poniedziałek, 23 sierpnia 2021

L.E. Flynn „Dziewczyny są tu takie miłe”

 

Ambrosia 'Amb' Turner dostaje zaproszenie na zlot absolwentów organizowany przez Wesleyan, uczelnię, o której wolałaby zapomnieć. Na pierwszym roku ona i jej ówczesna przyjaciółka, Sloane 'Sully' Sullivan, dopuściły się czegoś strasznego. Czegoś, co Amb trzymała w tajemnicy nawet przed swoim mężem Adrianem. Kobieta nie ma więc zamiaru skorzystać z zaproszenia na jej dawną uczelnię, zmienia jednak zdanie, gdy otrzymuje anonimowy list: „Musimy porozmawiać o tym, co naprawdę się stało tamtego wieczoru”. Wygląda na to, że ktoś odkrył najbardziej wstydliwą tajemnicę Ambrosii. Mroczny sekret, który, jak dobrze wie, może ją zniszczyć.

Dziewczyny są tu takie miłe” (oryg. „The Girls Are All So Nice Here”), thriller psychologiczny, którego światowa (i polska) premiera przypadła na rok 2021, to pierwsza tak zwana powieść dla dorosłych urodzonej i mieszkającej w Kanadzie - w London w prowincji Ontario - byłej modeliki Laurie Elizabeth Flynn. Książka szybko zyskała status bestsellera w jej rodzimym kraju, a telewizja AMC wykupiła prawa do jej ekranizacji/adaptacji. Polecana przez między innymi Robyn Harding, Chandler Baker, Samanthę M. Bailey i Samanthę Downing, powieść, którą jej autorka określa jako spotkanie „Wrednych dziewczyn” Marka Watersa i „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespiego. Rzecz o toksycznej przyjaźni, pożądaniu, obsesji i ambicji, osadzona w uwielbianej przez Flynn „odosobnionej, niemal klaustrofobicznej” scenerii: w miasteczku akademickim. Autorka „Dziewczyny są tu takie miłe” w ramach przygotowań dokładnie zbadała kampus Wesleyan i przeprowadziła rozmowy z niektórymi absolwentami rzeczonej uczelni, którzy dostarczyli jej mnóstwa interesujących ją informacji.

W „Dziewczyny są tu takie miłe” pióra L.A. Flynn przeplatają się dwa okresy życia narratorki Ambrosii 'Amb' Wellington/Turner. Czasy studenckie oraz wydarzenia rozgrywające się lata później, w umownej teraźniejszości. Do świata przedstawionego przez tę kanadyjską powieściopisarkę wchodzimy z przekonaniem o jakiejś tragedii, która rozegrała się w przeszłości prawdopodobnie nie bez udziału Ambrosii. Ale na bliższe informacje będziemy musieli poczekać. Suspens jak się patrzy – wiesz, że coś, ale nie wiesz co. Jeszcze nie. Dzieje głównej bohaterki, albo antybohaterki, będą się odsłaniać powoli z zachowaniem chronologii wydarzeń w przestrzeni retrospektywnej i w atmosferze niepewności, narastającej nieufności „w epoce tu i teraz”. Amb poznajemy jako raczej nieszczęśliwą mężatkę, zajmującą się PR-em niespełnioną ponad trzydziestoletnią kobietę mieszkającą w irytująco ciasnym mieszkanku w Nowym Jorku. Tylko ze swoim życiowym wybrankiem Adrianem, który w przeciwieństwie do niej marzy o dzieciach. Ona zarabia dużo więcej od niego, co bardzo go cieszy. Amb tego nie rozumie i nie podoba jej się, że Adrian nie ma większych ambicji, że nie wykazuje najmniejszych chęci podniesienia swoich kwalifikacji zawodowych. Bo już od dawna nie ma wątpliwości, że książka nad którą pracuje jej mąż nigdy nie zostanie ukończona. Ale nic nie mówi – udaje, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, choć czytelnik zapewne szybko dojdzie do wniosku, że ten związek nie ma przyszłości. Prędzej czy później się rozpadnie. Z hukiem i doszczętnie. Chyba że coś się zmieni. Adrian ma oczywiście swoje wady, ale problem wyraźnie leży po stronie Amb. Dystans narzuca ona. To ona odpycha jego. Bo już go nie kocha? Bo tak naprawdę nigdy go nie kochała? Tak jej się wydaje, ale odbiorca „Dziewczyny są tu takie miłe” może odnieść wrażenie, że Ambrosia Turner, za panny Wellington, tak jakby nie pozwala sobie na szczęście. Nie potrafi docenić tego co ma. Chce więcej, jak zawsze zresztą. Chce czegoś, czego mieć nie może. Chociaż... Dziesiąty zlot absolwentów uniwersytetu Wesleyan, pierwszy, w którym weźmie udział nasza narratorka, może całkowicie odmienić jej życie. Na lepsze, aczkolwiek ona przewiduje zgoła inny scenariusz. Obawia się, że podczas tego weekendu na jaw wyjdzie jej najpilniej strzeżona tajemnica. Że wszyscy dowiedzą się, co zrobiła prawie czternaście lat temu. Maska opadnie. Przestawienie dobiegnie końca. Ambrosia wyjdzie z roli, którą przez cały ten czas odgrywała. Od pierwszego roku studiów, a ściślej od wieczoru, który zakończył jej niebezpieczne harce w Wesleyan. Seks, sporo seksu – bez wdawania się w szczegóły, ale nie da się ukryć, że rozdziały retrospektywne długo kręcą się głównie wokół tego tematu. Niektórym oczywiście może to przeszkadzać, ale według mnie w tym przypadku jest to jak najbardziej uzasadnione. Nie seks dla samego seksu, tylko ważny, może nawet integralny, składnik tej historii ku przestrodze. Podobnych tragedii w twardej rzeczywistości nie brakuje. Niebezpieczne związki. Szkoła uwodzenia nieodpowiednich chłopców. Ambrosia Wellington i Sloane 'Sully' Sullivan brały, co chciały. Nie licząc się z uczuciami innych. Ba! To była dla nich czysta przyjemność: odbierać szczęście znajomym. Niszczyć. Przysparzać cierpień dziewczynom, które tylko udają, że są miłe. Utrzeć nosa tym wszystkim zakłamanym dziewuchom. A już na pewno jednej. Najsympatyczniejszej osobie w ich akademiku. Najmilszej z najmilszych. „Świętszej od papieża”. Jednej z tych osób, przy której prawie każdy człowiek może się poczuć gorszy. Ambrosia i Sully uważają, że to tylko poza. Starannie wyreżyserowany wielki występ studentki psychologii, która tak naprawdę niczym się od nich nie różni. A nawet jeśli najbardziej denerwująca ich dziewczyna jest takim ideałem, za jakiego uchodzi w kampusie, to chyba tym bardziej należy wskazać jej miejsce w szeregu. Ot, tak dla zabawy, zadać cios prosto w serce. No, niezupełnie tylko dla zabawy. Stawka w tej okrutnej grze jest większa. Dziewczyny, które nie są miłe nie spoczną, dopóki nie zdobędą tego, czego pragną.

Faceci są okropni, ale dziewczyny jeszcze gorsze. Zawsze tak było”. Odważnie. W czasach, w których jak grzyby po deszczu mnożą się utwory feministyczne, gdy w debacie publicznej króluje pogląd, że dziewczynki są dobre, a chłopcy źli, L.E. Flynn mówi, że w istocie jest na odwrót. Idzie więc pod prąd. Ale tylko do pewnego momentu. Bo w „Dziewczyny są tu takie miłe” odnajdujemy też, bądź co bądź, niemijające się z prawdą stwierdzenia, że kobiecie w tej niby oświeconej epoce wolno mniej, że gdy mężczyzna bierze co chce, to zwykle zbiera gratulacje, z uznaniem klepie się go po plecach, a w przypadku kobiety nierzadko jest wręcz przeciwnie. Na przykład przygodny seks. On jest gość gdy każdą noc spędza z inną, ona dla swojego własnego dobra powinna hamować swoje popędy. Nie chadzać ścieżkami Ambrosii Wellington i Sloane Sullivan. Osiemnastoletnich studentek, które ostro balują i zupełnie nie obchodzi ich, co inni sobie pomyślą. Żyją jak chcą, a jak kogoś to oburza, to jego problem. Gdyby chodziło tylko o zaspokajanie swoich cielesnych potrzeb z przygodnymi partnerami na suto zakrapianych studenckich imprezach, to powiedziałabym: twoje ciało, twoja sprawa. Twój cyrk, twoje małpy. Ale „macki” tych zdecydowanie wyzwolonych (i to jak) dziewcząt sięgają dalej. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Im więcej biorą, tym więcej chcą. Rosną ich zgubne ambicje. Ten wiecznie nienasycony potwór. Ta bestia każąca im brać i brać. Bez opamiętania. Zagarniać dla siebie wszystko, co tylko się zamarzy. Ranić, poniżać, deptać. Przeżuć i wypluć bliźniego. A już zwłaszcza tego, który ma „coś”, czego pragniesz. Co należy się tobie. Należy się, bo tego chcesz. To takie proste. I przerażające. Tym bardziej, że Flynn zabiegała o przynajmniej odrobinę sympatii dla Ambrosii. To nie jest jedna z tych opowieści, w której lubimy dobrego, a złemu, że tak ujmę, życzymy wszystkiego najgorszego. To jedna z tych literackich pozycji, które porywają się na dużo trudniejszą sztukę. W moim przypadku efekt został osiągnięty. Flynn sprawiła, że raz po raz łapałam się na kibicowaniu niemiłej dziewczynie, którą uczyniła narratorką swojej pierwszej powieści dla dorosłych. Nie miałam powodów jej ufać – bynajmniej – stopniowo odkrywałam jej grzechy z czasów studenckich, przyjemnie wyboistą drogą szłam w stronę od początku zapowiadanej tragedii sprzed blisko czternastu lat, do której miała przyłożyć rękę (to jej własne przekonanie i raczej nie ma powodu przypuszczać, że zbyt surowo się osądza: Ambrosia nie wydaje się typem osoby, która zwykła przypisywać sobie winę innych, już prędzej uchodzi za kogoś z deficytem empatii) – a mimo to jakoś nie potrafiłam pozbyć się cieplejszych uczuć do tej kobiety. Sympatia to byłoby za dużo powiedziane, ale jakąś więź na pewno, chcąc nie chcąc, z Ambrosią nawiązałam. Nie życzyłam jej źle, choć niektórzy mogliby powiedzieć, że nie zasłużyła sobie na lepsze jutro. Coś złego zrobiła i uniknęła kary. Pytanie tylko, co zrobiła? Zbrodnia, czy szczeniacki wybryk, którego katastrofalnych skutków przewidzieć nie mogła? A może – wbrew temu, co ona sama o sobie myśli – Ambrosia w rzeczywistości była ofiarą, nie sprawczynią. Może przez wszystkie te lata żyła w kłamstwie. Flynn co innego sugeruje, a właściwie pieczołowicie buduje w nas przekonanie, że Amb jest co najmniej współwinna długo ukrywanej, pociągająco tajemniczej tragedii, jaka rozegrała się na terenie uniwersytetu Wesleyan przed kilkunastoma laty. Ciekawa rzecz z tym moim silnym zaangażowaniem w mroczny sekret, bo miałam swoją teorię odnośnie tragedii, która, co trzeba dodać, dość wcześnie skrystalizowała się w moim umyśle. Nie wątpiłam, że ogólny obraz tego sekretnego koszmaru, który położył się cieniem na całym dorosłym życiu Ambrosii, jest prawidłowy, że tę rzecz (pomijając szczegóły) już odkryłam. Przedwcześnie i prawie bez wysiłku. Trudniej było znaleźć osobę, która po latach przywiodła czołową postać „Dziewczyny są tu takie miłe” tam, gdzie wszystko się zaczęło. Autora, ewentualnie autorkę, anonimowego krótkiego listu, który zmusił Amb do uczestniczenia w swoim pierwszym zjeździe absolwentów. I to z mężem, który nie ma nawet takiej wiedzy, jaką mają jej dawni koledzy i koleżanki. Wszyscy ci ludzie, którzy pojawią się na tym spotkaniu po latach. Ambrosia ma zamiar pilnować, by do uszu Adriana nie przedostały się niepożądane przez nią informacje. By nie poznał prawdy. Bo jeśli tak się stanie, to niechybnie dojdzie do wniosku, że w istocie nie zna kobiety, którą poślubił. Możliwe że nawet ona sama nie wie, kim tam naprawdę jest Ambrosia Turner. Ale najpewniej wkrótce się dowie. Ktoś, kto zna prawdę już się o to postara. Chyba że Amb znajdzie sposób, żeby udaremnić niezbyt misterny plan tajemniczego kogoś, przypuszczalnie mający odebrać jej to, co jej się nie należało. Raz na zawsze zakończyć to przedstawienie z „Oscarową rolą” niedoszłej aktorki: niemiłej dziewczyny, która udaje miłą, Ambrosią kiedyś Wellington, dziś Turner. Tożsamość anonima też udało mi się przedwcześnie rozpracować (trochę to zajęło, ale liczy się efekt), ale finał... Finał zaskoczył i to mocno. W mojej ocenie strzał w sam środek tarczy. Piękny ruch.

Szybko poszło z tymi (nie)miłymi dziewczętami. Praktycznie samo się czytało. To dziełko kanadyjskiej powieściopisarki Laurie Elizabeth Flynn dotychczas celującej w tak zwaną literaturę młodzieżową. „Dziewczyny są tu takie miłe” to jej pierwszy występ dla starszej publiki. Thriller psychologiczny spisany lekkim piórem - styl prosty, ale treściwy i całkiem płynny – o kobietach gotowych na wszystko. Zobacz, do czego może się posunąć dziewczyna, która wie, czego chce. Zazdrosna, gniewna i możliwe że pozbawiona sumienia... tak naprawdę to niejedna kobieta. Takich jest wiele. Grają miłe, ale nie wszystkie. Są i takie, które ani myślą wkładać maski, w jakich chce ich widzieć społeczeństwo. Miast pokornie przyjąć rolę narzucaną przez innych, piszą własne. Są jakie są, a będą jeszcze gorsze. Sprawdzisz, jak daleko posuną się kobiety, które biorą co chcą? Zachęcam, zrób to.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz