźnego kieszonkowego za odrobinę zrozumienia ze strony rodziców. Zwłaszcza ojca, lekarza, który w haniebnym stylu dąży do zrobienia ze swojego syna prawdziwego twardziela. I człowieka sukcesu. Człowieka ukształtowanego na swoje podobieństwo. Niko dość część wspomina fizyczne ataki ojca, ale w czasie rzeczywistym, w umownej teraźniejszości, Wilczyński skupia się na psychologicznym znęcaniu się mężczyzny z ewidentnym kompleksem Boga nad swoim jedynym dzieckiem. Chłopcem, który ma tylko jednego przyjaciela, ale za to takiego, do którego ma praktycznie bezgraniczne zaufanie. Założenia fabularne, poszczególne motywy budujące tę gatunkową hybrydę, za jaką spokojnie można uznać „Dwadzieścia lat ciszy”, choć absolutnie nieodkrywcze - nie raz już wykorzystywane tak w literaturze, jak w kinematografii grozy, przy czym najmocniej kojarzące się z niektórymi dziełami Stephena Kinga - przypuszczalnie dostarczyłyby mi całkiem solidnych wrażeń, gdyby autor wciąż nie zapętlał przemyśleń bohaterów (wciąż, i wciąż to samo), gdyby tak często nie nawiedzało mnie wrażenie, że Wilczyńskiemu zapomniało się do jakiej konkluzji ta czy inna postać doszła parę linijek wcześniej (nieprzekonująca ta gonitwa myśli) i gdyby nie ogrom wielokropków. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z utworem, który miał tyle pourywanych zdań. Rozumiem, też lubię ten znak interpunkcyjny, ale żeby aż takie zatrzęsienie? Konkludując: zmęczyła mnie ta historia. Nudnawe pościgi; nieożywiające właściwie żadnych, z tych pożądanych, emocji wytrwałe poszukiwania jakiegoś punktu zaczepienia w sprawie tajemniczych zaginięć dzieci z Raciborza, a więc i czarnej furgonetki; monotematyczne przemyślenia czołowych bohaterów powieści; do bólu przewidywalny rozwój akcji (może poza epilogiem) i prawie żaden rozwój dwóch z trzech najważniejszych postaci pozytywnych. To samo zresztą mogę powiedzieć o czarnych charakterze, zbiegłym z zakładu psychiatrycznego mężczyźnie o ksywie Blacha. Przydałoby się też domknąć wątek Igora, ale w sumie łatwo sobie resztę dopowiedzieć.

Szkoda. Naprawdę żałuję, że pisarski warsztat Przemysława Wilczyńskiego, a przynajmniej styl obrany w „Dwudziestu latach ciszy”, do mnie nie przemawia. Nie mogę powiedzieć, że z trudem przychodziło mi zagłębianie się w tę opowieść, bo tak naprawdę nie zdołałam całą sobą przenieść się do świata – miasta - w którym grasuje śmiertelnie niebezpieczny przeciwnik. Stalowy potwór, czarna furgonetka hipotetycznie kryjąca w swoich trzewiach jakiegoś wyjątkowo zdeprawowanego osobnika i przyciągająca kolejną(?) mocno zaburzoną jednostkę. I oczywiście wabiąca dzieci. Ciekawskie, niewinne istotki, które wprost nie mogą oprzeć się sile emanującej z tego „arcydzieła motoryzacji”. Z tej stalowej bestii. „Dwadzieścia lat ciszy”, druga opublikowana powieść Przemysława Wilczyńskiego, horror zmieszany z thrillerem, według samego autora z dodatkiem fantastyki, swoich sympatyków jeszcze na pewno znajdzie (trochę przychylnych dusz już sobie zaskarbiła). Co do tego nie mam wątpliwości, mimo że sama z trudem przez tę lekturę przebrnęłam.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz