wtorek, 21 września 2021

„Candyman” (2021)

 

Afroamerykanie, malarz Anthony McCoy i jego dziewczyna, dyrektorka galerii sztuki Brianna Cartwright, zadomawiają się w odnowionej chicagowskiej dzielnicy Cabrini-Green. Brat Brianny, Troy, opowiada im o makabrycznych wydarzeniach z przeszłości, które rozegrały się w tej części miasta i jakoby były spowodowane przez oszalałą białą kobietę. W trakcie poszukiwań inspiracji do swoich obrazów Anthony poznaje starszego mężczyznę, właściciela pralni, który przedstawia mu legendę o Candymanie. Czarnoskórym od dawna nieżyjącym mężczyźnie z hakiem zamiast dłoni, którego jak wieść niesie można przywołać poprzez pięciokrotne wypowiedzenie jego imienia przed lustrem. Anthony postanawia wykorzystać to w swojej sztuce. Ma też zamiar zdobyć więcej informacji na temat mitycznego Candymana, którego nieroztropnie zdążył już przywołać...

Najpierw było opowiadanie Clive'a Barkera pt. „Zakazany” (oryg. „The Forbidden”) zamieszczone w piątym tomie jego kultowych „Ksiąg krwi”. A potem nieśmiertelna adaptacja Bernarda Rose'a pod tytułem „Candyman”, która doczekała się dwóch sequeli. W 2004 roku odtwórca tytułowej postaci we wszystkich trzech filmach o tym mordercy z hakiem w miejscu dłoni, Tony Todd, ujawnił, że rozpoczęto pracę nad czwartą odsłoną tego cyklu. Projekt upadł, ale w 2018 roku ogłoszono, że Jordan Peele („Uciekaj!”, „To my”) bierze udział w rozmowach na temat nowego „Candymana”, niemającego związku z poprzednią, upadłą, inicjatywą. W mediach określano to jako spiritual sequel, ale też jako alternatywną dwójkę – kontynuację pierwszej ekranowej odsłony o „Candymanie”, ignorującą poprzednie, oryginalne sequele. Scenariusz napisali Jordan Peele, Win Rosenfeld i Nia DaCosta. Na krześle reżyserskim zasiadła ta ostatnia, która wcześniej wyreżyserowała tylko jeden pełnometrażowy obraz, „Little Woods” z 2018 roku. Budżet nowego „Candymana” oszacowano na dwadzieścia pięć milionów dolarów, a dotychczasowe wpływy z biletów z całego świata przekroczyły sześćdziesiąt sześć milionów dolarów. W weekend otwarcia obraz pozostawił „całą konkurencję” w tyle. Tym sposobem Nia DaCosta przeszła do historii jako pierwsza czarnoskóra reżyserka, której film wskoczył na pierwsze miejsce w kinowej kasie. Na której to pozycji utrzymał się tylko do następnego weekendu.

Slasher z drobnymi elementami body horroru, utrzymany w nadnaturalnym, odrobinę surrealistycznym klimacie, który co do zasady zaznaczał się także w kultowym obrazie Bernarda Rose'a pod tym samym tytułem. Jak można się było tego spodziewać wkład Nii DaCosty i jej ekipy w tę popularną franczyzę jest bardziej wygładzony, nie tak duszny jak pierwszy ekranowy występ nieśmiertelnego Candymana. Czasy się zmieniły, zmieniła się technika... wyewoluował mit o czarnoskórym mordercy z hakiem zamiast dłoni. Jordan Peele, Win Rosenfeld i Nia DaCosta w swoim wspólnym scenariuszu mówią między innymi o naturalnej tendencji różnego rodzaju mitów, funkcjonujących w różnych społeczeństwach legend, do rozrastania się o coraz to nowe wątki. Na przykładzie Helen Lyle, bohaterki filmu Bernarda Rose'a z 1992 roku, twórcy omawianej produkcji pokazują, jak dalece takie szeptane opowieści mogą rozminąć się z prawdą. Prawdą znaną wszystkim odbiorcom pierwszego „Candymana”. Można powiedzieć, że Daniel Robitaille osiągnął swój cel – zrobił z Helen antybohaterkę przerażającej opowieści przekazywanej nie tylko z ust do ust. Bo przecież mamy internet. Jest rok 2019. Czołowa postać „Candymana” DaCosty, malarz Anthony McCoy, który dopiero co przeprowadził się do Cabrini-Green, dzielnicy Chicago, tej samej w której Helen Lyle szukała informacji do swojej pracy studenckiej, o Candymanie usłyszy później. Wcześniej pozna opowieść o oszalałej kobiecie, właśnie Helen Lyle,, która rzekomo przed laty dopuściła się potwornych czynów, by na koniec spłonąć na ogromnym stosie usypanym w Cabrini-Green. Ta historia skłania Anthony'ego do rozpoczęcia swoich, jak można się tego spodziewać, tragicznych w skutkach poszukiwań. Ten szukający nowej inspiracji malarz, najwyraźniej przez zupełny przypadek, napotyka właściciela pralni, który przedstawia mu zupełnie nową dla niego, wcześniej niesłyszaną historię o Candymanie, który nie jest tym Candymanem jakiego znamy z poprzednich filmów. Według mnie ciemnoskóry mężczyzna, który wedle opowieści właściciela pralni w Cabrini-Green, zginął w 1977 roku, zastrzelony przez białych policjantów przekonanych, że dopadli poszukiwanego przestępcę rozdającego dzieciom cukierki z żyletkami, był inspirowany opowiadaniem Clive'a Barkera, od którego to wszystko się zaczęło. To tam była mowa o cukierkach, tam też przewinęły się żyletki, zupełnie pominięte w adaptacji Bernarda Rose'a. A więc readaptacja „Zakazanego” Barkera? I tak, i nie. Candyman, o którym opowiada właściciel pralni ma więcej wspólnego z prototypem tej postaci wykreślonym przez Barkera niż z Danielem Robitaille'em ożywionym na szklanym ekranie, ale obraz Nii DaCosty to także, albo raczej przede wszystkim, dalszy ciąg opowieści przedstawionej w filmie Bernarda Rose'a dość luźno opartym na „Zakazanym” twórcy „Hellraisera”. Według mnie to dość ambitna koncepcja, jest w tym rozmach, jest intrygujący pomysł własny, a i wykonanie nie najgorsze. Właściwie to całkiem efektowne to widowisko, aczkolwiek lepiej nie nastawiać się na powtórzenie tego brudnego, przymglonego, zgniatającego klimatu wypracowanego przez Bernarda Rose'a i jego ekipę dla pierwszego ekranowego występu Candymana. Drugie pełnometrażowe dokonanie w reżyserskiej karierze Nii DaCosty, moim zdaniem całkiem zgrabnie, z głową, przetwarza, rozwija mit Candymana. Dostawia zupełnie nowe wątki do tej zupełnie fikcyjnej opowieści o mordercy z hakiem w miejscu dłoni, który przybywa, gdy pięciokrotnie wypowiesz jego imię do lustra. Tworzy zupełnie nową legendę o niesłodkim mężczyźnie. Coś czego jeszcze nie było. Nowy wizerunek jednego z najbardziej znanych zabójców w historii na pewno filmowego, ale już niekoniecznie literackiego, horroru, który tak jakby został doszyty do starych. I nie odniosłam wrażenia, że na zasadzie „nieważne gdzie, nieważne jak, byle przypiąć co tylko wpadnie do pomysłowej głowy”. Przy takiej próbie łatwo nabałaganić, przekombinować, wrzucić biednego widza w bezwładną plątaninę fabularnych ścieżek, niesmaczną mieszaninę „z Księżyca wziętych” motywów. Nie, porządek moim zdaniem został zachowany. Ma to ręce i nogi.

W roli głównej wystąpił Yahya-Abdul-Mateen II, któremu partnerowała Teyonah Parris. Postacie może i niezbyt wymagające, ale tak czy inaczej dobrze się na tę dwójkę patrzyło. A jeszcze lepiej na niepiękną twarzyczkę zabójcy z hakiem zamiast dłoni - całkiem upiorna charakteryzacja - który w świadomości publicznej (a przynajmniej starszych mieszkańców chicagowskiej dzielnicy Cabrini-Green) zapisał się jako gość od diabelnie ostrych cukierków. Zjawa z lustra. Po drugiej stronie lustra... Pierwszy mord, jaki dokona się w umownej teraźniejszości, to jest w 2019 roku, w otoczeniu usilnie starającego się wybić malarza Anthony'ego McCoya, daje do zrozumienia, że Candyman żyje po drugiej stronie lustra. Te dwa światy w fascynujący sposób tak jakby się przenikają. Morderca działa nie wychodząc z domu. Ciałem jest po tamtej stronie, a jego duch (niewidzialna energia) przedostaje się do naszego świata. Do galerii, w której właśnie wystawiono makabryczne obrazy zainspirowane legendą o tym czarnoskórym mordercy, który zabije prawie każdego, kto odważy się pięciokrotnie wypowiedzieć jego imię do dowolnie wybranego lustra. Ta brutalna akcja w galerii, ale bez przesady – DaCosta nie chciała robić z takiego spektaklu przemocy, jaki zwykle kojarzy jej się z filmami slash, zależało jej na bardziej sugestywnym podejściu do zbrodniczej działalności mrocznego pana z lustra (swoją drogą uwagę zwraca śmierć widziana przez okno: oddalająca się kamera) – nie odkrywa jednak całej istoty sprawy. Specyfiki tytułowej postaci. Prawda okaże się bardziej złożona. Razem z Anthonym widz stopniowo, krok po kroku, będzie odkrywał kolejne rozdziały tej mitologii z Cabrini-Green. Kiedyś biednej i niebezpiecznej dzielnicy zamieszkałej głównie przez Afroamerykanów. Stare budynki jakiś czas temu wyburzono, a w ich miejscu postawiono nowoczesne, błyszczące budowle. Jedna z bohaterek filmu ujmuje to mniej więcej tak: kiedy biali ludzie uświadomili sobie, że stworzyli getto dla czarnych ludzi, gdy wreszcie ogarnął ich wstyd, postanowili naprawić swój błąd. Ewentualnie błędy poprzednich pokoleń białych ludzi z wielkiego amerykańskiego miasta. Film DaCosty dotyka więc problematyki tak zwanej gentryfikacji. Z punktu widzenia Afroamerykanów młodszych i starszych. Trauma pokoleniowa. Krzywdy, które wciąż są i zapewne już zawsze będą pamiętane. Krzywdy, które wpływają na myślenie tych ciemnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych, którzy mieli szczęście dorastać w lepszych warunkach niż ich antenaci. Którzy „dostąpili zaszczytu” życia w mniej rasistowskiej cywilizacji. Pokój, miłość i tolerancja. Uważać tylko na gliniarzy – twórcy nowego „Candymana” zabierają też głos w jednym z najgłośniejszych tematów toczących się już od dłuższego czasu w Stanach Zjednoczonych, czyli, mówiąc wprost, zabijania bezbronnych czarnoskórych osób przez niektórych ludzi w mundurach. Tak trochę po łebkach moim zdaniem podeszli filmowcy do problemów Afroamerykanów. O rasizmie w wielkim skrócie. Żeby nie powiedzieć płytko. W każdym razie liczyłam na więcej w tym temacie. Jest raczej standardowo. Jak to najczęściej we współczesnym kinie się pokazuje. Pomijając problem gentryfikacji. To na pewno jakieś odstępstwo, coś niepospolitego, jakaś świeżość, w temacie niedoli czarnych ludzi podejmowanym przez filmowców. Wspomnieć jeszcze muszę o teatrzyku cieni, który wykorzystano w niektórych retrospekcjach. Tylko w tych momentach słychać niezapomnianą, wybitną wręcz kompozycję Philipa Glassa. Szkoda, że nie przeniesiono całej przerażającej ścieżki dźwiękowej (ta muzyka zawsze przyprawia mnie o dreszcze) z pierwszego filmu o Candymanie na ten jak na razie ostatni film o nie do końca tym samym upiornym jegomościu, ale główny temat muzyczny autorstwa Roberta Aikiego Aubreya Lowe'a w sumie też pracuje na groźną, coraz to bardziej złowieszczą tonację, tego nawet udanego, nowoczesnego podejścia do jednego z najpopularniejszych slasherów w historii kina. Są i elementy body horroru, a największe wrażenie zrobiło na mnie zdzieranie paznokcia. Żadne zaskoczenie: z jakiegoś nieznanego mi powodu to zawsze na mnie działa. Boli. UWAGA SPOILER Ale „zdeformowana” kończyna, zainfekowana przez - nie mogło być inaczej – pszczołę, to też rzecz godna pochwały. Dobra robota twórców efektów specjalnych. Tych praktycznych, spece od komputerów zajęli się natomiast twarzą Tony'ego Todda, który pojawia się dopiero na koniec. W „cudownie” odmłodzonym wydaniu. Virginia Madsen, czyli Helen Lyle z pierwszego filmu o Candymanie, dostała natomiast mały udział głosowy. Jej twarz zobaczymy tylko na starym zdjęciu, wygrzebanym przez naszego zdolnego malarza w trakcie jego fatalnych w skutkach poszukiwań makabrycznych opowieści ze starej niedobrej dzielnicy-getta w wielkim amerykańskim mieście KONIEC SPOILERA. Podczas napisów końcowych jeszcze jedna scenka w formie teatru cieni.

Poprawnie nakręcona reinterpretacja mitu, któremu początek dał Clive Barker w swoim opowiadaniu „Zakazany”, przy czym zdecydowanie zapożyczył co nieco z popularnej urban legend o Panu Haku. A nieśmiertelność, jak przypuszczam, zapewniła mu filmowa adaptacja z 1992 roku w reżyserii Bernarda Rose'a. Dla mnie: pozytywne zaskoczenie, ten wkład Nii DaCosty w popularną franczyzę, której dobrą radą służył twórca „Uciekaj!” i „To my”, współscenarzysta tego stosunkowo kasowego przedsięwzięcia, Jordan Peele. Nie ma się czego wstydzić, według mnie. Tak, zawsze mogło być lepiej. I tak - ależ oczywiście! - wolę „Candymana” od pana Rose'a. Tamten film kocham i mogę się założyć o wszystko, że to miłość dozgonna, a ten po prostu lubię. Aż lubię, bo naprawdę nie spodziewałam się takiej jakości od strony wizualnej i tym bardziej takiego ujęcia opowieści o Candymanie w scenariuszu. Jest w tym coś fascynującego. W tej wielopokoleniowej podróży, w którą według mnie lepiej wyruszyć po zapoznaniu się przynajmniej z „Candymanem” 1992. Znajomość opowiadania, które rozpoczęło „całe to zamieszanie” też powinno wzbogacić odbiór tego umiarkowanie makabrycznego „spektaklu cieni”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz